Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

︎ ༒︎ 24 ︎ ༒︎

┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘

— Dzień wolny?

W biurze Erwina Smitha, tak jak zapamiętałam, panował dziwny rodzaj ciepła, który ni jak nie niwelował unoszącego się na zewnątrz chłodu. Pokój był czysty, pozbawiony drobinek kurzu i dokładnie taki jakby szturmem przeszedł po nim Ackermann ze swoją miotłą.

— Tak jest. — odparłam pewnie, z dłońmi wspartymi na blacie biurka patrzącego na mnie blondyna. Wysilałam się, by nie odwrócić spojrzenia.

Jeżeli miałam dowiedzieć się, dlaczego przez całe życie goniono za mną jak za uciekającą zwierzyną, musiałam uderzyć w ludzi, którzy mieli w planach mnie upolować. Celowałam więc w członków grupy tajemniczych podpalaczy Oka Horusa, których egzystencja, dokładnie tak jak powiedziała Nanaba, pozostawała niewyjaśniona. Nikt nie wiedział skąd się wzięli, jakie były ich imiona oraz czy w tym, co robili mieli swój powód. Choć wychodziło na to, że jak na razie po prostu niszczyli mienie... Niemniej osobiście zdawało się, że czegoś szukali. Kogoś szukali. Nie wykluczałam, że po tym co powiedziała mi w Troście Inga mogło chodzić o mnie lub o coś powiązanego ze mną, ale aby dowiedzieć się co, musiałam ich dopaść i zmusić do mówienia.

Rana w mojej nodze jeszcze się nie zasklepiła i chociaż wiedziałam, że postępuję nierozważnie, postanowiłam ją na tą chwilę zignorować. Wierzyłam w swoje umiejętności i w duchu liczyłam, by lekarstwa pozwoliły mi zapomnieć o bólu. Nawet nie łudziłam się, że w starciu z podpalaczami nie dojdzie między nami do zwarcia. W planie miałam pokojową rozmowę, jednak byłam niemal przekonana, że nie skończy się wyłącznie na niej. Niewykluczone, że spróbują mnie zabić.

— Patrząc na sporą ilość dokumentacji i piętrzącą się ilość raportów oraz fakt, że ostatnie wydarzenia poniosły za sobą prywatne dla ciebie tragedie — gdy to mówił ani jego głos, ani spojrzenie nie złagodniały nawet o minimetr — Jestem gotów na to przystać. — oznajmił, tym samym odciążając moje serce z obaw.

Odetchnęłam w duchu, prostując się. Oczy Erwina obserwowały mnie spokojnie i nie miałam poczucia, że próbował zwęszyć spisek, a zwyczajnie rozumiał, że mogłam potrzebować przerwy wraz z chwilą dla siebie. Naszła mnie ponura myśl, że w pewnym sensie tak wiele cierpienia otworzyło mi furtkę do dalszego działania. Co nie zmieniało wcale faktu, że gdybym mogła cofnąć czas... Szybko odepchnęłam od siebie tą myśl. Zamierzałam krótko podziękować i ruszyć do dormitorium, gdy Smith ponownie podjął:

— Co chcesz zrobić?

Zamarłam w pół kroku, bo ton jego głosu brzmiał dokładnie tak jakby wiedział, co zamierzałam. Popatrzyłam mu z trwogą w oczy, odnosząc przerażające wrażenie, że zdążył przejrzeć mnie na wylot i teraz dokona wszelkich starań, by uniemożliwić mi realizację moich działań. Zawahałam się, choć po wyrazie jego twarzy nie dało się poznać, czy takiej reakcji oczekiwał. Patrzył na mnie tymi niebieskimi oczami, pozwalając mi zinterpretować pytanie wedle własnego uznania. Odchrząknęłam więc i odparłam:

— Potrzebuje odpocząć, więc pewnie przejadę się konno do lasu. — rzekłam, połowicznie przy tym kłamiąc. — Chciałabym... Pobyć trochę sama.

Podniosłam na dowódcę wzrok zastanawiając się na ile mi uwierzył. W żaden sposób nie zareagował, dopiero po chwili kiwając głową, akceptując odpowiedź. Chyba nie był świadom, że planowałam przedrzeć się do Klorvy, ale nie mogłam mieć stuprocentowej tego pewności. Erwin Smith był cholernie przebiegłą kreaturą. Nauczyłam się, że w jego obecności musiałam zawsze pozostawać czujna i najlepiej myśleć dziesięć kroków do przodu.

— Rozumiem. — rzekł, spływając wzrokiem na poziom leżących przed nim papierów. — W takim razie nie powstrzymuję.

To powiedziawszy zajął się pracą, tym samym pozwalając mi opuścić jego gabinet.

— Dziękuję. — odburknęłam i czym prędzej wyeksmitowałam się spomiędzy ciasnego pomieszczenia, dopiero na pustym korytarzu mogąc złapać głębszy oddech.

Jeżeli Erwin nie wiedział, znaczyło to tyle samo, że nikt nie mógł mi wejść w drogę. Miałam więc swoją szansę i zamierzałam ją wykorzystać. Wciąż zdawałam sobie sprawę jak wielką ostrożność powinnam zachować. Przede wszystkim musiałam ukryć w lesie konia, a następnie przedrzeć się niezauważona po Murze, by znaleźć się w Klorvie. Miałam dostęp do sprzętu do trójwymiarowego manewru. Tak wyszło, że zapomniałam go oddać zeszłego wieczora, więc wystarczyło tylko wyjść niezauważona z Kwatery. Liczyłam tylko, że zanim ktokolwiek zauważy nieobecność ekwipunku, ja zdążę go bez szwanku odłożyć na miejsce. Nie potrzebowałam ewentualności, w której Levi będzie podejrzewał mnie o próbę ucieczki. Potrzebowałam jego zaufania.

Chociaż Inga nie powiedziała konkretnie kogo właściwie powinnam szukać, przeczuwałam, że kobieta, która usiłowała poderżnąć mi wtedy w nocy gardło byłaby odpowiednim celem. Musiałam tylko unikać walki. Nie interesowały mnie kolejne siniaki, a pchana przeświadczeniem, że miałabym trudność z powaleniem jej na ziemię, wolałam obrać pacyfistyczną formę porozumienia.

Zabrałam wszystkie potrzebne rzeczy, ograniczając się do sztyletu za pasem, jako że wyrzuciłam mój scyzoryk i kilku groszy w sakiewce. Nie mogłam wziąć płaszcza Zwiadowców, mimo że posiadanie nawet minimalnego poczucia obecności Pandory cholernie bardzo, by mi teraz pomogło, ale byłby zbyt charakterystyczny. Zdecydowałam się na zwykłą lnianą koszulę z szerokimi rękawami i bezrękawnik z beżowym kapturem. Dokładnie w tym stroju przyjechałam do Zwiadowców. Wyprałam go i doprowadziłam do stanu używalności, co wcale nie znaczyło, że stracił pamięć o dniu, kiedy moje życie diametralnie się zmieniło.

Bez większych trudności opuściłam progi Bazy Zwiadowców i zajrzałam do stajni, siodłając najbardziej oddalonego w głąb konia. Musiałam zaufać losowi, że nikomu nie przyjdzie do głowy, by na nowo zerknąć do boksów lub, co gorsza, przeliczyć ilość stojących w nich zwierząt. Odczekałam aż zajdzie słońce, dopiero wtedy wsiadając na karego ogiera, kłusując w stronę wschodniej ściany. Nie chciałam tracić czasu, ale dalej istniało ryzyko, że ktoś mnie zauważy, dlatego obrałam najmniej uczęszczaną drogę przez ruiny opuszczonych domostw. Dystrykt widocznie nie posiadał pieniędzy na ich odbudowę, nawet jeśli niektórych ludzi ta renowacja mogłoby uchronić od bezdomnego życia na ulicy.

Dotarłam pod Mur kiedy niebo całkiem pociemniało, zostawiając na straży sierpowaty księżyc. Rozejrzałam się po zalesionym terenie odnajdując za parą ściśniętych drzew niewielką sadzawkę. Uwiązałam konia przy pniu, pozostawiając mu kilka marchewek i jabłko, po czym ruszyłam w stronę mocnej, niewzruszonej ściany. Zadarłam wysoko głowę. Z tej perspektywy pięćdziesiąt metrów było kolosalnie gargantuiczną liczbą i czyniło Mur zarówno wspaniałym, jak i niebezpiecznym. Odgradzał nam możliwość szybkiej ewakuacji, gdyby coś zdecydowało się zaatakować nas od środka, nawet jeśli w takiej sytuacji nie mielibyśmy dokąd uciekać. W każdym razie miałam wrażenie, że było coś w tych wysokich pod same gwiazdy warowniach, co kazało ludzkości mieć się na baczności.

Przycisnęłam wajchę przy uchwytach na miecze, a dwa harpuny wzleciały w powietrze, wbijając się w kamień tuż nad moją głową. Pozwoliłam pociągnąć się na górę, przesuwając się wzwyż na tyle szybko na ile pozwalały mi umiejętności i już po chwili biegłam po zewnętrznej krawędzi, by jak najbardziej zmniejszyć ryzyko zauważenia. Czułam punktowy ból w nodze, ale miałam zamiar ignorować go dopóki nie stanie się nieznośny. Zmrużyłam oczy, starając się z tej odległości określić jak daleko leżał Dystrykt Klorva. Westchnęłam, bo czekał mnie całkiem długi marsz.

Musiałam ufać, że po dwóch godzinach naprzemiennego spaceru i biegu nie spóźnię się, a członkowie Oka Horusa nie przemkną mi między palcami. Prawda zasadniczo była taka, że to czy zdecydują się zaatakować jedyny religijny obiekt w całym Dystrykcie stanowiło wyłącznie przypuszczenie. Równie dobrze mogli przeniknąć głębiej w Rose i dostać się do Dystryktów Siny, może nawet pod sam Mitras. Gdzie znajdował się Icar. Pokręciłam głową. Powinnam być "dobrej" myśli. Przystanęłam na szczycie Klorvy, z uwagą rozglądając się po zatopionym w ciszy i śnie mieście. Miejscowe światło lamp przedzierało się na tle ciemnego krajobrazu, ale nie sprawiało wcale, że stawało się mniej spokojne. Czułam zalewającą mnie nostalgie i wspomnienia. Nigdy nie miałam okazji, by obejrzeć rodzinny dom z lotu ptaka. Wydawał się tak mały, że ciężko było mi przypuścić żeby świat, w którym spędziłam całe dzieciństwo miał wielkość poszerzonej klatki. Rozpoznawałam wijące się u moich stóp ulice, domy oraz pamiętliwe miejsca. Odnalazłam wieżę, targ i plac rynku, który często odwiedzałam sama czy z siostrą bądź braćmi. Zauważyłam nawet moje dawne mieszkanie. Białe ściany, chłodne schody, na których wybiłam mleczne zęby i ogród z roślinami Pandory. Obecnie zapuszczony i martwy. Powiodłam wzrokiem nieco dalej, zawieszając spojrzenie na trzech skromnych grobach znajdujących się tuż przy murze za moim domem. Na poziomie mojej klatki piersiowej odezwał się nieprzyjemny ból. Zacisnęłam rękę w miejscu, w którym wewnątrz ciała serce dotkliwie się skurczyło, jakbym mogła w ten sposób uśmierzyć to nieprzyjemne uczucie. Tu narodziła się moja niewinność i tu zniknęła. Tu wzniosłam swoje trzy bastiony i tu jeden z nich runął, pozbawiając mnie wszystkich określeń, którymi można byłoby nazwać człowieka.

Nigdy nie lubiłam odwiedzać mojej rodziny. Nie gdy wiedziałam jak boleśnie milcząca będzie, kiedy tylko przed nią stanę. Trzy nierówne, przykryte ziemią groby wyglądały na zaniedbane, jakby ktoś pozostawił je samym sobie na kilka ładnych lat. Mieszkając w Klorvie pielęgnowałam to miejsce wyłącznie ze świadomości, że w innym wypadku całkowicie zarosłyby chwastem i odeszły w zapomnienie. Ale nigdy nie przesiadywałam tu długo. Nie mogłam zdobyć się na zwierzenia, czy liche słowa przeprosin. Może wynikało to z tego, że nie pogodziłam się zupełnie z ich śmiercią, a może byłam zwyczajnym tchórzem, który nie potrafił stawić czoła rzeczywistości. Niemniej świadomość, że odebrano mi rodzinę napełniała mnie w głównej mierze cholerną wściekłością. Aż sama myśl, że właśnie bratałam się z wrogiem wzbudziła krew w moich żyłach do wrzenia. Przymknęłam powieki, biorąc głębszy wdech i otworzyłam oczy. Przy grobie Pandory tańczyły liście wawrzynu, a nad Neilem i Knoxem pięło się drobne drzewo, na którym miodowe pszczoły założyły gniazdo. Liście obsypały grudy piachu, a młode rośliny zrosiły wilgotną glebę. Przy samym murze zauważyłam pąki kwitnących maków.

Odwróciłam głowę, spoglądając na tylne drzwi opustoszałego domu. Ruszyłam w stronę głównego wejścia. Nikt z przechodniów nie zwracał na mnie uwagi, więc w spokoju mogłam zatrzymać się przed wyrwanymi z zawiasów drzwiami. Ktoś zamknął je jak gdyby nigdy nic, ale widziałam, że ledwo trzymały się we framugach. Dotknęłam palcami gałki, wahając się na chwile. Nie wiedziałam czy chce tam wejść. Było późno i ciemno, a wewnątrz z pewnością panował półmrok. Poczułam, jak zimny pot oblewa mi plecy. Półmrok dokładnie taki jak z moich koszmarów...

Pokręciłam stanowczo głową. Weź się w garść, Reagan. Zawiasy zajęczały, ale puściły, dzięki czemu mogłam popchnąć drzwi i zajrzeć do środka. Skrzypienie rozeszło się po pustym salonie, będąc chyba jedynym dźwiękiem jaki poniósł się między tymi czterema ścianami od bardzo długiego czasu.

Wszystko leżało dokładnie tak jak to zostawiłam, z tym wyjątkiem, że kurz osiadł na wszystkich meblach, a pajęczyny splądrowały każdy kąt ustanawiając wszelkiej maści robactwo za nowych lokatorów. Omiotłam wzrokiem kuchnie, napotykając na podłodze jedną luźną deskę. Wokół niej pozostała spora wyblakła, czerwona plama. Pozostałość po krwi, której nigdy nie potrafiłam dokładnie domyć. Dwa takie same ślady znajdowały się pod stołem. Pamiętałam, że nie potrafiłam na nie patrzeć, więc przepchnęłam ladę, chcąc je zakryć. Co wcale nie znaczyło, że jej metaliczny zapach przestał unosić się w powietrzu. Pamiętliwa woń ciepłego domostwa, śliwkowego dżemu i ciepłego mleka dawno wywietrzała, pozostawiając jedynie cierpki odór śmierci.

Im dłużej tu stałam tym większe nachodziło mnie przeświadczenie, że właściwie dom nie miał w sobie nic, co mogłabym z radością wspominać. Rozejrzałam się raz jeszcze, aż moje oczy odnalazły wiszący na ścianie przedmiot. Był jedynym szczęśliwym aspektem porzuconego domostwa. Zdjęcie zdobiące goły kamień w salonie, naszkicowane przez jakiegoś podróżującego rysownika dawno, dawno temu. Była na nim cała nasza piątka. Mały Icar, kilkuletnia ja, moi bracia oraz ciepło uśmiechająca się Pandora. Nie pamiętałam tego dnia. Ledwo kojarzyłam miejsce, a twarz artysty zatarła się dawno temu w zwojach mojego umysłu. Pamiętałam jednak to, jak się czułam. Szczęśliwa. Wśród ludzi, przy których czułam się bezpieczna i którzy mnie kochali.

Odwróciłam spojrzenie. Na cholerną nostalgię mi się zebrało. Wywróciłam oczami na własną niemądrość i ruszyłam do wyjścia. Nie miałam czasu użalać się nad przeszłością.

Wyszłam na zewnątrz, kierując się przez opustoszałe uliczki w stronę katedry Kościoła Murów. Mieszkając w Klorvie właściwie nie zapuszczałam się w te rejony. W moim domu temat religii nigdy się nie przewijał. Wierzyliśmy w siebie i to nam wystarczało.

Przystanęłam przy ścianie szachulcowego domu i wyjrzałam zza rogu. Kościół stał skierowany w stronę południa, a przez witraże przedzierały się strzępy bladego światła. Wewnątrz panowała więc prawie całkowita ciemność. Nie wiedzieć czemu na samą myśl, że miałam tam wejść i nie móc zapalić świecy, przyprawiała mnie o nieprzyjemny dreszcz. Bezszelestnie przemknęłam pod mur katedry, zaglądając przez kolorowe szkiełko i wytężając wzrok. Dostrzegłam część głównej nawy i półkolistą apsydę z tronem. Nie zauważyłam żadnej żywej duszy, co jeszcze bardziej wzbudzało mój niepokój. Czy jakiś duchowny nie powinien prowadzić obchodu, czy czegoś takiego? Zdecydowałam się wejść do środka, póki w okolicy nie kręcił się żaden pastor, który mógłby zmusić mnie do opuszczenia kościoła. Chociaż może wtedy mogłabym udać namiętną wyznawczynie, przybyłą w progi ciężkiego portalu, by odegrać scenkę z ekstazy Świętej Teresy.

Pchnęłam wrota, rozchylając je na tyle bym bez trudu mogła prześlizgnąć się i stanąć w chłodnym przedsionku. Zatrzymałam się naprzeciw umieszczonej wysoko nad mensą rozety, w którą wpisywał się zaostrzony sierp. Światło księżyca rozświetlało drewniane ławy, ale w części prezbiterium zalęgła się bezbrzeżna ciemność. Cisza wypełniała każdy zakamarek lodowatych ścian, aż nawet płytki oddech mógł wydawać się za głośny.

Zdusiłam w sobie chęć zawrócenia, zamiast tego przestępując kilka niepewnych kroków w głąb. Ściany między oknami zostały zamalowane różnobarwnymi freskami i nawet gdyby tynk nie odpadał, a kolory pozostawały tak wyraziste, jak w ciągu dnia, dalej nie zrozumiałabym ich przekazu. Widniały na nich dziwaczne zwierzęta, ludzie, a także wijące się wizerunki Murów. Im dłużej oglądałam naścienne malunki tym bardziej zdawało mi się, że opowiadały jedną historię, może jakąś legendę bądź biblijną przypowieść. Na ścianach w obejściu zauważyłam namalowane figury trzech postaci, przypominające kobiety z koronami na głowach. Domyśliłam się, że były to Maria, Rose i Sina...

— Po tych kilkuminutowych oględzinach wpadłaś na pomysł z czego mogły powstać Mury?

Prawie wyskoczyłam ze skóry, odwracając natychmiast głowę w stronę zaciemnionej sedilii, gdzie mieściło się miejsce dla celebransa i całej liturgicznej służby. Kiedy przyzwyczaiłam się do mroku, zdałam sobie sprawę, że na środkowym krześle siedziała czyjaś smukła, wysoka sylwetka. A lodowate, martwe oczy patrzyły na mnie z całkowitym spokojem.

Cofnęłam się, nie odrywając wzroku od podłużnej blizny. Kobieta wyglądała na rozluźnioną, nawet mogłam powiedzieć znudzoną. Ale równie dobrze mogło to być wrażenie wywołane brakiem dobrego źródła światła. Nie poruszyła się, obserwując mnie ze znużeniem, jak ktoś kto ogląda latające po niebie ptaki w wyjątkowo miałki dzień. Zacisnęłam szczękę, mrużąc oczy. Chociaż nie wyglądała, doskonale wiedziałam, że była śmiertelnie niebezpieczna. I jej zimne tęczówki utwierdzały mnie w tym przekonaniu.

— Co masz na myśli? — spytałam stanowczością własnego głosu zadziwiając samą siebie. Nie wyzbyłam się grożącego tonu, a ona nie zdawała się tym faktem szczególnie przejmować.

Patrzyła na mnie tak samo beznamiętnie jak wcześniej, ze skrzyżowanymi nogami i ręką wygodnie wspartą na podłokietniku.

— Jakie tworzywo wykorzystano do budowy Murów?

Zmarszczyłam brwi. A jakie to miało w tej chwili znaczenie? Widząc niezrozumienie z jakim na nią patrzyłam jej wąskie usta wygięły się w przerażającym, lekkim uśmiechu. Z tej perspektywy miałam wrażenie, że jej źrenice są cienkie, dokładnie tak jak u kota. Albo jadowitego węża.

— Czemu o to pytasz? — zawarczałam, gotowa do zerwania się z miejsca.

Serce galopowało mi w piersi, a krew wrzała w żyłach. Intuicja podpowiadała mi, że ta kobieta była zdolna pozbawić mnie życia w dowolnej chwili. Moja czujność wydawała się ją jednak bawić.

— Chcę ustalić ile wiesz.

Bezbarwny głos sprawił, że moje ciało oblał zimny pot. Nie miałam pojęcia o czym mówiła.

— To znaczy? — zmrużyłam oczy.

Przez chwile nie odpowiadała, po prostu obserwując mnie z dystansu. Wyglądała jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce, jednak ta absolutnie nie czyniła jej mniej niebezpiecznym. Poza krępującymi kratami z pewnością musiała być mordercza.

— Odnoszę wrażenie, że czegoś ode mnie chcesz. — zmieniła zgrabnie temat. Przypomniałam sobie, po co właściwie tu przyszłam. Szukałam jej. Chciałam z nią porozmawiać w wierzę, że powie mi coś konkretnego.

Musnęłam palcami bok biodra, licząc, że ciemność ukryję, jak dotykam fragmentu schowanego pod paskiem sztyletu.

— Jak masz na imię? — zapytałam już łagodniej.

Nie chciałam, by doszło między nami do zwarcia. Mój plan zakładał zdobycie informacji i ucieczkę. Choć z perspektywy czasu i stojąc przed obliczem członkini Oka Horusa, dochodziłam do wniosku, że chyba postradałam zmysły.

— Forsythia Stein. — rzuciła bez wyrazu.

Nie przedstawiłam się, bo miałam pewność, że dobrze wiedziała kim byłam. Ustawiała na mnie celownik i podkładała nóż pod tętnicę na szyi, w jasnym zamiarze... Ale nie rozumiałam tylko dlaczego.

— Po co to robisz?

Jej nieżywe oczy na krótki ułamek sekundy stały się mniej matowe, bardziej ludzkie. Wyraźnie ją zainteresowałam.

— Cóż dokładnie?

Zgrzytnęłam zębami, bo po pałętającym się na jej ustach kpiącym uśmiechu wnioskowałam, że się ze mną drażniła.

— Zabijasz.

— Skąd ten pomysł?

Skrzywiłam się. Nie przypuszczałam, by ta kobieta była typem osoby, który lubił bawić się w gierki.

— Próbowałaś zabić mnie. — przypomniałam dobitnie.

Na samo wspomnienie widma sztyletu na mojej skórze, gardło zacisnęło mi się nieprzyjemnie. Otworzyła szerzej oczy, wyraźnie zaintrygowana.

— Cóż, nauczono mnie, by czynić to co słuszne.

To co słuszne? Momentalnie zalała mnie fala złości.

— Dlaczego uważasz, że postąpiłabyś właściwie? — moje dłonie trzęsły się od mocnego zaciskania ich w pięści. Miałam ochotę złapać ją za krótkie włosy i potrząsnąć, by przestała pierdolić.

Forsythia poruszyła się i powolnie wstała, prostując niespiesznie plecy. Patrzyłam jak podchodzi bliżej, stając w nierównej plamie światła, a jej cień od razu się wydłuża. Ramki szkiełek wiły się na bladej twarzy, przez co wyglądała jakby jej skóra popękała niczym u ceramicznej lalki. Wzięłam głębszy wdech, na chwile całkiem przestając oddychać. Nie mogłam patrzeć na człowieka. Te oczy upodobniały ją do personifikacji czystego szału.

— Wkrótce sama się przekonasz, Reagan. — zapewniła, a w jej dłoni błysnął metal. — Twój ojciec na pewno w końcu wszystko ci wyjaśni.

Słowa Stein wstrząsnęły mną tak bardzo, że ledwo zauważyłam, jak podnosi rękę i celuje we mnie z najprawdziwszego pistoletu. Nim zdążyłam wykonać ruch, męska sylwetka wyrosła przede mną jak spod ziemi. Wszystko działo się z zatrważającą prędkością. Zapanował chaos aż dziwiłam się, że Bóg, istota będąca litościwym opiekunem, Dobrym Pasterzem, nie stawała do tych zdarzeń w opozycji. Zdołałam raptem krzyknąć, gdy Levi osłonił mnie własnym ciałem, a huk dwóch wystrzałów rozerwał ciszę panującą w milczącej kaplicy.

Nie jestem najlepsza w składaniu życzeń, co zresztą widać po ostatniej notatce w poprzednim rozdziale (x,d), ale ze względu na wyjątkowy dzień, bo ostatni tego roku, chciałabym tylko powiedzieć byście nie bali się zmian. Nie obawiali się życia.

Długo uważałam, że nie mam wpływu na to, jakie zdarzenia mnie dotykają jakbym była ofiarą jakiegoś tragicznego fatum, ale prawda jest taka, że jestem swoim własnym Bogiem, własnym Dobrym Pasterzem, który prowadzi mnie po dobrowolnie wybranej scieżce.

Jeśli macie podobnie, nie czujcie strachu. Zmiany są przeogromnie ważną częścią rozwoju, dlatego nie lękajcie się czasem zejść z utartego szlaku.

Z tego też miejsca chciałabym bardzo podziękować za całe wsparcie, gwiazdki, komentarze, nowe obserwacje i całą pozytywną energię jaką wnosicie do tego opowiadania :^) Niezmiernie cieszę się, że zostało tak ciepło przyjęte oraz, że posiada wiernych czytelników, dzięki którym chcę pisać. Nie wyobrażacie sobie jak skaczę z radości na każdą interakcje (wasze komentarze są muy bueno 😆👌🏻), dlatego z całego serca Wam dziękuję 🖤.

Do zobaczenia w Nowym Roku 🖤🖤

-Łania

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro