︎ ༒︎ 13 ︎ ༒︎
┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘
Pierwszy raz czułam wobec Kapitana Marudy coś na podobieństwo wdzięczności.
Pomimo trywialności całej sprawy, doskonale odegrał rolę lojalnego męża, a w dodatku zdecydował się dać mi spokój na resztę dnia, dzięki czemu odnalazłam chwilę, by nieco odespać. Trzy godziny wystarczyły bym wróciła do siebie, a mój umysł nieco się oczyścił. Po pościelonym łóżku przyjaciółki wnioskowałam, że była na szkoleniu i coś mi mówiło, że z pewnością prędko z niego nie wróci.
Odświeżyłam się i przebrałam, wychodząc z pokoju. Miałam zamiar odrobinę poćwiczyć, mimo wszystko nie chcąc zaniedbywać treningów, gdy usłyszałam za plecami męski głos.
— Rea!
Odwróciłam głowę, zauważając znajomą twarz wychylającą się zza drzwi prowadzących do biblioteki. Rzuciłam Icarowi pytające spojrzenie, po czym dotknęłam tomiku poezji, który wcześniej schowałam przy pasie. Brat nie odpowiedział, gestem ręki nakazując mi podejść i przy okazji nie rzucać się w oczy. Uniosłam lekko jedną brew.
Nie wiedziałam kto miałby nas przyłapać, bo na korytarzu było pusto jak w pieprzonych katakumbach, ale bez słowa ruszyłam do wejścia. Przyjrzałam się chłopakowi, zauważając plik papierów trzymany przez niego w rękach. Zmrużyłam oczy, rzucając mu nieme pytanie. Jego tęczówki zderzyły się z moimi i właśnie wtedy owładnął mną niepokój. Mina Icara wyglądała na poważną i niecodziennie zaniepokojoną. Ten widok sprawił, że każda moja komórka ciała przeszła w stan całkowitego skupienia.
— Coś się stało? — zapytałam ściszonym głosem, oceniając pospiesznie stan biblioteki i ilość przebywających w niej osób.
Byliśmy sami.
— Powinnaś coś zobaczyć... — odpowiedział niejasno, skinieniem głowy dając mi znać bym udała się za nim.
Ruszyliśmy w kierunku ławek, zajmując miejsca przy podłużnym stole naprzeciw siebie. Icar rozrzucił dokumenty na blacie, podsuwając mi jeden z nich pod nos
Aqua Regia. Głosił napis wyrysowany pochyłą czcionką. Ściągnęłam brwi, z powrotem patrząc na brata.
— Znalazłem to, gdy z panią Hanji porządkowaliśmy jej archiwa. — oznajmił, stukając palcem w ciasno i dość chaotycznie sporządzoną notatkę.
Zainteresowana omiotłam ją wzrokiem. Były to na szybko zapisane informacje i większość z nich zamiast kropką kończyła się znakiem zapytania, jakby autor sam nie był pewny adekwatności spisywanych treści.
„Lek na śmierć"?
Lek? Skrzywiłam się, bo brzmiało to jakoś mało sensownie, aż w końcu wbiłam wzrok w zakreślone słowo na samym dole pożółkłego pergaminu.
PHOENIX.
Dużymi literami i zaznaczone w kółko, nabazgrane kilka solidnymi pociągnięciami jak rzetelny dowód w sprawie. Czułam jak momentalnie robi mi się sucho w ustach, a chłód przepływa po plecach.
— Czemu widzę tu nasze nazwisko...? — zapytałam wolno, z jakiegoś powodu obawiając się odpowiedzi.
— Też mnie to ciekawi. — przyznał, opierając brodę na dłoni. — Jak tylko się tu znaleźliśmy nie mogłem odeprzeć od siebie wrażenia, że powód, dla którego nas tu ściągnęli był zbyt błahy...
Powoli pokiwałam głową, przyznając chłopakowi bezsłowną racje. Mi też zdawało się, że moje powiązania i umiejętności nie stanowiły wystarczającego powodu, by walczyć o mnie z władzami Dystryktu Klorva. Dla nich byłam zabójczynią i kryminalistką, a wyglądało na to, że nawet ludzie w Korpusie Zwiadowczym mnie taką widzieli.
— Myślisz, że możemy mieć z tym coś wspólnego? — wskazałam kartkę, a Icar jedynie wzruszył ramieniem.
— Nie wykluczam. Co myślisz o tym całym "Leku na śmierć"? — zapytał, wskazując zakreślone słowa.
Nie wiedzieć czemu poczułam, jak cała energia ze mnie spływa.
— Dość abstrakcyjny... Spójrz na tą mapę. — kiwnęłam na wyblakłe linie jakiegoś nieznanego mi lądu. — To z pewnością nie są granice Marii. Zresztą zupełnie nie widzę, by którekolwiek mury zostały tu uwzględnione. — machnęłam ręką, opierając plecy o oparcie.
Icar zmrużył powieki, podnosząc wzrok znad splecionych na poziomie ust palców.
— Myślisz, że to może być to?
Zmarszczyłam brwi, na powrót wbijając wzrok w odkryte przez mojego brata dokumenty. Wiedziałam o co pytał i na moment płomyk nadziei załaskotał przyjemnie moje nerwy. Jeżeli istniał świat poza murami, niewykluczone, że moglibyśmy schronić się właśnie w nim... To był szalony pomysł z może jedną setną procenta szans na powodzenie, ale nie miałam lepszego punktu zaczepienia. Zapewne moglibyśmy ukraść konie i zaopatrzenie, ale byłam pewna, że nikt nie pozwoliłby nam użyć podnośników do transportu zwierząt za mur, a z jedzeniem mógł być problem. Ile moglibyśmy zabrać i na jak długo, by go wystarczyło? Nawet nie potrafiłam oszacować długości podróży.
Niemniej jednak była to jakaś kryjówka. Wątła i nawet nie mogłam być pewna czy prawdziwa...
— Może. — odparłam mało entuzjastycznie.
Chłopak przyjrzał mi się badawczo, zauważając wielkość mojego niepewnego nastawienia.
— Wiesz... — zaczął, bawiąc się brzegiem jednej z wystających z książki kartek. — Nasza ucieczka i tak musi poczekać. Lepiej nie porywać się z motyką na słońce, żeby-
— Ucieczka?
Moje ciało stężało, a kości zrobiły się tak ciężkie, że prawie nie mogłam odwrócić głowy. Icar zerwał się z miejsca, wytrzeszczając oczy na postać stojącą około metra od nas. Zapadło głośne milczenie, aż wgryzająca się w moje ciało cisza stawała się nie do zniesienia. W końcu zmusiłam moje zesztywniałe kończyny do współpracy i spojrzałam na unoszącą wysoko brwi Feyrę.
Jej oczy zgromiły mnie, gdy tylko podłapała mój wzrok.
— Macie zamiar spierdolić? — zapytała bezpośrednio, a wyraz jej twarzy wyrażał wzbierającą złość.
— Co? Nie! — zawołałam, podnosząc się na równe nogi.
Kurwa, musiałam szybko wymyślić stosowne kłamstwo. Feyra wyglądała jakby już teraz dochodził do niej fakt, że ja z bratem najprawdopodobniej byliśmy zdrajcami. Odchyliła głowę w bok, nie odrywając ode mnie urażonego spojrzenia. Coś na poziomie mojej klatki piersiowej zadrżało.
— Ja-
— Reagan.
Mój wzrok spoczął na pojawiającej się w progu postaci Ackermanna. Zdumiona jego nagłą wizytą urwałam w pół słowa, patrząc jak jego wąskie, ostre niczym dwa miecze oczy otaksowały mnie od góry do dołu. Zamrugałam zaskoczona.
— Do mnie. — słyszałam w jego głosie usilnie powstrzymywany rozkazujący ton, ale ani on, ani napięcie jakim emanował nie uszło mojej uwadze. — W tej chwili.
Serce waliło mi w piersi, a nogi osłabły aż prawie nie byłam zdolna postawić choćby połowicznego kroku. Feyra patrzyła to na mnie, to na Levi'a, szukając czegoś, czegokolwiek, co da jej odpowiedź na wszystkie pytania przelatujące właśnie przez jej myśli. Popatrzyłam na nią przepraszająco i dotknęłam jej ramienia.
— Wszystko ci wyjaśnię, obiecuję.
Jej duże oczy odprowadzały mnie długim korytarzem, gdy w ten czas ja próbowałam nadążyć za pośpiesznie idącym przede mną Levi'em.
—Oi, Ackermann! Zwolnij, do cholery! — zawołałam z idiotycznym przejęciem w głosie.
Nie wiedziałam, jak tyle energii kłębiło się w tak małym ciele. Musiałam podbiec, by zrównać się z jego krokiem.
— Co się stało? — wydyszałam, spoglądając na mężczyznę z mieszanką wyczekiwania i podenerwowania.
— Nie wiem, ale Erwin kazał nam się stawić. — odparł lakonicznie, marszcząc brwi.
— Ale dlaczego tak zapieprzamy, przecież to tylko Smith...
— Był zły.
Gdybym była jak kot i miała dziewięć żyć w żadnym z nich nie uwierzyłabym, że ten spokojny, nigdy nie unoszący się upadły anioł mógłby dać ponieść się wściekłości. Teraz także nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Niepokój tłukł się w moim ciele, pobudzając tętno i dopiero, gdy stanęliśmy przed biurem dowódcy Korpusu Zwiadowczego poczułam, jak cholernie mocno wbijałam paznokcie w dłonie. Levi nie rzucił mi nawet ukradkowego spojrzenia, pukając rytmicznie w ciężkie drzwi i po przygłuszonym "wejść" chwycił za gałkę. Zachodzące słońce nadawało pomieszczeniu złotawego, niemal letniego połysku i prawie kojarzył się z późnym południem w samym środku wakacji. A mimo to dawno nie było mi tak zimno. Erwin siedział za swoim biurkiem, z dłońmi splecionymi przed sobą i oczami unoszącymi się wolno znad postaci przed nim. Przekroczyliśmy w milczeniu próg. Przyjrzałam się potężnej sylwetce mężczyzny, zajmującego miejsce w fotelu naprzeciw Smitha. Jego włosy były brązowe przeplatane siwymi żyłkami, a nosił na sobie zielonkawy mundur z godłem Oddziału Żandarmerii. Zmarszczyłam brwi.
— Państwo Ackermann, jak mniemam. — nieznajomy patrzył na nas z dystansem, nawet nie kwapiąc się, by ponieść się z siedziska.
— Erwin. — zimno głosu mojego partnera zmroziło mnie do szpiku kości. — O co chodzi? — zapytał powoli, zachowując się jakby kompletnie nie zauważył przybyłego gościa.
Blondyn rzucił Kapitanowi krótkie, ale ostrzegawcze spojrzenie i wstał, sztywnym gestem ręki wskazując funkcjonariusza.
— To Inspektor Almeric Vieth. — oznajmił bez cienia zdenerwowania na twarzy. — Ma sporządzić raport dotyczący przestrzegania przepisów w Korpusie.
Gdy tylko usłyszałam nazwisko oraz funkcję jaką pełnił jego właściciel, krew zalała mnie od stóp do głów. Ta wredna suka...
Levi nie odpowiedział, spoglądając na swojego przełożonego z nieodgadnionym wyrazem, który wyłącznie Erwin potrafił rozszyfrować.
— Siadajcie. — Smith skinął na dwa wolne fotele, samemu zajmując swoje miejsce.
Usiadłam z głośno walącym sercem, szukając w głowie powodu, dla którego ten dziad, ojciec pieprzonej Rity, cholerny Inspektor Stołeczny znalazł się właśnie tutaj. Wiedziałam, że Rita czuła wobec mnie zawiść i wręcz nachalnie usiłowała zwęszyć podstęp w moim układzie z Levi'em, ale nie przypuszczałam, że będzie miała zamiar uciec się do takich metod. Żeby nasyłać na mnie starego, bo nie mogła dostać tego czego chciała? Zatrzymała się na poziomie przedszkola?
— Dlaczego nas wezwałeś? — Levi bez zainteresowania oparł się o fotel, zaplatając ręce na klatce piersiowej.
Wyglądał na całkowicie spokojnego i chociaż na mnie nie patrzył ani niewerbalnie nie przekazał mi żadnego polecenia dotyczącego tego, co zrobić w tej sytuacji wiedziałam, że sama też musiałam grać. Położyłam rękę na podłokietniku siadając wygodnie, z całych sił starając się rozluźnić zesztywniałe mięśnie.
— Chciałem z państwem porozmawiać. — powiedział Almeric, wyprzedzając w tym swojego gospodarza i schylił się, wyciągając plik papierów ze skórzanej teczki. — W głównej mierze z panią Ackermann, jeśli łaska. To nic ważnego, zasadniczo zwykłe przypuszczenia.
Zimno rozlało się po moich kościach, zamieniając je w lodowe sople. Zamrugałam kilkukrotnie, przybierając zaskoczony wyraz twarzy.
— Ze mną? — spytałam bez choćby zająknięcia. — W jakim celu? — odsunęłam od siebie chęć założenia nogi na nogę.
Nie powinnam teraz przyjmować zamkniętej postawy, nawet jeśli nikt nie uznałby mojego zachowania jako dowodu, że nie miałam ochoty z nim rozmawiać. Wyprostowałam się więc i udając zaciekawioną patrzyłam, jak mężczyzna wyciąga kartkę i kładzie ją na blacie stołu.
— To protokół z dnia dwudziestego trzeciego lipca tego roku. — oznajmił nim ktokolwiek zapytał. — Czy kojarzy Pani ten dzień?
Czy kojarzyłam dzień, kiedy pieprzeni Zwiadowcy zwerbowali mnie do swojej drużyny? Dzień kiedy całe moje życie wywróciło się do góry nogami?
Tak. Kojarzyłam.
— Owszem. — zmrużyłam oczy.
Starszy mężczyzna złączył palce i ułożył ręce na podłokietnikach, patrząc na mnie, jakby wiedział coś czego ja nie byłam w pełni świadoma.
— Nagły wybuch arsenału z bronią w Dystrykcie Klorva. Czy coś to pani mówi?
Serce mi przyspieszyło, ale na mojej twarzy nie zadrgał żaden mięsień.
— Jaki to ma związek z przestrzeganiem prawa przez Zwiadowców? — zapytałam spokojnie, chociaż, kurwa, doskonale znałam odpowiedź.
— Mamy podejrzenia, że ma pani w tym swój udział.
Zapadła grobowa cisza, a mój niepokój powoli ustępował miejsca prawdziwemu przerażeniu. Erwin zapewnił mnie, że Klorva nie będzie już mieszać się w moje sprawy, a szkody wyrządzone w trakcie pożaru powinien pokryć skarb miasta. Chyba, że ktoś dowiedzie, że podłożono ogień celowo.
— Skąd te zarzuty? — wtrącił Levi, a ja byłam z jednej strony zaskoczona, że zdecydował się brnąć w kłamstwo oraz uradowana, że wziął moją stronę.
— Nie są bezpodstawne. — odparł mężczyzna, wyciągając pękniętą puszkę połączoną kabelkami. — Chociaż, rzecz jasna, w dalszym ciągu są to raptem domysły.
Kurwa.
— Jeden ze świadków podał całkiem klarowny opis osoby, którą widział wewnątrz składu z bronią, kilka minut przed wybuchem. Gdy opanowano ogień zlokalizowano także to — wskazał prowizoryczny ładunek wybuchowy.
Cholera jasna, Icar zapewniał, że detonacja całkiem je zniszczy...
— Taki sam — zanurkował ręką w głąb teczki, a po chwili moim oczom ukazał się bardzo podobny, dość niechlujnie złożony przedmiot — Znaleziono w pani mieszkaniu.
Moje serce zamarło. Nie mieliśmy okazji, by wrócić do domu i uprzątnąć w nim tak, by wskazywało na wyprowadzkę. Musieli zatem wywarzyć drzwi, chociaż ciekawe skąd wzięli nakaz. Niemniej jeśli weszli do środka z pewnością znaleźli wszystkie nasze rzeczy na wierzchu.
Cholera.
Byłam prawie pewna, że Dystrykt Klorva i jego problemy chuja dla niego znaczyły. To jedno z wielu zarysowań na państwowych marionetkach. Oderwana noga to jeszcze nie koniec świata, ale wiedziałam, że ten cały Almeric Vieth pojawił się tu z innego, bardziej osobistego dla niego powodu.
Wbiłam wzrok w papiery, nie mogąc wydać z siebie słowa. To co powiedział było niepodważalne, niemniej oprócz strachu zalała mnie fala niespożytej furii. Dlaczego akurat zbrojni tak na chama się mnie uczepili? Chciałam od życia niewiele, głównie cholernego świętego spokoju. A teraz byłam w jebanej czarnej dupie.
— Jeżeli mogę — Erwin przeciął ciszę, prostując plecy — Czy sprawdził pan, czy to działa?
Razem ze zdumionym inspektorem zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc do czego Smith bił.
— Proszę?
Oczy dowódcy były nieporuszone i tak chłodne, że letni wieczór mógłby zamienić się miejscem ze śnieżną nawałnicą.
— Czy zostało potwierdzone, że przedmiot, który pan nam tu zaprezentował jest niebezpieczny? — spytał cierpliwie, biorąc rzecz do ręki i obracając ją w palcach, a widząc zmieszanie na twarzy gościa kontynuował — Moim nieskromnym zdaniem wygląda raczej, jak prymitywna i dość ubogo złożona zabawka. — powiedział beznamiętnie, podnosząc wzrok.
Chryste. To złowrogie spojrzenie mogłoby zabijać na miejscu. Inspektor otworzył usta, dukając ciche "jednakże", ale nim zdążył kontynuować, blondyn ostro mu przerwał:
— Jeżeli iść tym tokiem myślenia, należałoby przesłuchać wszystkie dzieci w Dystrykcie, które mają przecież dostęp do walających się po ziemi śmieci. — dokończył, rzucając, jak to powiedział, zabawkę na blat. — Nie przypuszczam, by sąd uznał to za dowód.
Siwego mężczyznę najwyraźniej zatkało.
— Proszę zauważyć, że otrzymaliśmy także dość przejrzysty opis wizerunkowy-
— To również żaden dowód. Słowa jednej osoby winnego nie czynią, Panie Vieth.
W biurze ponownie zaległa cisza. Siedziałam sztywno na swoim krześle i gdy spojrzałam na Levi'a miałam wrażenie, że uroiłam sobie wałęsający się na jego ustach lekki uśmiech. Kiedy tylko zamrugałam po tym wyrazie nie było śladu.
— Dlaczego zamiast szukać winnych na siłę, nie przyjrzy się pan oczywistościom? — zapytał retorycznie.
Nim gość mógł zapytać mężczyzna otworzył szufladę w swoim biurku i wyciągnął z niego uporządkowany plik arkuszy. Otworzyłam szeroko oczy, od razu rozpoznając rysy twarzy na sporządzonym rysunku w rogu jednej z kartek. To był ten facet. Ten, którego wtedy zbiłam przed Hanji. Miałam ochotę wziąć papiery do ręki i przejrzeć je jeden po drugim, domyślając się, co mój przełożony insynuował.
— To są ludzie winni zabójstwa, którego dopuszczono się piętnaście lat temu na Pułkownik Szóstego Oddziału z naszych szeregów oraz dwójki jej braci. — rzekł spokojnie, jakby zasadniczo z jego ust nie spływały żadne szczególne słowa — Do domu wtargnięto bez nakazu, a morderstwa trzech osób nie zostały uwzględnione w żadnej dokumentacji, z wyjątkiem — Erwin wydobył z pomiędzy papierów pożółkłą kopertę — Korespondencji.
Szczęka opadła mi niemal do samej podłogi. Skąd on wziął te informacje? I listy? Spojrzałam na Levi'a z wyrazem szoku i niedowierzania, ale on nie patrzył na mnie. Powiedział mu? Och, z pewnością, przecież był podporządkowany Smith'owi, jak bezpański szczeniak.
Tatuś mówił, Ackermann robił.
Serce waliło mi w piersi, wybijając sekundy do mojego samozapłonu. Nie wierzyłam. Tak jak ja brnęli do zadośćuczynienia, czy ich motywy były zupełnie inne? Nie miałam pojęcia. Ale nie wiedzieć czemu, czułam się szczęśliwa, że ktoś prócz mnie wreszcie powiedział o tym na głos. Cisza wypełniła każdy kąt w powoli ciemniejącym pomieszczeniu, a dowódca widząc, że Vieth stracił wszelkie zaparcie, ponownie złączył dłonie kładąc je na stole.
Matko. On naprawdę był demonem.
— Cóż — zaczął Almeric, zerkając prosto na mnie — Jak już mówiłem to wyłącznie przypuszczenia i nie jest to cel mojego pobytu tutaj. — odchrząknął, wygładzając fałdy opinającej jego brzuch koszuli.
Wstał, zabierając ze sobą teczkę.
— Został panu przygotowany pokój gościnny. Mogę pana zaprowadzić. — zaproponował Erwin, a z wyrazu jego twarzy nie potrafiłam wyczytać czy bezemocjonalność jego głosu była celowa.
— Dziękuję. — przytaknął i obaj ruszyli do drzwi.
Ackermann podniósł się z siedzenia, tym samym przypominając mi, że przecież nie byłam przykuta do fotela. Chociaż tak się czułam.
— Jestem wdzięczny za rozmowę, pani i panie Ackermann. — Almeric schylił uniżenie głowę — Chociaż domyślam się, że małżeństwo z przymusu musi być nie lada frustrujące, czyż nie?
Po tych słowach odwrócił się jak gdyby nigdy nic i ruszył za oddalającym się Smith'em.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro