Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

︎ ༒︎ 15 ︎ ༒︎

┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘

Czułam się... Pokonana. Jak człowiek przegrywający kluczowe starcie. Jak ktoś kto w ostatecznym momencie okazał się za słaby, by dotrzymać danego sobie słowa. To uczucie było cholernie uwłaczające, podobnie jak świadomość tego, że pieprzony Ackermann postawił na swoim. Przeleciał mnie jak cholerne, bezmyślne zwierzę, ale czemu to, kurwa, miało służyć? Owszem, byłam pewna, że inspektor pojawił się na naszym terenie w konkretnym, związanym z nami celu, ale przecież nie był pruderyjnym nastolatkiem, na litość boską! Nasz niewielki pokaz miał go niby przekonać do odwrócenia się na pięcie i pomaszerowania z powrotem skąd przybył? Och, z pewnością.

Stanęłam przed drzwiami mojego pokoju, a cienka stróżka światła przebijająca się przy podłodze zahaczyła o moje buty. Wbiłam w nie wzrok, apatycznie zastanawiając się czy wejść do środka. Ze zmęczenia dzwoniło mi w uszach i czułam, jak moje nogi dalej się trzęsą. Nie poprawiłam nawet włosów sprawdzając jedynie, czy nie brakuje mi żadnej części ubrania, więc nie prezentowałam się najlepiej. Ostatecznie zwalczyłam chęć spania na dworze i przekręciłam gałkę, stając w progu.

Feyra siedziała na łóżku, jakby czekała aż się pojawie i gdy tylko dostrzegła moją marną postać, podniosła się na równe nogi. Ręce zaplotła pod biustem, a spojrzeniem ciskała we mnie gromy.

— Jak to mówią, lepiej późno niż wcale. — rzuciła z przekąsem, dopiero po chwili wnikliwiej mi się przyglądając. — Hej, wszystko okej?

Na dźwięk niepokoju w jej głosie miałam ochotę ponuro się zaśmiać. Nie wiedziałam, czy z kimkolwiek podzieliła się swoim odkryciem. Nie miałam też pojęcia, czy po tym jak wyszłam rozmawiała z moim bratem i jeśli tak, to ile jej powiedział. Powinnam chociaż spróbować przekonać ją, że mam czyste intencję i że jedyne czego rzeczywiście pragnę to odrobina pieprzonego spokoju.

— Słuchaj... To co słyszałaś... — westchnęłam, bo kurwa należały jej się słowa wyjaśnień, nawet jeżeli miałoby być to kłamstwo, ale byłam tak zmęczona, że nie miałam ochoty wymyślać nowej historii. — Przepraszam, że ci nie powiedziałam, ale to zwyczajnie nie była twoja sprawa...

— Nie była moja sprawa? — oburzyła się, prostując plecy i marszcząc brwi, jakby szykowała się do walki. — Moją sprawą niby nie jest powinność obrony ludzi w moim korpusie? Moją sprawą nie jest to, że jedna z moich koleżanek, osoba, którą chciałam nazywać przyjaciółką, ma zamiar ten właśnie korpus zdradzić?

— Nie zamierzałam nikogo zdradzać! — wypaliłam nim zdołałam przemyśleć każde słowo.

Blondynka zamrugała zdziwiona. Usiadłam, przeczesując zmierzwione włosy i opierając łokcie na kolanach. Musiałam na chwilę przymknąć powieki, by nieco pozbierać myśli. Rozsypały się jak zamek z piasku i choćbym próbowała na nowo go ulepić, fundamenty ciągle się kruszyły.

— Nie zamierzałam nikogo zdradzać. — powtórzyłam wolniej i odrobinę spokojniej.

Czułam na sobie wyczekujący wzrok Feyry. Nie ruszyła się z miejsca.

— Ja po prostu tu nie pasuję. — wyznałam wreszcie.

Przyszło mi to z naturalną łatwością, ponieważ mówiłam prawdę. Nie byłam częścią Zwiadowców i nigdy nie chciałam nią być, a ludzie w tak poważnej profesji, wiecznie narażający swoje życia, musieli sobie ufać. A ja nikomu tu nie ufałam.

— Ja i Ackermann... — zagryzłam wargę, wiedząc, że jeśli teraz poruszę ten temat nie będzie odwrotu. — Nie jesteśmy nawet małżeństwem.

Wzięła głębszy wdech, a coś w jej spojrzeniu zdawało się zdradzać, że ubodło ją to, co powiedziałam. Dotknął ją fakt, że kłamałam.

— Nie jesteście? — zapytała, jakby musząc dwa razy usłyszeć odpowiedź, by w pełni ją przyswoić.

— Znaczy nie naprawdę. — poprawiłam się, unosząc głowę. — To tylko taka durna bajka uszyta przez Smith'a, by władze się ode mnie odwaliły.

Przeczuwałam, że im więcej mówiłam tym większe zmieszanie czuła.

— Zostałam zwerbowana z Klorvy i zmuszona do walki u boku Zwiadowców, a ze względu na moje przewinienia Żandarmeria z Dystryktu nie chciała dać mi spokoju, więc... — uniosłam dłoń, gdzie na palcu serdecznym błyszczał znacząco złotawy pierścionek.

— Udaliście, że jesteście narzeczeństwem, byś miała spokój... — dokończyła, na co przytaknęłam.

Nie patrzyłam na nią, ale poczułam, jak pod jej ciężarem materac lekko się zapada, gdy usiadła obok mnie. Zapanowała chwila ciszy. Nie przerywałam jej. Czułam, że mogłabym zasnąć tu i teraz, mimo że powoli zalewające uczucie wstydu skutecznie mnie otrzeźwiało.

— Rety, to dobry materiał na książkę.

Uśmiechnęłam się cierpko, nie słysząc w jej głosie ani grama wyrzutu. Wyłącznie czyste zaszokowanie.

— Ale dlaczego właściwie chcesz odejść? Znaczy, domyślam się, że wojsko nie jest dla wszystkich, ale czy nie lepiej byłoby ci tutaj?

Domyślałam się do czego brnęła i rozumiałam jej skołowanie. Skoro wszędzie indziej czekałyby na mnie psy tropiące, czemu wolałam ten los od ochrony przez samą Nadzieję Ludzkości. Na samą myśl mocno zacisnęłam palce w pięści.

— Nienawidzę żołnierzy... — mruknęłam, wbijając boleśnie paznokcie we wrażliwą skórę dłoni. — Wolałabym, by coś we mnie umarło niż abym się z nimi pojednała.

Zagryzła wargę, wyraźnie słysząc, jak mój głos nasiąkł jadem. Byłam jej wdzięczna, że nie dopytywała i nie drążyła tematu. Musiała się domyślać, że ten temat nie należał do najłatwiejszych.

— Czyli Rita miała rację, co?

Po chwili krótkiego namysłu przytaknęłam bezgłośnie.

— Rety... Że też się nie domyśliłam, po tym, jak wyszłaś wtedy ze stołówki.

Kącik moich ust znowu lekko uniósł się ku górze. Pamiętałam, że potrzebowałam wykrzesać z siebie o wiele więcej niż przy wszystkich innych zleceniach, które podejmowałam i które wymagały ode mnie odrobiny gry aktorskiej. W tamtych chwilach przychodziło mi to z naturalną łatwością, ale w roli żony Levi'a nie umiałam się odnaleźć... Zwłaszcza teraz.

— To co teraz zrobimy?

Zatrzepotałam zaskoczona rzęsami, zamierając w miejscu. Przygotowałam się na nóż w plecy. Czekałam, aż ton Feyry zmieni się na lodowaty, a ona wstanie i oświadczy, że nie ma zamiaru tak tego zostawiać, a tymczasem wyraz twarzy dziewczyny wydawał się zupełnie pozbawiony zawiści.

— Słucham?

— Pytam, co teraz. Znaczy jaki masz plan. — uściśliła, a mnie szczęka opadła.

— Ty tak serio? — odwróciłam się do niej, by móc całkowicie spojrzeć jej w oczy.

Uniosła jedną brew, jakby nie mogła zrozumieć, co było ze mną nie tak.

— Jasne. Rozumiem cię i chcę pomóc.

Moje brwi prawie dotykały linii włosów, bo mówiła poważnie.

— Domyślam się, że udajesz przykładną żonę nie tylko, by chronić swój kuper przed podejrzeniami z zewnątrz, ale próbujesz zbliżyć się do Levi'a. By ci zaufał. — wydedukowała, na co wolno przytaknęłam.

A na sam dźwięk jego imienia mina odrobinę mi zrzedła, co blondynka od razu zauważyła. Schyliła się, gdy odwróciłam wzrok by wbić oczy w podłogę.

— Coś się właśnie stało między wami?

Nie wiedzieć czemu zalała mnie fala gorąca. To zdecydowanie za mało powiedziane.

— Wygrał ze mną... — wymamrotałam, bardziej do siebie niż do niej.

To był teraz ostatni temat, który chciałam poruszać, ale czułam, że nie mogłam jej okłamać. Nie teraz kiedy stanęła po mojej stronie i wybrała współudział w spisku.

— Co to znaczy? — nie rozumiała, a w moim gardle wyrosły ciernie.

Bawiłam się tym głupim pierścionkiem, ze złością zdając sobie sprawę, że diametralnie poczerwieniałam. Andre miał rację, że jego przyjaciółka miała swoisty radar wychwytujący każdy ostrzejszy temat, bo usłyszałam przyciszone "aaa" w takt, gdy nieco odchylała się na siedzeniu.

— Zatem o to chodzi...

Ukryłam twarz w dłoniach, czując się jak idiotka.

— Użył mnie do swojego planu, a ja pozwoliłam mu na to, jak ostatnia kretynka i... — urwałam, nie mając już w sobie tyle odwagi, by dokończyć myśl.

Była po prostu zbyt żenująca.

— Podobało ci się.

Gdy usłyszałam te słowa na głos, poczułam się jeszcze gorzej. Jęknęłam pod nosem, wplatając palce we włosy. Co ja sobie myślałam, do cholery? Sam dźwięk tych słów był tak wnerwiający, że potrzebowałam zmienić temat, by nie zacząć chodzić po ścianie.

— To nie ma znaczenia. — przerwałam, podnosząc się z miejsca i podpierając ręce po bokach.

Wodziłam wzrokiem po pokoju, zastanawiając się, co powinnam teraz zrobić.

— Czemu nie?

— Och, a czy to ważne? — jęknęłam z frustracją, nie rozumiejąc dlaczego akurat tej kwestii nie mogła zostawić w spokoju.

Feyra oparła się wygodnie na łóżku, patrząc na mnie ze zmrużonymi oczami.

— No wiesz, może zamiast pozbawiać go tego, co ma w spodniach będziesz mogła się z tym dogadać. — podsunęła i nawet w tej sytuacji na jej usta wstąpił zadziorny uśmieszek.

Spiorunowałam ją wzrokiem.

— W sprawie miejsca pochówku. Zaiste. — zripostowałam, dając jej do zrozumienia, że nie miałam zamiaru chodzić na żadne ugody.

Prędzej ziemia mnie pochłonie.

— A co z Erwinem?

Uniosłam na nią brew, krzyżując ręce na piersi.

— A co ma być?

— Powinien wiedzieć, że nie masz zamiaru im się podporządkowywać. — zauważyła, a ja przytaknęłam.

Był zbyt przebiegłym draniem, by ten fakt jakkolwiek mu umykał.

— Jeśli i tak masz swój — ściszyła głos, w razie gdyby ktoś byłby w stanie usłyszeć nas przez ściany. — "Plan", to dlaczego nie spróbujesz przy okazji wynegocjować z nim jakichś warunków?

Zastanowiłam się. Od początku zakładałam, że Smith to omega, która w raptem kilka chwil zdołała uwiązać mnie na smyczy. Byłam przekonana, że ten facet będzie dążył do tego, by jak najbardziej dać mi do zrozumienia kto jest więźniem, a kto panem.

— Bo gdybym przyszła i powiedziała, że w zamian za mój udział w Zwiadowcach chcę otrzymać godziwe wynagrodzenie, to chyba by mnie wyśmiał.

— On taki nie jest. — powiedziała tak szybko, że przestałam chodzić w tę i we w tę.

Wbijała oczy w podłogę, a hardość tego spojrzenia zdradzała, że głęboko wierzyła w to co mówiła. Zastanawiałam się skąd ta pewność. Miałam ochotę otworzyć usta i szczerze zwątpić, ale coś hamowało mnie przed wypowiedzeniem choćby słowa. Gdy Feyra podniosła na mnie wzrok, poczułam się, jak przyparta do muru. Jakby nie istniały takie wyrazy, którymi mogłabym objawić mój sprzeciw.

— Jest okrutny i nie waha się podejmować drastycznych działań, ale to kurewsko honorowy człowiek.

Jej oczy aż lśniły i pierwszy raz widziałam, by jej zwykle psotna twarz była spowita cieniem. Milczałam, zastanawiając się nad tym, co powiedziała. Właściwie nie miałam nic do stracenia. Mogłam pójść negocjować, chociaż wyglądałoby to na przejaw desperacji, a ja cholernie nienawidziłam być postrzegana jako ktoś słaby. Niemniej gdybym miała przyłączyć się do drużyny Ackermanna... Aż krew we mnie wrzała. Jeśli doszłoby do tego, że walczyłabym u jego boku większe byłoby prawdopodobieństwo, że to właśnie Kapitana obrałabym za swój cel, a nie tytanów. Pokusa byłaby zbyt silna...

— I co niby miałabym mu powiedzieć?

Skrzywiłam się, przechylając na blondynkę głowę. Wiedziała, że zaczynam ulegać i uśmiechnęła się z samej tej świadomości.

— Och, Reagan... Myślę, że ty i twój cięty charakterek już doskonale wiecie...

Levi

Gdy usłyszałem chłodne "proszę" przekręciłem gałkę, wchodząc do skąpanego w ciepłym świetle świecy pokoju, zastając zatopionego w plikach dokumentacji Erwina Smith'a. Nie podniósł na mnie wzroku, co uczyniłby gdyby czytany przez niego tekst nie zaprzątał mu myśli. Stanąłem w niedalekiej odległości od okna, beznamiętnie patrząc przed siebie.

— Pan Vieth rozmawia właśnie ze swoją córką. — poinformował mnie niezobowiązująco, co skomentowałem krótkim skinieniem.

Nie miałem zamiaru podchodzić do tego entuzjastycznie, bo kurwa nie było się z czego cieszyć. Nienawidzę nieporządku. Pogardzam bałaganem, a tymczasem pozwoliłem, by między mną a niczego nieświadomą Reagan zapanował chaos.

— Świetnie. — mruknąłem sarkastycznie, wywołując ze strony Erwina lekkie uniesienie kącików ust.

Zmarszczyłem zirytowany brwi.

— Krzyki panny Rity niosą się po całym korytarzu. — dodał, choć musiał wiedzieć, że szczerze mi to powiewało.

— Po co mnie wezwałeś? — zapytałem niecierpliwie, czując uderzające we mnie zmęczenie.

Blondyn wreszcie uniósł spojrzenie znad przeglądanych papierów i postukał w nie palcem, zaraz potem nieśpiesznie wstając.

— Słyszałeś o Oku Horusa?

— Mówisz o tym starożytnym znaku? Z tego co kojarzę to symbol odrodzenia i wracania do zdrowia. — odparłem zdawkowo, zaplatając ręce na piersi. — Dlaczego o to pytasz?

Erwin stanął przed swoim biurkiem, krzyżując ramiona na klatce piersiowej i wbijając skupione, jaśniejące tęczówki w jedną z kartek. Spłynąłem spojrzeniem na poziom wyblakłego dokumentu, orientując się, że był to wycinek z gazety. Nieśpiesznie podszedłem bliżej, zatrzymując się u jego boku i omiatając wzrokiem treść artykułu.

Zmarszczyłem brwi.

— Na co patrzę?

Wziął głębszy, pełen zadumy wdech.

— Ktoś zamieścił wpis informujący o grupie podpalaczy. — wyjaśnił, a ja zawiesiłem wzrok na bladej rycinie przedstawiającej płonące domy w jednym z miast lub dystryktów. — Ze względu na czarne płaszcze z pojedynczym symbolem oka, nazywa się ich Okiem Horusa.

Poczułem nieprzyjemne uczucie mrowienia na karku. Jeżeli wzbudzili zainteresowanie kogoś takiego jak Smith, znaczyło to, że widział w tej grupie potencjalne zagrożenie.

Choć nie do końca rozumiałem dlaczego.

— Czemu mi to pokazujesz? — chciałem wiedzieć, zerkając na niego z ukosa.

Erwin nie należał do ludzi posiadających ten niewypleniony nawyk, by marnować mój czas. Jeżeli dzielił się ze mną jakąś informacją znaczyło to tyle, że uważał za stosowne, by mi ją przekazać.

— Chciałbym żebyś to sprawdził.

Przez chwile milczałem. Może jednak się pomyliłem i ten facet miał tendencję do zawracania mi głowy?

— Nie uważasz, że to sprawa przeznaczona dla Oddziału Stacjonarnego lub Żandarmerii?

Zmrużył oczy, ale nie spojrzał na mnie, nieugięcie szlachtując wzrokiem pożółkły świstek jakby starał się wyczytać coś między wierszami.

— Z mojej strony to czysta przezorność. — odparł krótko, niewerbalnie dając mi do zrozumienia, że w tym miejscu dyskusja powinna się zakończyć.

Popatrzyłem na niego z wściekłością. Może i w innej sytuacji przystałbym na jego polecenia bez żadnych dodatkowych pytań, ale to z jego rozkazu czułem zalewający mnie wkurw i nieopuszczającą od godziny frustrację.

,,Wygrana wymaga poświęceń i najczęściej należy dążyć do niej po trupach", powiedział mi wówczas.

— Kurwa mać, Smith, nie mam ochoty na kolejne twoje przezorności. — warknąłem, wreszcie zyskując jego pełną uwagę.

Uniósł lekko brwi i spojrzał na mnie, obracając głowę.

— Już raz zaufałem twojej intuicji i do tego czasu muszę nieustannie sprzątać nawarstwiający się syf.

Nie wyglądał na poruszonego, zamiast tego uśmiechając się z rezerwą.

— Przecież lubisz sprzątać, czy nie tak?

Zgromiłem go wzrokiem.

— Lubię porządek. — uściśliłem wściekle.

Zamilkł, kiwając jedynie z uśmiechem głową. Miałem ochotę zedrzeć mu ten wyraz z twarzy.

— Nie wykluczam, że Oko Horusa może mieć coś wspólnego z pojawieniem się Kolosalnego Tytana kilka lat temu.

— Dlaczego tak uważasz?

— Bo wtedy też notowano liczne pożary.

Powstrzymałem chęć wywrócenia oczami.

— To równie dobrze może być zbieg okoliczności.

— Owszem, może. — spojrzał na mnie i gdy tylko jego niebieskie tęczówki zderzyły się z moimi miałem wrażenie, że uchodzi ze mnie cała energia. — A co jeśli nie?

Zacisnąłem szczęki, pozostawiając to pytanie bez odpowiedzi. Dobrze przypuściłem, że cisza wyrazi się lepiej ode mnie. Ostatecznie pokręciłem głową, przejmując od niego fragment czasopisma.

— Dobra. — powiedziałem w końcu i bez słów pożegnania ruszyłem w stronę drzwi. — Niech cię piekło pochłonie, Smith. — mruknąłem na tyle głośno, by mieć całkowitą pewność, że mnie usłyszał.

A on skomentował mój przycinek cichym śmiechem, jakby w zupełności nie przeszkadzała mu taka wizja.

Reagan

Czy faktycznie wiedziałam? Cóż, bardzo możliwe, zważywszy, że właśnie stanęłam przed biurem Dowódcy Oddziału Zwiadowców i unosiłam dłoń. Usłyszałam, jak moje kostki wybijają dwa rytmiczne uderzenia o mahoniowe wrota. Dziwnym było, że nad moją głową nie wisiał cholerny szyld cytujący Boską Komedię...

"Porzućcie nadzieje, wy co tutaj wchodzicie."

Pasowałoby, jak znalazł. Erwin świetnie nadawałby się na Wergiliusza. Ja może wtedy zajęłabym miejsce Dantego, oprowadzanego przez rzymskiego poetę po wszystkich poziomach piekła.

— Wejść.

Nie wiedzieć czemu, gdy usłyszałam jego twardy głos, idealnie pasujący do wydawania rozkazów, moje całe ciało się napięło. Wzięłam głębszy wdech, by uspokoić zalewający mnie niepokój i gdy przekręciłam gałkę na mojej twarzy nie pojawiła się żadna emocja zdradzająca niepewność. Smith siedział za biurkiem w białej, idealnie wyprasowanej koszuli i włosach dokładnie ujarzmionych na żel. W dłoni trzymał długopis, pisząc coś na jednym z setek papierów mieszczących się na blacie. W pokoju panował absolutny porządek. Książki stały alfabetycznie poukładane na półkach, a w świetle lampy nie unosił się nawet pojedynczy pyłek kurzu.

— Miło cię widzieć, Reagan. — rzekł, podnosząc głowę znad dokumentu i odkładając go na bok. — Rzadko mnie odwiedzasz. — zauważył, na co miałam ochotę prychnąć.

Splótł palce na poziomie brody, z uwagą obserwując, jak przestępuję kilka nieśpiesznych kroków w stronę stojącego przed stołem krzesła i bez słowa zajmuję miejsce.

— Rzadko mnie zapraszasz. — odbiłam piłeczkę.

Na mojej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień, gdy mężczyzna uśmiechnął się lekko nie odwracając ode mnie wzroku. Nie byłam pewna, czy ten uśmiech pasował do jego wykutej w marmurze twarzy. Nie zmieniało to faktu, że chociaż czułam od niego spokój, dalej wyglądał groźnie.

— Jak się czujesz? — zapytał swobodnie, mimo że na pewno wiedział, że nie przyszłam na pogaduszki.

Zmrużyłam nieco oczy. Wiedział? Może pomysł Ackermanna, był w rzeczywistości efektem jego inicjatywy?

— Jeżeli mam tu zostać chcę wprowadzić pewne zasady. — oświadczyłam z imponującą pewnością siebie.

Uniósł brwi, chociaż chłodne spojrzenie jego jasnych oczu w ogóle nie wyrażało zaskoczenia. Był raczej zaintrygowany.

— Doprawdy?

— Skoro podjąłeś decyzję, że i tak mam tu zginąć, chcę by stało się to na moich warunkach. — oznajmiłam, kładąc łokieć na oparciu krzesła.

Smith przyglądał się wyrazowi mojej twarzy, zupełnie nieporuszony moim ostrym spojrzeniem. Dla niego mogłam być nawet kwiatem z kolcami, ale w końcu roślina to tylko roślina. Bez wody uschnie, a ciernie można odciąć.

— To nie ja podjąłem tą decyzję, Reagan. — rzekł spokojnie, kładąc złączone dłonie na stole.

Zdusiłam w sobie chęć zaciśnięcia pięści.

— Dałeś mi do wyboru rozszarpanie przez Żandarmerię, która zabiłaby mnie od razu gdybym tylko wpadła im w ręce albo zeżarcie przez tytanów. — przekrzywiłam głowę, uśmiechając się cierpko. — Wiedziałeś, że prędzej sama się oskóruję niż wybiorę pierwszą opcję.

Mężczyzna zaśmiał się lekko, co bardziej przypominało zadowolony pomruk.

— W takim razie czego chcesz?

Wstałam i oparłam ręce na blacie biurka, nachylając się lekko. Dokładnie tak, jakbym podawała się na srebrnej tacy cholernie głodnemu lwu.

— Zmiany oddziału.

Przekrzywił głowę, delikatnie marszcząc brwi.

— Powód?

— Jeżeli i tak nie będę miała żadnego wyboru na wiecu, mogąc wyłącznie patrzeć, jak wszyscy dookoła samowolnie decydują, do którego korpusu dołączą ja chcę mieć chociaż przywilej określenia czyich rozkazów będę słuchać.

Erwin uniósł brew, a na widok jego rozbawionej ekspresji prawie bezwiednie zacisnęłam szczękę. Nie musiał nic mówić bym wiedziała, że domyślał się skąd brał się mój upór.

— Zgoda. — rzucił — Coś jeszcze?

— Do czego jestem ci potrzebna, Smith?

Nie odpowiedział, skanując mnie jedynie wzrokiem. Czułam, że dla niego życie było za krótkie, by zniżał się do grania w słowne gierki. Jeżeli wyrażał opinię, walił prosto z mostu i nie obchodziło go, jak przekaz zostanie odebrany. Ale coś podpowiadało mi, że w tej sytuacji gdyby mógł wolałby nie odpowiadać. Zwiesił spojrzenie, przez chwile wpatrując się w jakiś niewidzialny punkt na wypolerowanym blacie.

— Ty i Levi jesteście niezwykle do siebie podobni.

Zupełnie zbił mnie z tropu, aż się wyprostowałam. Znowu na mnie spojrzał, tym razem w jego niebieskich oczach nie tliło się ostrzeżenie, a błogie opanowanie. Jakby miał świadomość, że właśnie w ten sposób zamknie mi usta.

— Wiedziałaś, że w dokładnie taki sam sposób zwerbowałem go do Zwiadowców? — zapytał, ale odpowiedź była oczywista.

Nie miałam bladego pojęcia.

— Raniąc jego rodzinę? — odpowiedziałam ostro, podpierając rękę o bok.

— Jego rodzina podobnie jak ty, miała wybór.

— Znaczy propozycję nie do odrzucenia. — uściśliłam, prawie warcząc przez zęby.

A on pomimo mojego groźnego nastawienia pozostawał spokojny.

— Wstąpili do Zwiadowców dobrowolnie, ale oczywiście to ja odpowiadam za ich śmierć. Podobnie jak za śmierć wszystkich tych, którzy polegli pod moim dowództwem.

Wryło mnie. Otworzyłam szerzej oczy, nie mogąc uwierzyć w to co usłyszałam.

Jest okrutny i nie waha się podejmować drastycznych działań, ale to kurewsko honorowy człowiek.

Zagryzłam wnętrze policzka. Był świadom swoich grzechów i nie krył się z nimi. Z początku, kiedy sprzeczał się ze mną odnośnie tego kto tu za kogo podejmuje decyzję myślałam, że próbuje uchylić się od odpowiedzialności, ale prawda była taka, że przedstawiał mi suche fakty. Mimo że miałam do wybrania dwie opcje, z czego oczywistym było, że jedna z nich będzie kategorycznie przeze mnie odrzucona w dalszym ciągu mogłam sama zdecydować.
Pod presją czasu, na kolanach, zdana na łaskę Ackermanna, ale dalej był to wybór. Zacisnęłam mocno palce i już nie przejmowałam się, czy moje paznokcie przebiją skórę.

To co pojęłam było o wiele bardziej brutalne.

— Dlaczego to robisz? — chciałam wiedzieć, bo nie potrafiłam wyobrazić sobie, jak jakikolwiek człowiek mógł stać się tak bezwzględny.

Był naprawdę przerażający. Właśnie rozmawialiśmy o tym, jakim cudem z takim spokojem i dystansem przyjmował masową śmierć swoich podwładnych, a on w dalszym ciągu pozostawał profesjonalny.

— Bo Stwórca nie gra w kości, Reagan. — odparł, patrząc mi prosto w oczy. — Niezależnie od ludzkich próśb, skamleń, czy błagań jego wola pozostaje niezmienna i nie licz na to, że w jakikolwiek sposób obejdzie go tragiczny, człowieczy los. Ktoś musi przejąć odpowiedzialność za odzyskanie wolności i jeżeli mam to być ja, chcę dopiąć swego. Nieważne jak wielka będzie tego cena.

Przez dłuższą chwile po prostu gapiłam się na jego wyrachowaną twarz. Był gotów poruszyć niebo i ziemię, by wyciągnąć ludzkość z okowów niewoli i było ta zarówno szlachetne, jak i nieludzkie. Nie mogłam go oceniać. Nie miałam takiego prawa, bo ja chyba w życiu nie pokusiłabym się, żeby zająć jego miejsce.

— Kto by pomyślał, że sam Diabeł będzie mnie pouczał w kwestii wiary. — zaśmiałam się bez wesołości.

— Lucyfer też był niegdyś aniołem.

Uniosłam jedną brew.

— Wierzysz w Boga, dowódco Smith?

Erwin uśmiechnął się, ale w tym geście nie było ani szczypty rozbawienia.

— Wierzę w siebie.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

Zatem jednak niemożliwe może stać się możliwe.

Wizja zakończenia chociażby pierwszego aktu tego opowiadania jeszcze kilka miesięcy temu wydawała mi się całkowicie abstrakcyjna i nieosiągalna, a tymczasem przeszukuję listę najlepszych utworów na mojej playliście, by wybrać ten, który będzie hymnem następnej części.

Ostatni Bastion to zaprawdę jedna z ważniejszych historii jakie tworzyłam i to nie ze względu na Levi'a, czy fakt, że mogę bawić się dowolnie fabułą, co szczerze kocham robić. Piszę o ludziach, mimo że stworzonych w celach literackich i artystycznych, tak czy inaczej nadających się idealnie, by użyć ich jako naczynia do przekazania pewnych treści.

Że nie wszystko jest czarno-białe, nie każde działanie jest z góry przemyślane, a bohaterowie nie zawsze popełniają inteligentne i zgodnie moralnie działania. Że ból jest czasem silniejszy od miłości, a ona sama niekoniecznie bywa piękna.

Dziękuję wszystkim, którzy wysłuchali dźwięków preludium historii o Reagan i Kapitanie Marudzie, i zapraszam do głębszego poznania całej symfonii.

A zapewniam, ona nie pozostawia jeńców.

shinzo wo sasageyo!
Łania

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro