︎ ༒︎ 26 ︎ ༒︎
┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘
W pomieszczeniu panowała wżynająca się w moje ciało cisza. Powietrze było zimne, nasączone smrodem starych papierosów. W zasięgu wzroku nie znajdowało się nic więcej poza pojedynczym, drewnianym stołem, kratą w przejściu i dwoma krzesłami. Zajmowałam jedno z nich, bez wyrazu przyglądając się zarysowaniom na łańcuchu metalowych kajdan. Znalazłam się w nienajlepszej sytuacji, ale jakoś nie przejmowałam się świadomością, że najprawdopodobniej posiedzę tu dłuższą chwilę. Już teraz czekałam dobrą godzinę aż ktoś wreszcie zaszczyci mnie swoją obecnością. Z nieprzyjemnie skręconym żołądkiem wgapiałam się w srebrne szramy i odliczałam następne minuty, dręczona zapętloną, powtarzającą się myślą.
Oskarżano mnie o morderstwo.
Spojrzałam na swoje dłonie. Podrapane, pozbawione delikatności kobiecej skóry. Mogłam przybić sobie piątkę, bo nie drżałam mimo boleśnie zaciśniętych trzeźwi, ale po prawdzie, to czy czułabym teraz stres chyba nie miałoby większego znaczenia.
Mogłam bronić swojej racji. Swojej niewinności. Próbować udowodnić, że nie ja tu jestem winowajcą, który powinien doczekać swojej kary, ale wiem kogo należałoby pociągnąć do odpowiedzialności. Jednakże jak miałabym udowodnić Żandarmerii, że to ona dopuściła się zbrodni? Tylko ja i Icar stanowiliśmy bezpośrednich świadków, więc moja obecność tutaj oraz próba wyciągnięcia ode mnie jakichkolwiek informacji była zwyczajnie okrutna. Chcieli przekonać mnie samą, że zabiłam siostrę i braci? Na tą myśl krew się we mnie gotowała.
Pieprzone potwory...
Z korytarza dobiegły mnie zbliżające się kroki należące do dwóch osób, a po chwili para sylwetek zatrzymała się w progu. Jedna z nich chwyciła ręką kratę i zaszeleściła przy kłódce pękiem kluczy.
Wyższy mężczyzna stał przed wejściem okryty w długi płaszcz, z twarzą o ostrych, zatopionych w przesuwających się po skórze cieniach rysach.
— Powodzenia... — mruknął młody, męski głos, a drobniejsza postać przesunęła się w progu robiąc miejsce starszemu facetowi.
— Nie potrzebuje go. — chrapliwy baryton przyprawił mnie o nieprzyjemny skurcz na poziomie żołądka, jakby moje ciało odmawiało jakiegokolwiek z nim starcia. Wszedł do środka nawet nie oglądając się za siebie.
Patrzyłam z uwagą jak staje naprzeciw mnie z rękami w kieszeniach i przez chwile omiata pokój oceniającym spojrzeniem. Brama zakleszczyła się ponownie w kamiennej framudze, a dzieciak postąpił dwa kroki w tył, stając przy słabo oświetlonej ścianie. Pomieszczenie spowijała prawie całkowita ciemność. W końcu przetransportowano mnie pod ziemię, jakbym była cholerną kryminalistką i niestabilną psychopatką w jednym...
Przybyły mężczyzna wreszcie się poruszył i głębiej zanurkował ręką w kieszeni, wyciągając zapałki oraz zmiętą paczkę fajek. Nie odwracałam wzroku, gniewnie wyłapując każdy jego gest. Zgrabnie włożył papierosa między wargi i płynnie podpalił ciemną końcówkę, aż zaczęła się żarzyć. Już wiedziałam, że to właśnie on był częstym bywalcem pokoju przesłuchań. Podszedł do krzesła i ciężko zajął miejsce, opierając się wygodnie o krzesło, zakładając przy tym nogę na nogę. Wziął pełny wdech, a po chwili mleczny dym wypłynął z jego ust, drażniąc złośliwie mój nos. Zmrużyłam oczy.
— Jeżeli chcesz mnie oskarżyć o zabójstwo, to zrób to szybko. — zawarczałam, nie mając cierpliwości na zabawę w podchody.
Mężczyzna nawet na mnie nie spojrzał. Zamiast tego raz jeszcze zaciągnął się tytoniem.
— Mam na imię Jeremius Horns — powiedział po czasie, a riposta już zawiązywała się na końcu mojego języka — I wierzę wyłącznie w to, co widzę lub czuje zmysłami. — poniósł na mnie ostry, znudzony wzrok. Zauważyłam, że miał na ciemnej brwi pojedynczy, siwy pasek. — Na przykład to — sięgnął w dół, a ja dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że przy nodze jego siedziska znajdowała się przeźroczystą butelka. — Jest czysta whisky. — pstryknięciem palców pozbył się korka i przesunął naczynie na środek lady. — A wiem to, bo czuje jej zapach i widzę złoty kolor.
Słuchałam go w milczeniu, będąc z jednej strony złą, że postanowił olać to, co powiedziałam, samemu zaczynając gadać o jakichś zupełnie bezsensownych bzdurach i z drugiej, zastanawiając się do czego dążył.
Gdy ponownie skrzyżował ze mną wzrok miałam wrażenie, że nie musiał wcale próbować, by umiejętnie wypalać dziury na mojej duszy.
— Nie mam zamiaru oskarżać cię o morderstwo. — oznajmił szorstko, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu. — Wiem, że ich nie zabiłaś, ale wiem także, że istnieje coś, co w związku z tym starasz się ukryć.
Zamrugałam zbita z pantałyku. Ukryć? Nie miałam pojęcia o czym mówił. Nim zapytałam, on podjął:
— Gdzie on jest?
Otworzyłam usta, ale nie wypadł z nich żaden dźwięk. Kpił sobie?
— Kto? — prawie warknęłam.
— Egon Phoenix. — serce walnęło mi tak mocno o żebra, że poczułam fizyczny ból. — Twój ojciec.
Przez chwilę rozważałam czy w czasie transportu tutaj zemdlałam, czy faktycznie tkwiłam na poważnie w świecie jawy. Jeżeli to drugie, wychodziło na to, że musiałam oszaleć.
— Mój ojciec nie żyje. — wyplułam na jednym wydechu.
Byłam tego pewna. Całe życie wierzyłam w ten fakt i nie widziałam innej możliwości. Zanim odeszła moja matka dokładnie tych słów używała. ,,Wasz ojciec nie żyje. Zapomnijcie o nim. Nie szukajcie. Nie pytajcie". Zapomniałam, nie szukałam i nie pytałam.
Wściekłość zaćmiła mi obraz przed twarzą, aż mocno zacisnęłam palce w pięści. Jeremius przyglądał się z zaciekawieniem, jak powoli wkurw zaczyna się ze mnie żarzyć dokładnie tak, jak teraz jego papieros.
— Widzisz, ja też wierze tylko w to, co mogę zobaczyć czy dotknąć.
Zgrzytnęłam zębami. Pamiętałam ostatnie słowa Forsythii... To co mi powiedziała na temat mojego ojca. Nawet na sekundę nie uwierzyłam, że mogła mówić prawdę. Była kimś kto próbował sprowokować mnie do tego stopnia bym sama podłożyła się pod spust, a ja nie zamierzałam przeobrażać się w łatwy cel. Jednakże w tej sytuacji pojawił się jeszcze ten cały Horns i jego przerażająco zimne słowa... Nie miał powodów, by sprzymierzać się z Okiem Horusa... Chociaż czy mogłam być tego absolutnie pewna? Osobiście byłam świadkiem jak świat stawał na głowie, więc nie powinnam wykluczać żadnych możliwości.
Nie znałam Egona. Nawet nie wiedziałam czy powinnam - czy mogłam - nazywać go ojcem, bo nigdy nie widziałam go na oczy. Był mi zupełnie obcą osobą i kojarzyłam go jedynie po tym ponurym tonie, który towarzyszył mamie czy siostrze, gdy tylko przewijał się jego temat..
— Nie wiem gdzie on jest. — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Nawet jeżeli żył, stworzył nowego siebie i postanowił zapomnieć o przeszłości albo dzieciach, nie miałam mu nic do powiedzenia. Jeśli rzeczywiście nic nie zdążyło go zabić, w żadnym wypadku mnie to nie obchodziło. Mimo mojej prawdomówności mężczyzna w ogóle nie wyglądał na przekonanego.
— Doprawdy? — spytał w sposób w jaki nie próbuje się ukryć drwiny.
Proste pstryknięcie uderzyło o zimny beton, wzbudzając moje myśli w stan nadrzędnej gotowości. Zauważyłam za prętami jakiś ruch i zaraz później dwójka potężnych mężczyzn weszła do środka. Skrzypienie metalu poczułam aż w kościach. Intuicyjnie się napięłam, gotowa do ucieczki. Nie mieli żadnych dowodów na to bym to ja była morderczynią, a powód, dla którego siedziałam w kajdanach nie powinien być wystarczający bym była zmuszona cokolwiek im mówić. Faceci przeszli kilka pewnych kroków w stronę siedzącego Hornsa i nie patrząc na niego, udali się prosto ku mnie.
Nie mogli mnie tu przetrzymywać, ani nie mogli zrobić mi krzywdy.
Prawda?
— Hej! Puszczajcie! — zawołałam, kiedy silne ramiona, niezupełnie delikatnie, poderwały mnie na równe nogi i stanowczo pociągnęły w stronę wyjścia. — Co chcecie zrobić?! Nie macie żadnego prawa-
— Właśnie że mamy, skarbie. — zapewnił Jeremius, dalej siedząc beztrosko na krześle i z zadowoleniem dopalając swojego papierosa. — Nikt cię tu nie zobaczy ani nie usłyszy...
Zachłysnęłam się powietrzem, patrząc na niego przez ramię, a moje oczy powiększały się w takt jego ostatnich słów.
— W papierach Pandora Phoenix żyła i nagle tajemniczo zniknęła, pamiętasz?
Przestałam oddychać.
Wtedy kiedy Zwiadowcy mnie złapali... Byłam jeszcze Pandorą... Co znaczyło, że...
Jeremius ociężale uniósł się do pionu, zrzucając peta na brudną podłogę i zgniótł niedopałek podeszwą.
— Reagan Phoenix z kolei nigdy nie istniała.
Dwa osiłki wyszarpnęły dech z moich płuc, siłą wyciągając mnie z pomieszczenia i pomimo sprzeciwów, prowadząc do metalowych drzwi, znajdujących się na końcu podziemnego, zimnego korytarza. Prawdziwy lęk zalewał mnie z szaleńczą prędkością, a przez rosnącą panikę z minuty na minutę traciłam kontakt ze zdrowym rozsądkiem. Wywleczono mnie w prawie całkowitą ciemność, przebijaną jedynie punktowymi smugami świateł ze świec. Już gdy zobaczyłam zarys klamki wiedziałam, że to, co zobaczę za progiem w ogóle mi się nie spodoba.
— Puszczajcie natychmiast! — krzyknęłam, zbyt przerażona, by przejmować się, że brzmiałam histerycznie.
Nie zareagowali, a jeden z nich popchnął twardą blachę, aż zawiasy zachrzęściły chrapliwie po chwili donośnie piszcząc. Skrzywiłam się, nie zdążywszy krzyknąć, bo rzucono mną na betonową podłogę, nie zważając na to czy obtłukę sobie przy tym przedramiona. Spiesznie obróciłam się na plecy, a goryle rozstąpili przed wchodzącym do środka Jeremiusem, niczym wody przed Mojżeszem. Brązowe oczy śledziły każdy mój ruch, przybierając w tym świetle intensywny, czerwony kolor. Zesztywniałam, a on podszedł bliżej i kucnął, jedną ręką łapiąc mnie za włosy. Sapnęłam zaskoczona, gdy szarpnął mną do góry samemu wstając. Ból rozdarł mi czaszkę, a pisk uciekł z gardła, kiedy pchnięta z całej siły uderzyłam o śliski stół. Przytrzymałam się lady, choć moja dłoń nie mogła znaleźć stabilnej podpory, bo cały blat pokrywała wilgoć... Silna woń krwi spowodowała, że cała się wzdrygnęłam.
— Możemy to załatwić szybko i bezproblemowo — ciągnął Jeremius, wsuwając dłonie do kieszeni i podnosząc na mnie znudzony wzrok. — lub, jeśli wolisz, zagramy po mojemu.
Nabuzowana zachowałam pion, prostując plecy, całkowicie zmobilizowana do walki.
— Nic ci nie powiem, bo nic nie wiem, do chuja! — warknęłam, lecz bez oczekiwanych skutków.
Westchnął, przez dłużącą się minutę wbijając wzrok w nieokreślony punkt na ziemi, jakby zastanawiał się, czy pozostawały mu jakieś inne opcje poza tą, którą teraz rozważał. Ciężko oddychając i w piekącym napięciu czekałam aż wreszcie się poruszy. Uniósł głowę, przymykając powieki.
Siwe pasemko odznaczało się w ciemności, niczym Kainowe Znamię ostrzegające mnie o nadchodzącym niebezpieczeństwu.
— Naprawdę nie miałem ochoty tego robić.
Ledwo dostrzegłam moment, w którym wyprowadził zamach, ale ból na poziomie brzucha odczułam z klarowną wręcz dokładnością. Zachłysnęłam się, napinając mięśnie i chyląc głowę. Chwycił mnie za szczękę, bezbłędnie wykorzystując moją dezorientację, by złapać za nadgarstek. Cisnął moim ciałem na brudny od rozlanej krwi blat, aż lędźwiami boleśnie przejechałam po krawędzi. Zasyczałam, walcząc i wierzgając, w desperacji próbując zrzucić go z siebie.
Poczułam na ręce muśnięcie zakrzywionego noża.
— Odnoszę paskudne wrażenie, że wy, Phoenixy, jesteście jak koty...
Bicie serca słyszałam w gardle, gdy mężczyzna bez pośpiechu, jakby bawił się nową zabawką i sprawdzał jak wytrzymała była, załaskotał kłującym krańcem moją skórę.
— Nie cierpię kotów...
Wrzasnęłam, gdy ostrze powolnie i dokładnie zaczęło zagłębiać się w moim ciele. Z szeroko otwartymi oczami próbowałam wyswobodzić się ze stalowego uścisku, ale Jeremius tak mocno przycisnął mnie do stołu, że ledwie miałam możliwość, by napełnić płuca.
Scyzoryk drążył podłużną linię między żyłami, a ciepła krew strugą torowała sobie drogę wzdłuż dłoni.
— Najbardziej irytuje mnie w nich pewien przesąd... — wcale nie mówił głośno, ale bez problemu przedzierał się przez mój dziki krzyk. — Mianowicie to, iż mają dziewięć żyć.
W głowie mi wirowało, a jelita skręcały się jakby ktoś supłał je w ciasną pętlę.
— Wasza rodzina... — kontynuował, kreśląc na mojej skórze jakiś nieokreślony wzór. — Zdążyła umrzeć dawno temu. A mimo to ciągle wraca zza grobu, jak kot o dziewięciu życiach.
Palenie na krótką chwilę ustało. Przerwał, by bez delikatności przesunąć szorstkim kciukiem po świeżej ranie, przypominając rysownika odgarniającego pozostałości po gumce. Sapnęłam, zaraz później czując jak na nowo wbija we mnie nóż. Odrzuciłam do tyłu głowę, tracąc siły, by dalej walczyć. Łzy szczypały mnie w oczy. Nie płakałam wyłącznie dlatego, że moje ciało skupiało się na wszechogarniającym przerażeniu.
— Przestań! — wrzasnęłam, desperacko próbując się wyrwać. — Błagam! Błagam, przestań!
— Pamiętasz już gdzie on jest? — spytał beznamiętnym tonem, pozbawionym litości.
Panika przenikała mnie do szpiku kości. W mojej głowie zionęła pustka z jedyną ostającą się w umyśle myślą. Uciec. Musiałam uciec.
— Nie wiem! — skamlałam z frustracją, kręcąc głową. — Przysięgam! Nie mam pojęcia!
Inwazyjne narzędzie zniknęło, a ciężar zelżał, dając mi chwilową przestrzeń, by łapczywie zaczerpnąć urywanych wdechów. Wodziłam wzrokiem pośród ciemności, pobudzona wyłapując każde, nawet najmniejsze drgnięcie. Nóż zderzył się z ziemią, brzęcząc metalicznie, gdy Jeremius odrzucił go na podłogę. W ten czas poderwałam się z miejsca i potykając się o własne nogi, wycofałam pod samą ścianę. Chwyciłam nadgarstek, nieudolnie tamując obfite krwawienie i nawet nie czując, że krew ścieka mi między palcami.
— Nie wiesz... — powtórzył, prawie przyprawiając mnie o odruch wymiotny.
Nie wierzył mi. Miał pewność, że kłamałam albo liczył, że poprzez tortury coś mi zaświta. Moich uszu doszły spokojne, wyważone i powolnie zbliżające się kroki.
— W takim razie... — kontynuował bez pośpiechu. Nagłe zgęstnienie atmosfery podpowiedziało mi, że właśnie przy mnie ukucnął.
Trzęsłam się, okrągłymi oczami błądząc po cieniach na jego twarzy. Potwór. To było jedyne słowo jakim mogłabym go opisać.
— Może to ci pomoże.
Zachłysnęłam się, a piekielny, nieludzki ból rozerwał mi skronie. Krew spłynęła ze strzykawki, gdy Horns siłą wstrzyknął do mojego nosa coś, co przypominało gęsty proszek. Wyrwałam się, tracąc przy okazji kilka pukli włosów i skuliłam w kącie. Nieznośne pulsowanie promieniowało wzdłuż nerwów, nasilając się w obrębach nosowej przegrody i głowy. Dotknęłam górnej wargi, palcami natrafiając na lepką maź...
— Dobrze wiesz, co to jest. — mruknął niezobowiązująco, chociaż przecież nie miałam bladego pojęcia. — W małej dawce jest świetnym ogłupiaczem.
Moje mięśnie stały się tak ciężkie, że musiałam oprzeć się na ręce, by nie paść bezsilnie na ziemię. Nie byłam pewna czy w ciemności otwierałam, czy zamykałam oczy.
— Natomiast Stern cholernie łatwo przedawkować.
Mdłości sprawiły, że zwinęłam się na ziemi w ciasny kłębek i oddychając płytko dotknęłam czołem lodowatej ziemi. Bolała mnie każda część mojego ciała, ograniczając mi całkowicie umiejętność logicznego myślenia. Ból. Czułam tylko piekielny ból.
Brzdęk szklanej strzykawki, turlającej się po ziemi dotarł do mnie zniekształcony. Okrutnie dręczący, wręcz niepoprawnie agresywny.
— Jeśli nie weźmiesz tego lekarstwa, w trzydzieści minut powinnaś stracić przytomność, po czterdziestu spada ciśnienie tętnicze, a po godzinie następuje zgon.
Drgawki ustały, bo moje kończyny zwiotczały, jakbym straciła do nich dostęp. Wolno, niemal bezmyślnie osunęłam się na podłogę, nie będąc pewną czy w ogóle słyszałam własny oddech.
— Umrzesz. — powiedział pewnie, a po znajomym chrzęście odpalanej zapałki wnioskowałam, że zapalił nowego papierosa. Odwrócił się, zamierzając ruszyć do drzwi.
By zostawić mnie całkowicie samą.
— Chyba, że jednak dowiesz się gdzie ukrywa się twój ojciec.
Po tych słowach przekroczył próg. Światło dobiegające z korytarza rozpadło się na drobne cząsteczki, przypominające maleńkie, cieszące się na mój widok gwiazdki.
Levi
Jeżeli nie umarłem, znaczyło to tyle, że stałem się żywym trupem. Miałem wrażenie jakby moje ciało zyskało dodatkowe kilogramy, a irytujące uczucie ciążenia na skroniach odbierało mi chęci do jakiegokolwiek ruchu. W pokoju, podobnie jak w całym domu, panowała podejrzana cisza i to ona nakazała mi podnieść powieki. Nie miałem pewności, ale wydawało się, że słyszałem trzask zamykanych drzwi, co równie dobrze mogło być wynikiem mojego rozstrojenia... Ale ufałem swojej intuicji na tyle, by zdecydować się zignorować dyskomfort. W tej chwili podpowiadała mi, że coś było kurewsko nie tak. Nim dostatecznie uniosłem się do siadu, zawiasy na powrót zachrzęściły, tym razem wydając całkowicie rzeczywisty dźwięk, a do pomieszczenia wbiegł zdyszany i rozemocjonowany kardiolog. Zmarszczyłem brwi i nie próbowałem tłamsić ogarniających mnie obaw. Mężczyzna, schylił się, przytrzymując dłonie na kolanach, wyglądając dokładnie jak ktoś, kto nie był przyzwyczajony do dłużącego się biegu.
— Pana żona...
Zamarłem.
— Zatrzymała ją Żandarmeria.
Całe osłabienie opuściło mnie wraz z mechanicznym zejściem z twardego materaca. Pchany oblepiającym wkurwieniem bez namysłu ruszyłem w stronę progu, rzucając młodemu lekarzowi rozkazujące spojrzenie.
— Prowadź.
Raz w życiu doświadczyłem podobnego uczucia, teraz nieopuszczającego mnie na krok. Serce waliło mi w piersi, aż słyszałem jak uderza o żebra. Biegłem za wskazującym mi drogę mężczyzną, mając w głowie jedną, jedyną myśl, przyćmiewającą każdą inną.
Moja Bestia.
Reagan.
Zacisnąłem mocno zęby, aż dobiegł mnie ich zgrzyt. Dokładnie przed tym próbowałem ją chronić. Właśnie to był powód, dla którego nakazywałem natychmiastowy powrót do Trostu. Bo jeśli nie pierdolona banda niezidentyfikowanych szajbusów, to Żandarmeria w Klorvie postanowi położyć na niej swoje łapy. Na sam ten pomysł miałem ochotę wytrzeć nimi podłogę.
Nie daruje im jeżeli ją skrzywdzili...
— Ha? Czy to Kapitan Levi Ackermann?
Głos strażnika kwatery prawie skutkował eskalacją mojej wściekłości.
— Gdzie ona jest? — warknąłem, zbliżając się do unoszącego na mnie brew chłopaka.
— Kto? — spytał zdezorientowany, zniżając wzrok im bliżej podchodziłem. — Zaraz, dlacze-
Nie pozwoliłem mu dokończyć, bez uprzedzenia chwytając kołnierz jego koszuli i szarpiąc nim, aż usłyszałem jak się dławi.
— Moja żona, pieprzony idioto. — wyrzuciłem, prawie nie kontrolując siły z jaką zaciskałem pięść.
— C-Co? — zacharczał, wierzgając nogami, a dłońmi sięgając do mojego nadgarstka. Patrzyłem mu w oczy, nie mając cierpliwości, by zapanować nad zalewającym mnie gniewem.
— Reagan Ackermann. — powiedziałem krótko, dobitnie i na tyle jasno, by mieć zasraną pewność, że będzie wiedział o kim mówiłem. — Gdzie. Ona. Jest?
— W po-koju prze...słuchań! — wydusił, z trudem łapiąc oddech. — To w podziemiach!
Natychmiast puściłem materiał żołnierskiego uniformu, tracąc zainteresowanie jego parszywą mordą i pewnym krokiem ruszyłem w wyznaczonym kierunku. Słyszałem, jak kardiolog truchta za mną, ale nie zwolniłem, by mógł mnie dogonić.
Reagan.
Musiałem ją znaleźć.
Musiałem kurwa.
Zeszliśmy po kamiennych stopniach i pierwsze co do mnie dotarło, było intensywnym odorem metalicznej krwi. W oddali, na końcu korytarza w ciężkich drzwiach błyszczała brudna gałka. Nie byłem w stanie dostrzec tego, co ukrywała bezdenna ciemność, ale posiadałem okrutnie intensywne przeczucie, że to, co zastanę po przekroczeniu progu kompletnie wyprowadzi mnie z równowagi.
Przyspieszyłem kroku, popychając drzwi i bez większego namysłu zapalając światło.
Nie usłyszałem kolejnego uderzenia serca, napotykając drobną sylwetkę leżącą bez ruchu pod samą ścianą.
— Kurwa mać.
W tempie światła znalazłem się przy ciele nieprzytomnej dziewczyny, z duszą na ramieniu oglądając zakrwawiony nadgarstek z wyrytą na nim rzymską dziewiątką. Jej ciało nosiło ślady po przebytej walce, a klatka piersiowa unosiła się płytko, prawie niedostrzegalnie.
— Oi! Phoenix! — zawołałem, ujmując ją pod szyją i plecami. — Phoenix!
— Kapitanie! — odwróciłem głowę na klęczącego doktora, orientując się, że przesuwał palcami po białym proszku rozsypanym na betonie.
— Co to jest? — zawarczałem, marszcząc brwi.
Oczy mężczyzny wielkością przypominały złote monety.
— To silny narkotyk! — odparł przejęty — Musieli podać jej śmiertelną dawkę!
Dreszcz zatrząsnął kośćmi w moim ciele. Kobieta nie reagowała, a jej ciało bezwładnie poddawało się każdemu mojemu ruchowi, jakby w rzeczywistości nic nie ważyło.
— Jesteś w stanie jej pomóc?! — spytałem na jednym wydechu, nie potrzebując jego diagnozy, by wiedzieć, że Reagan powoli odpływała.
— Nie mam lekarstwa! Potrzebne jest antidotum!
Strach przepłynął wzdłuż moich kręgów, prawie unieruchamiając na kolanach. Straciłem siły w mięśniach i nawet gdybym chciał, nie mógłbym wstać. Poczułem, jak Reagan wierci się w moich objęciach, na co natychmiast przerzuciłem na nią wzrok.
— Phoenix! Słyszysz mnie?! Oi!
Brak odpowiedzi.
— Nie waż mi się zasypiać. — warknąłem, potrząsając nią — Słyszysz mnie?! Reagan!
Nie reagowała. Wyglądało na to, że w ogóle mnie nie słyszała, jakby jej jaźń znajdowała się w innym świecie. Skórę miała tak bladą, że odcieniem prawie przypominała kolor ściany. Kurwa, nie pozwolę jej odejść. Nie tu i nie w ten sposób...
— Kapitanie!
Kardiolog znalazł się przy mnie, trzymając w ręce strzykawkę z przeźroczystym płynem. Spojrzałem na niego niepewnie, a on przekazał mi przedmiot, wręcz wciskając go do mojej ręki.
— Leżało na ziemi. Lekarstwo!
Szantażowali ją? Krew mnie zalała, ale całą siłą woli zmusiłem się, by nie wybuchnąć. Zmarszczyłem brwi, patrząc na przelewającą się za miarką ciecz.
— Proszę wbić to w serce!
Co?
— Co? — otworzyłem zszokowany oczy.
Dureń ze mnie kpił?!
— Trzeba pobudzić krążenie! Jeśli organ przestanie pracować, nie będzie mógł pompować krwi! Zginie!
Nie miałem pojęcia o czym ten facet gadał, ale nie próbowałem się kłócić.
— Musi pan wbić mocno igłę i złamać mostek!
Jak przy pierwszej pomocy. Rozumiałem, że potrzebna była do tego siła, ale w moim przypadku nie miała być to tylko ta fizyczna. Musiałem połamać jej kości żeby dostać się do serca... Zacisnąłem szczękę, ale przełknąłem gorycz.
Wybacz, bestio.
Rozerwałem jej koszulę, odsłaniając dekolt i mocno zacisnąłem palce wokół smukłego przedmiotu zaraz potem biorąc zamach. Pewnym ruchem zatopiłem ostrą końcówkę w przerażająco bladej skórze. Reagan wierzgnęła, ale poderwała się z krzykiem, od razu otwierając przestraszone oczy. Łapczywie złapała oddech, odruchowo unosząc się do siadu i drżącą dłonią chwytając brzeg mojej koszuli.
— Reagan! — zawołał mężczyzna, zaglądając w jej brudną od czerwieni twarz.
Oddychała szybko, sunąc rozbieganym spojrzeniem po pokoju, jakby jeszcze niezupełnie kojarzyła co się stało. Zaschnięta krew broczyła jej górną wargę i połowę nosa, ale w dalszym ciągu przebytą traumę najbardziej pamiętały jej oczy. Szare tęczówki lśniły od strachu, dosadnie obrazując towarzyszące poczucie niebezpieczeństwa. Wreszcie odnalazła mnie wzrokiem, dopiero po upływie kilku sekund rozpoznając moją zaniepokojoną twarz.
— Levi? — wyszeptała przy głębokich wdechach. Nie byłem zdolny jej puścić. Czułem pod palcami, jak bicie serca rozchodzi się głośnym echem po całym jej ciele, niczym zawiadamiająca o zachowaniu szczególnej ostrożności syrena alarmowa.
— Jestem. — zapewniłem i na dźwięk tego słowa odrobine się rozluźniła. W dalszym ciągu nie na tyle bardzo, by mnie puścić, ale nawet nie zwracałem na to uwagi.
Patrzyłem jak wolno kiwa głową i przełyka, krzywiąc się zaraz po tym.
— Reagan? — odezwał się klęczący obok doktor. — Wszystko w porządku?
Nigdy jej nie rozumiałem. Nie pojmowałem działań ani opryskliwego zachowania, mimo że nie kryła się z odpowiedzią. Prawda była taka, że nie zadałem żadnego pytania. Nie próbowałem, a nawet nie miałem ochoty, by dowiedzieć się jaki rzemieślnik wykuł z niej osobę, którą była dzisiaj.
Do czasu aż wreszcie irytacja zmusiła mnie do poszukania argumentów za gdzieś dalej. Do spojrzenia na świat oczami, które teraz zmatowiały. Wiedziałem, że nienawidziła wojska oraz związanego z nim otoczenia. Nie wykluczałem, że jeszcze kilka miesięcy temu widok tej skąpanej w zawiści twarzy przyprawiłby mnie o zniechęcone wywrócenie oczami, głównie dlatego, że nie wiedziałbym w czym rzecz. Tym razem było jednak inaczej. A jej szare tęczówki zaniepokoiły mnie znacznie bardziej niż śladowe ilości krwi.
Były to oczy kogoś nieobliczalnego. Osoby będącej zdolnej do wszystkiego, gdyż mimo postawionych murów, ściany były zbyt kruche, by powstrzymać jej wściekłość.
— Tak. — powiedziała szorstko, wycierając wierzchem dłoni krew z ust. — Wszystko dobrze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro