Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

︎ ༒︎ 12 ︎ ༒

┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘

W pokoju było duszno. Blade promienie zawieszonego wysoko na niebie sierpa, rzucały mętne światło na brudną, zatopioną w ciemności podłogę. Zamknęłam oczy, czując zapach wilgotnych desek i rozkładu.

To sen. Wiedziałam, że nim był zanim odgłosy kopyt rozeszły się echem po opustoszałym domu niczym dreszcze po moim ciele, a mimo to, tak jak zawsze, czułam ten przepełniający moje ciało strach. Zbudź się, mówiłam do siebie. Obudź się, Reagan. Desperacko szukałam tej luki między jawą, a światem istniejącym wyłącznie w mojej głowie, ale niczego nie dostrzegałam. Serce waliło mi w gardle, a grunt zapadał, uchylał się pod moimi stopami, gdy chciałam ruszyć się z miejsca i miałam wrażenie, że wiedział, że próbuję się uwolnić, a on za nic nie chciał mi na to pozwolić.

Zwierzęce prychnięcie, groźne i tak chłodne, że lodowaty dreszcz przepływał mi wzdłuż kręgów.

Był tak rzeczywisty, że mogłabym przysiąc, że to wszystko działo się naprawdę. Krzyk uwiązł mi w gardle, a obecność jelenia, zatrzymującego się za moimi plecami stała się tak przytłaczająca jakby za mną zjawiła się sama śmierć. Zionęło od niego zło i wieńczyło wszystko to czego nienawidziłam, a zarazem przeraźliwie się bałam. Czego za żadne siły nie potrafiłam przezwyciężyć.

A potem poczułam, jak jednym machnięciem łba poroże przebija mnie na wylot.

Wzięłam głęboki, długo upragniony wdech i otworzyłam szeroko oczy, napotykając rozjaśniony światłem dnia sufit. Przytrzymałam dłoń na klatce piersiowej, odczekując dłuższą chwilę, aż serce na powrót nie wróciło do normalnego rytmu. Tyle razy przeżywałam ten koszmar, ale i tak zawsze budziłam się bezwzględnie przerażona.

Przyłożyłam dłoń do czoła i zamknęłam oczy. Chciałabym umieć odnaleźć w sobie te odwagę, która pozwoliłaby mi się obrócić albo chociaż ruszyć z miejsca. Doszłam już do tego momentu, gdzie gdy tylko widziałam zatopione w cieniu ściany wiedziałam, że zjawiłam się we śnie. Ale dalej nie umiałam wybudzić się z niego przed własną śmiercią...

Westchnęłam ociężale, rozglądając się.

Pokój był pusty, co znaczyło, że Feyra musiała wyjść już na śniadanie. Byłam jej wdzięczna, że nie zbudziła mnie, by zasypać stertą pytań i pozwoliła mi pospać dłużej. Nie rozmawiała ze mną od czasu, gdy bez słowa wyszłam ze stołówki i tak, to byłoby zdecydowanie niefortunne pożegnanie, gdyby właśnie wtedy ktoś z zarządu postanowił mnie skasować. Feyra była kimś, kto możliwe, że w innych okolicznościach mógłby być moją przyjaciółką...

Pokręciłam głową, otrzepując się z tej myśli i wstając z zamiarem doprowadzenia się do porządku.

Do jadalni kadetów dotarłam niezupełnie w pełnej krasie, bo byłam zmęczona po nocnym treningu i z kacem idącym pod ramię. Nie wróciłam spać wyłącznie dlatego, że po koszmarze nigdy nie potrafiłam zmrużyć oka.

Zignorowałam wszystkie ciekawskie spojrzenia, wydające się pytać gdzież to podziewałam się cały ten czas, zamiast tego biorąc swoją porcję jedzenia i zajmując najbardziej odludne miejsce. Licząc, że tam Skrzat mnie nie znajdzie i nie zaciągnie na kolejną karkołomną serię ćwiczeń.

— Reagan! Ty żyjesz! — zdumiona podniosłam głowę, a moim oczom ukazała się zmierzająca w moją stronę blondwłosa Feyra i towarzyszący jej Andre.

— Po twoim wyglądzie powiedziałbym, że ledwo. — zaśmiał się i usiadł z przyjaciółką przy stole.

— Gdzie ty byłaś? Tak nagle zniknęłaś, a wkurzanie Shadisa przecież było twoim ulubionym zajęciem! Myśleliśmy, że cię wywalili czy coś... Zwłaszcza, że wyszłaś tak nagle. — zaplotła ręce pod biustem i uśmiechnęła się, wywracając oczami. — Jakbyś tylko widziała minę Springera. Był pewien, że stracił w twoich oczach i chciał najebać Jean'owi. Kurde, wyglądasz jakbyś właśnie wróciła z podróży dookoła świata umarłych, co się stało?

Chociaż uwielbiałam z nią rozmawiać teraz natłok informacji dosłownie rozsadzał mi czaszkę, aż przetarłam skronie.

— Ciężka noc z Panem Marudą... — powiedziałam krótko, a przy stoliku nagle zapanowało absolutne milczenie.

Podniosłam głowę, napotykając wpatrujące się we mnie dwie pary odrobinę zaskoczonych i zmieszanych oczu. Dopiero po chwili dotarł do mnie sens tych słów i od razu energicznie zamachałam rękami.

— ALE NIE W TAKIM SENSIE!

Wzrok dziewczyny zdawał się mówić: "zaliczyłaś typa i nawet mi nie powiedziałaś?"

— Spokojnie, Rea, rozumiemy. — Feyra posłała mi wymowne spojrzenie, bo nie mogłam powiedzieć, że wyglądała na przekonaną.

Andre przytaknął i uśmiechnął się frywolnie.

— Zawsze wiedziałem, że Kapitan choć niewielki, jest jednak niezłym ziółkiem. — stwierdził z zadowoleniem, a przyjaciółka żywo mu przytaknęła.

— Nigdy nie oceniałam po wielkości.

— O mój Boże. — zażenowana zakryłam twarz dłońmi. — Słuchajcie, nie pieprzyliśmy się tylko poszłam z nim ćwiczyć. Teraz to on ze mną trenuje. — sprostowałam, nie będąc w stanie znieść skali żenady gdybym im nie wyjaśniła sytuacji.

Oczy Feyry przypominały wielkością kapsle, a Andre popatrzył na mnie jakbym faktycznie była duchem.

— Kurde, z jednej strony ci współczuję, a z drugiej cholernie zazdroszczę. — stwierdziła dziewczyna, krzywiąc się lekko, nie mogąc określić czy rzeczywiście wyjawiłam im szczęśliwą nowinę, czy zaprosiłam na pogrzeb.

— Fakt — zgodził się Kohlhase, opierając łokieć na stół, a brodę na dłoni — Patrząc na jego styl walki treningi Specjalnego Oddziału muszą być katorżnicze.

Wzruszyłam ramieniem. Cóż, moją pierwszą i chyba dla Skrzata najważniejszą lekcją, było sprzątanie.

— Nie narzekam.

Poniekąd, bo dalej wzgardzałam Panem Marudą, ale oni przecież nie mogli o tym wiedzieć.

Feyra przekrzywiła głowę, chcąc zajrzeć mi w oczy.

— Czyli to coś poważnego? — zapytała, przyglądając mi się z ciekawością.

Uniosłam jedną brew.

— To znaczy?

— No wiesz, szkoli cię na podobną sobie, a on jest, cholera, postrachem na dzielni, więc raczej chce za wszelką cenę utrzymać cię przy życiu.

Zmusiłam się, by nie parsknąć z kpiną. Właściwie to wyglądało na to, że było wręcz przeciwnie. Dzisiaj, gdy słońce wstawało zza linii murów, a ja dalej siłowałam się z zapięciami miałam tego wyraźne potwierdzenie.

— Może i tak... — mruknęłam, mieszając łyżką w bezbarwnej ciapie.

Czasami nachodziły mnie uporczywe myśli, że bycie człowiekiem jest zajebiście trudne. Jesteśmy zdolni zrobić absolutnie wszystko, by przetrwać, ale z drugiej strony, czy te starania były warte swojej ceny? Czy mój plan wywrócenia do góry nogami całego mojego życia później mi się opłaci? Zagryzłam mocniej wargę. Musiałam być naprawdę zmęczona, skoro akurat teraz nachodziły mnie wątpliwości. Chyba już za późno na odwrót, Reagan. Zresztą, nie potrzebowałam wiele, by przypomnieć sobie za co nienawidziłam Erwina i jego mało sympatycznego przyjaciela...

— Znaleźliśmy niedawno całkiem przyjemną trasę. — Andre wyrwał mnie z rozmyślań, choć zauważyłam, że zrobił to bardzo delikatnie. — Może masz ochotę się z nami przejechać?

— Znaczy na koniach? — zapytałam głupio, podnosząc na niego wzrok.

Na samą myśl skrzywiłam się, nie upatrując w tym dobrego pomysłu. Wiedząc, że nie byłam w stanie więcej przełknąć, wstałam i poszłam oddać tace. Chłopak wraz z Feyrą podążył za mną

— Patrząc na to, że mój wierzchowiec to cholerne nasienie szatana wątpię, by skończyło się to dla mnie z korzyścią. — mruknęłam, odstawiając naczynia i ruszając w kierunku wyjścia.

Feyra znalazła się tuż obok mnie, chwytając pod ramię.

— Och, przecież krótka przejażdżka dobrze ci zrobi. Szczególnie na kaca. — odwróciłam do niej głowę, na co zaśmiała się przebiegle. — No a myślisz, dlaczego cię nie budziłam?

— Nie mam tylko pojęcia skąd wiesz, że coś piłam.

Andre położył mi dłoń na ramieniu, jakby chciał połączyć się ze mną w bólu.

— Wierz mi, jakbyś miała tu z kimś swój pierwszy raz, ona też jako pierwsza by o tym wiedziała.

Wzniosłam oczy ku niebu i mimowolnie pozwoliłam zaprowadzić się do stajni.

— To nawet nie jest kwestia tego, że nie mam ochoty na przejażdżki, a faktu, że nie mam pojęcia, jak tak zdziczały koń znalazł się w ośrodku szkoleniowym.

Zatrzymałam się w wejściu, przystając w odległości metra od stworzenia, które ze smakiem żuło siano.

— Musiał przejść odpowiednią tresurę, inaczej nikt by nie ryzykował utratą żołnierza. To zbyt niebezpieczne. — Feyra pogłaskała swojego konia po pysku, na co ten w odpowiedzi trącił jej głowę. — Może po prostu jest nieśmiała? — wskazała brodą klacz.

Och, w istocie. Jak tyranozaur.

— Wybrałaś jej imię?

— Asmodeus.

Dziewczyna skrzywiła się i podparła o biodro.

— Nawet ja wiem, że to ona. — zganiła mnie spojrzeniem.

— Lucyfer.

— Rea! — blondynka zaplotła ręce pod biustem, a ja zaśmiałam się w odpowiedzi.

— Och, czy to takie ważne? I tak mnie nie słucha.

Wywróciła oczami i z lekkim westchnieniem podeszła do mojego konia. Andre stanął po mojej prawej, wyraźnie zaciekawiony przyglądając się poczynaniom przyjaciółki.

— Bo do takich stworzeń trzeba podejść z szacunkiem i cierpliwością. — oznajmiła, uśmiechając się do zwierzęcia i wyciągając do niego dłoń.

Sekretariat pozwolił pogłaskać się po pysku, aż sama zmarszczyłam brwi.

— Jesteś cholerną Królewną Śnieżką, czy jak? — blondyn z pewnością wiedział, że mój rumak nie należał do istot ze mną sprzymierzonych, ale musiał mieć podobnie do mnie wrażenie, w którym to ten koń był wynaturzony.

— Nie obrażaj mnie. — mruknęła i chwyciła konia za uzdę, powoli pomagając mu wyjść z boksu. — Mój dziadek miał farmę, więc wiem to i owo odnośnie zwierząt. — wzruszyła ramionami

— Zaklinacz koni. — podsumował i odsunął się na bezpieczną odległość, pozwalając, by Feyra zbliżyła się o kilka kroków.

Gestem ręki nakazała mi podejść. Z westchnieniem wykonałam polecenie, a klacz zarżała.

— No już... — zamruczała mu do ucha, jakby uspokajała swoją drogą przyjaciółkę.

Przytrzymała pysk zwierzęcia, przesuwając rytmicznymi ruchami palców po jego sierści, dzięki czemu koń pozwolił mi się dotknąć nie odgryzając mi przy tym dłoni.

— Świetnie, a teraz pomyśl o pierwszej rzeczy, która przyszła ci na myśl, gdy ją dotknęłaś.

— Wrzosy.

To słowo samo wypadło mi z ust, zanim zdołałam je przetworzyć. Feyra pokiwała krótko głową, przyglądając się chwile białej plamce na podłużnym pysku i spojrzała na mnie.

— Może Ceres? — zapytała, łagodnie głaszcząc konia.

Andre pokiwał w zadumie głową.

— Patronka roli. W sumie pasuje.

Spojrzałam na konia, w te jej cholernie świadome oczy i zdałam sobie sprawę, że w zasadzie chyba to imię było odpowiednie.

— Niech więc tak będzie. — uśmiechnęłam się lekko, choć przeczuwałam, że to, że pozwoliła mi się dotknąć nie znaczyło wcale jeszcze, że współpraca z nią będzie łatwa. — Witaj, Ceres.

I miałam, kurwa, rację.

— Dajcie mi sekundkę. — zeszłam z siodła, łapiąc za uprząż przymocowaną do głowy klaczy i pociągnęłam, ale jak na złość ani drgnęła, pochylając się nad rosnącym przy chodniku zielsku.

Mogłam nazwać ją Chwast.

Andre i Feyra podeszli bliżej, chcąc przyjrzeć się poczynaniom mojej koleżanki. Skalanie boskie.

— Cóż, jest całkiem młoda. — zawyrokowała dziewczyna, patrząc na mnie z poziomu grzbietu swojego konia. — Nic dziwnego, że cały świat ją interesuje.

— Może poprosisz o zmianę konia? — podsunął chłopak, patrząc z krzywą miną, jak Ceres pochłaniała liście pokrzywy.

— Prosiłam. — westchnęłam, podpierając się po bokach. — Ale jak wiecie Keith bardzo mnie kocha- ACH! — przytrzymałam rękę przy bolącym miejscu na czole, po tym jak koń majtnął łbem i uderzył mnie prosto w głowę.

— Auć, nic ci nie jest? — Feyra schyliła się, by móc przyjrzeć się wielkości szkód, gdy usłyszałam jak czyjeś wojskowe buty zaszurały o kamienną ścieżkę.

— Reagan?

Podniosłam głowę, mrużąc oczy i próbując rozmasować czerwieniejący ślad.

— Eld? — zamrugałam, widząc znajomego blondyna właśnie zmierzającego w naszym kierunku.

Uśmiechnął się do mnie i spojrzał na stojącą obok mnie kasztankę.

— Właśnie cię szukaliśmy. Wszystko dobrze? — uniósł brew, widząc niepocieszony grymas na mojej twarzy.

— Jasne. — ucięłam, nie mając zamiaru streszczać mu opowieści o tym, że mój koń jest z lekka specjalny. — Co się stało?

Mężczyzna podparł się po bokach.

— Zamierzamy przejść się do miasta z Kapitanem Levi'em i całym oddziałem. Pomyśleliśmy, że może będziesz miała ochotę wybrać się z nami?

— Och, cóż, to bardzo miłe, ale-

— Pójdzie z wami z radością!

Zamrugałam kilkukrotnie, przerzucając wzrok na uśmiechającą się szeroko Feyre. Andre przytaknął jej energicznie i gestem ręki pogonił mnie, bym poszła za przybyłym Zwiadowcom. Posłałam im pytające spojrzenie.

— Oczywiście! Nie przegapi okazji, by spędzić czas ze Specjalnym Oddziałem, z żyjącą legendą i będzie się przy tym świetnie bawić! — chłopak popatrzył na mnie tak, jakby sprzeciw miał sprawić, że własnoręcznie wykopie mi grób.

— Świetnie! W takim razie widzimy się za godzinę przed kwaterą. — Jinn uraczył mnie ostatnim, przyjaznym uśmiechem po czym wskoczył na własnego konia i tyle go widziałam.

Odwróciłam się aż włosy mi zafalowały, gdy mocno zamachnęłam głową.

— A wam co?

— Żartujesz? — Feyra zeskoczyła ze swojego wierzchowca i w kilku susach znalazła się przy mnie, łapiąc za ramiona. — Wiesz kim są ci ludzie?!

Cóż, do tego zdążyłam już dojść, ale czemu robili wokół tego takie zamieszanie?

— Reagan Phoenix-Ackermann, jeśli teraz z nimi nie pójdziesz przysięgam ci, że więcej się do ciebie nie odezwę.

— Ale dlaczego, u licha, to takie ważne? — jęknęłam zrezygnowana.

— Bo Oddział do Zadań Specjalnych to najbardziej szanowana grupa Zwiadowców w całej frakcji! — wyjaśnił szybko Andre, zeskakując na ziemię i patrząc na mnie błagalnie. — Zaprzepaścisz życie jeśli im odmówisz!

Westchnęłam, bo oczywiście, oboje nieźle przesadzali, ale nie mogłam odrzucić świadomości, że mając ich ochronę tylko Erwin mógłby pozbawić mnie życia. Zagryzłam dolną wargę, ale ostatecznie powiedziałam:

— W porządku. Ale co będzie z wami?

Feyra pospiesznie poklepała mnie po policzku.

— Och, ależ o to się nie martw.

Oboje posłali mi ciepłe uśmiechy, a Andre mrugnął zadziornie.

— Przyślij nam pocztówkę.

Jedyne o czym mogłam myśleć to o tym, że był to naprawdę niecodzienny widok.

Członków Specjalnego Oddziału Levi'a widywałam głównie w pełnym umundurowaniu, nawet jeśli luźno popijali wino przy ognisku. Byli profesjonalistami, ale cieszyłam się, że wcześniej zobaczyłam ich jako ludzi, a nie maszyny powiązane pasami, które czyniły z nich żywą broń. Gdy czekali całą piątką przed kwaterą główną, w zwykłych, luźnych ubraniach, takich jak nosili mieszczanie, poczułam się dziwnie. Ale zarazem spokojnie. Rozmawiali ze sobą, jakby znali się na tyle długo, by nie mieć przed sobą żadnych tajemnic. Jakby byli przyjaciółmi, a nie wyrachowanymi współpracownikami narażającymi swoje życia. Śmiech Elda i Petry przywołał lekki uśmiech na moją twarz.

Tak, to co widziałam było wyjątkową chwilą. Żołnierze na moment niepełniący służby. Mogłam przez krótkie uderzenie serca wyobrazić sobie, że wcale nie trenujemy w pocie czoła. Na ułamek sekundy pozwoliłam sobie zagiąć rzeczywistość i uwierzyć, że jesteśmy niczym niewyróżniającymi się ludźmi. Dla których śmierć jest czymś na tyle abstrakcyjnym, że wyobrażenia o niej odbiegają od prawdy.

— Oi, Reagan!

Zamrugałam wracając na ziemię i spoglądając w przyjazne oczy Jinna. Stałam przy wejściu do bazy, raptem kilka metrów od uśmiechających się do mnie ludzi. Petra, Eld i Ghunter patrzyli na mnie z przyjaznymi minami i czego nie mogłam pojąć, wyglądało na to, że cieszyli się, że mnie widzą. I miałam wrażenie, że nie dlatego, że należę do tej nacji, którą łatwo polubić, a dlatego, że to oni nie chcieli mnie skreślać. Ścisk w klatce piersiowej zmusił mnie do mocnego zagryzienia warg. Oluo z kolei przykleił na twarz niezainteresowany wyraz, podobny do wzroku Levi'a, wyrażający całkowitą obojętność. Wiedziałam jednak, że w przypadku Ackermanna za tą maską kryła się irytacja.

I z dumą mogłam przyznać, że najpewniej spowodowana moją osobą. Gdy tylko zauważył jak się zbliżam odwrócił spojrzenie.

Gunther posłał mi krzepki uśmiech.

— Idziesz? — zapytał, w zasadzie znając odpowiedź.

Skinęłam i ruszyłam w ślad za nimi, w stronę gwarnego rynku Trostu. W dalszym ciągu nie mogłam przestać rzucać im zaciekawionych spojrzeń. Petra w beżowej koszuli i ciemniejszej spódnicy przypominała dziewczynę z sąsiedztwa, a zatopieni w pogodnej rozmowie mężczyźni mogli równie dobrze być młodymi kawalerami, zmierzającymi na wspólny obiad. Nawet Levi wyglądał bardziej... Humanitarnie? Gdybym nie pogardzała nim na tyle, by mieć ochotę go ukrzyżować mogłabym pokusić się o stwierdzenie, że wyglądał całkiem przystojnie w szarej koszulce z dłuższym rękawem i zarzuconą na to kurtką.

Ekhm.

W każdym razie, gdy ze znużoną miną słuchał trajkotania Oluo o tym, jak to mieszkańcy żalą się na ubóstwo, pomimo że według niego wiodą całkiem przyzwoite, bezpieczne za murami życia, Levi nie wyglądał jak na swój wiek. Zapewne gdybym była, którąś z tych dziewczyn przy straganach, teraz nieumiejących odkleić od niego oczu, nie dałabym mu więcej niż dwadzieścia pięć lat.

— Nareszcie, odrobina świętego spokoju! — Petra westchnęła przeciągle, a jej twarz ściągnęła ulga.

Uniosłam pytająco jedną brew.

— Już nawet nie pamiętam kiedy ostatnio miałam chwile czasu dla siebie, a co dopiero wyszłam dalej niż poza próg kwatery głównej. — zaśmiała się odrobine gorzkawo, na co pokiwałam w zrozumieniu głową.

— Cóż, sama muszę przyznać, że bez mundurów jesteście dość nietuzinkowym widokiem. — przyznałam szczerze, uśmiechając się do niej z rozbawieniem.

Ożywiła się, łapiąc mnie za przedramię. W jej oczach zaiskrzyły ogniki ekscytacji.

— Prawda? Dla mnie to absolutne szaleństwo, pomimo, że przecież nie znam ich od wczoraj! — kiwnęła głową na mężczyzn idących parę kroków za nami.

Ukradkiem zerknęła na Ackermanna i zarumieniła się lekko.

— Ale Kapitan w tym wydaniu naprawdę wygląda oszałamiająco...

Uniosłam brew spoglądając na jej czerwone policzki. Skrzyżowała ze mną spojrzenia i dopiero po chwili zrozumiała znaczenie tego, co powiedziała. Zakryła ręką usta, a w jej oczach zatańczyła trwoga.

— Z-znaczy, nie zrozum mnie źle, Reagan, ja n-nie-

Zaśmiałam się rozbawiona i zamachałam ręką.

— Spokojnie, nie zjem cię przecież. — zmarszczyłam nos i uśmiechnęłam się pogodnie. — Levi w istocie jest niczego sobie.

Levi i ja u d a w a l i ś m y szczęśliwe małżeństwo. I właśnie to słowo było doskonałe. Udawaliśmy. Nie byłam głupia, widziałam orbitujące wokół niego dziewczyny, którym Ackermann cholernie się podobał.

No bo cóż. W końcu był atrakcyjny.

Skoro mieliśmy jakoś przeżyć w swoim towarzystwie musieliśmy dać sobie przestrzeń. Jedną z zasad był kategoryczny brak ograniczeń łóżkowych, co Kapitan Maruda jakiś czas temu uznał za rzecz oczywistą. Levi mógł sypiać z kim tylko chciał, podobnie jak ja i żadne z nas nie mogło mieć do tego problemu. Musieliśmy to jednak robić w taki sposób, by nikt nas nie nakrył. Petra zamrugała zaskoczona moją reakcją, ale widocznie odetchnęła z ulgą.

— Nie wiesz nawet jak bardzo cieszę się, że już niedługo będziesz częścią naszego oddziału! Bycie jedyną kobietą w grupie jest okrutnie uporczywe! — wyznała, kręcąc z frustracją głową.

Zachichotałam, zerkając na nią kątem oka. Wkroczyliśmy na tłoczny rynek.

— Cóż, niektórzy stwierdziliby, że masz niezłe szczęście... — uśmiechnęłam się sugestywnie, na co Petra poczerwieniała, klepiąc mnie lekko w ramię.

— Nie pleć bzdur, Reagan! — parsknęła, rumieniąc się jeszcze bardziej.

Zaśmiałam się wrednie.

— No co? Masz spory wybór. — mrugnęłam do niej zawadiacko.

Jej policzki przybrały odcień dojrzałych truskawek. Spróbowała palnąć mnie w tył głowy, ale zdążyłam uchylić się przed ciosem.

— Nie sypiam z nimi! — fuknęła, a ja wybuchłam gromkim śmiechem.

— A szkoda. — powiedziałam wyciągając szyję, gdy weszliśmy na targ. — Wygląda na to, że Oluo cię lubi.

Ral zamrugała zdumiona i zajrzała przez ramię na Bozad'a, zatopionego w rozmowie z Ghunterem i Eldem.

— Nie żartuj... — mina jej zrzedła.

Uśmiechnęłam się pod nosem. Cóż, wcale nie było to takie trudne do spostrzeżenia, bo już przy ognisku zauważyłam te ukradkowe spojrzenia. W każdym razie Petra nie wyglądała na uradowaną tym faktem.

— Przecież on traktuje mnie, jak dziecko! — jęknęła, doskakując do mnie, gdy ruszyłam powoli w stronę rozstawionych straganów.

Zachichotałam nie patrząc na nią, zajęta oglądaniem starych rupieci. Pomyślałam, że mogłabym przynieść Icarowi coś do czytania, chociaż byłam pewna, że tego mu raczej w obecnych czasach nie brakowało. W końcu całe dnie spędzał w górach zwojów Hanji.

Podniosłam wzrok na dziewczynę i uśmiechnęłam się łagodnie.

— Czasami emocje skrywa się pod maską całkowitej obojętności. Bywa, że im gorętsze uczucie tym brutalniej próbujemy je stłamsić. — powiedziałam spokojnie i udałam się prosto do stoiska z używanymi książkami.

Petra nie poszła już za mną, ale najwyraźniej moje słowa coś w niej poruszyły, bo na jej młodej twarzy odmalowała się głęboka zaduma. Obejrzałam się za siebie słysząc podekscytowane okrzyki Elda i Ghuntera. Odnaleźli stragan z jedzeniem. Nie czekali ani chwili, by rzucić się w tamtą stronę, odprowadzani zirytowanymi komentarzami Oluo, który deptał im po piętach, pozostawiając Levi'a samemu sobie. Co najwyraźniej mu nie przeszkadzało, bo i tak trzymał się na uboczu. Z założonymi rękami, ignorując chichoty zapatrzonych w niego dziewcząt.

Kciukiem potarłam obrączkę i skupiłam się na zniszczonych okładkach przede mną. Po samym wyglądzie zżółkniętego i starego papieru mogłam stwierdzić, że życie leżących na blacie książek było barwne. Możliwe, że pamiętały czasy kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Bajki, proza, literatura naukowa. Większość z tych ostatnich to były głównie teorie i domysły. Nawet natrafiłam na biblię Kościoła Murów. Od tego jak najszybciej oderwałam wzrok.

Moje oczy spoczęły na pogniecionym tomiku poezji. Po chwili namysłu wzięłam go do ręki oglądając z każdej strony. „Vita", głosił tytuł. Zerknęłam na pierwszą kartkę.

„Będę brutalny."

Przekartkowałam strony, z której na każdej widniał pochyły druk z zapisanym krótkim wierszem. Zatrzymałam się na jednym z nich, wertując go wzrokiem:

Widziałem jak wczoraj deszcz czule całował maki,
aż płatki się potuliły w omdlałym wstydzie jakimś.
Tak mi się wydawało, że zaraz umrą od pieszczoty
lecz każdy z nich znów rozkwitł jak przecudowny motyl.
Aż po tajemnic żądze ośmieliłem się marzyć grzesznie:
pragnąłem zostać makiem gdybyś Ty była... deszczem."*

Uśmiechnęłam się pod nosem. Doszłam do wniosku, że było w tym dniu coś wyjątkowego. Był słoneczny i rześki. A ja, nawet jeśli miałabym dzisiaj trening raczej specjalnie bym się nim nie przejęła. Co najważniejsze, znalazłam część utraconego świata, w którym ludzie nie martwili się przyszłymi godzinami, ani wizją zburzenia murów. Ważniejsza była ta wartość, która w dzisiejszym świetle traciła na znaczeniu...

Nie mogłam powstrzymać uśmiechu na myśl, że ktoś jeszcze o tym pamiętał. Skinęłam do niskiego kupca i wskazałam trzymane przeze mnie wydanie.

— Po ile? — zapytałam grzecznie, na co mężczyzna o siwym wąsie zakrywającym mu brodę widocznie się rozpromienił.

Pokiwał głową i machnął ręką.

— Weź ją sobie. — powiedział, a ja zaskoczona uniosłam brwi. — Od lat nikt choćby na nią nie spojrzał. — dodał, odpowiadając tym samym na mój poszerzający się uśmiech.

Delikatnie pogładziłam grzbiet okładki i skłoniłam się lekko.

— Dziękuję.

Pożegnałam się z brodatym mężczyzną i odstąpiłam krok do tyłu. Przeglądałam strony, chwilami podnosząc wzrok chcąc odnaleźć swoich towarzyszy. Moje spojrzenie spoczęło na postaci Ackermanna zatopionego we własnych myślach, gdy oglądał księgi po drugiej stronie drogi. Już zamierzałam do niego podejść, ale kątem oka dostrzegłam coś co przykuło moją uwagę.

Spojrzałam w bok i mogłabym przysiąc, że moje oczy przybrały wielkość okrągłych talerzy. Zamrugałam kilkukrotnie. Nie mogłam odkleić spojrzenia od sylwetki smukłego, doskonale znajomego mi, mężczyzny, teraz rozmawiającego ze średniego wzrostu kobietą. Przez pierwszą minutę zastanawiałam się czy aby nie śniłam. Byłam pewna, że gdy tylko uwolnię się z mojego dystryktu nigdy więcej nie spotkam tego pieprzonego drania, a tymczasem proszę. Oto byłam, wpatrzona niczym w ducha, w nikogo innego jak w mojego ex.

Zacisnęłam pięści i na sam widok jego czarującego uśmiechu krew zawrzała mi w żyłach.

Cholerny gnojek...

Nie wiedzieć czemu dalej bolało, kiedy wracałam do niego wspomnieniami. Dalej pamiętałam jak bardzo byłam dotknięta. Jak bardzo złamana i oszukana się poczułam. Teraz, kiedy od naszego rozstania minęło kilka lat powinnam pójść naprzód, w zasadzie go olać, ale nie chciałam zaprzepaścić okazji, by poczuć przyjemny smak zemsty.

Zerknęłam na Levi'a. I właściwie miałam idealną ku temu szansę.

Schowawszy książkę za pasek spodni, ruszyłam w stronę narzeczonego i jak gdyby nigdy nic zajrzałam mu przez ramię, ujmując jego dłoń, przy okazji splatając nasze palce. Nie drgnął, jedynie spoglądając w dół na swoją rękę, a potem patrząc na mnie.

Przykleiłam do twarzy anielski uśmiech.

— Co czytasz? — zagadnęłam i byłam pewna, że nad moją głową zabłyszczała aureola.

Ackermann uniósł brew, patrząc na mnie tym firmowym spojrzeniem bez konkretnego wyrazu.

— A ty co robisz?

Przekrzywiłam głowę, kładąc brodę na jego ramieniu i patrząc mu w oczy.

— Trzymam cię za rękę.

— Dlaczego? — zmarszczył brwi, widocznie nieprzekonany moimi czystymi intencjami.

Westchnęłam przeciągle i wywróciłam oczami.

— Czy już nie mogę dotknąć własnego narzeczonego? — zapytałam, w zasadzie nie oczekując odpowiedzi, ale wyraźnie podnosząc głos.

Spojrzał na mnie spod byka, jakby chciał spytać: "Co ty knujesz?".

— Reagan...

Zerknęłam w stronę stojącego niedaleko Lennarta. Wyglądał dokładnie tak jak te kilka lat temu, gdy widziałam go ostatni raz i choć stał raptem parę kroków dalej, wydawał się kompletnie nas nie dostrzegać.

— Och, nie marudź. — mruknęłam, ciągnąc go do siebie i nieoczekiwanie objęłam go rękami w pasie. — Musimy stwarzać pozory, tak?

Poczułam pod cienkim materiałem jego bluzki napinające się mięśnie. Przez chwilę Levi wahał się, najwyraźniej zastanawiając się czy kompletnie zwariowałam, kiedy ostatecznie położył dłoń na mojej kości ogonowej i nachylił się do mojego ucha.

— Po co ten cyrk? — zawarczał poirytowany, jakby chciał mi przez to powiedzieć, że nie miał ochoty bawić się w te dziecinadę.

Na dźwięk jego zniżonego głosu po plecach przeszedł mi dreszcz. Pokręciłam głową, wtulając twarz w jego ramię i zerkając jednym okiem na swojego byłego faceta. Dalej zupełnie nieświadomego mojej obecności. Warknęłam i przeciągnęłam Levi'a odrobinę do tyłu, na tyle, bym była pewna, że Lennart z pewnością nas zobaczy.

A teraz zobaczy na pewno.

Nagle pociągnęłam mężczyznę za kołnierz, przybliżając go do siebie. Spojrzał w moje płonące determinacją oczy i rzucił mi nieme pytanie. Odruchowo przytrzymał się moich bioder.

Przerwałam mu nim zdążył się odezwać:

— Pocałuj mnie. — nakazałam, a na jego twarzy pojawiło się zdumienie.

Zaraz potem zastąpione widocznym zirytowaniem.

— Boli cię głowa? — zawarczał tak jakby zamiast tego chciał powiedzieć: "Uważaj, co mówisz".

Wzniosłam oczy ku niebu. Z tym modelem mogło być trudniej.

— Po prostu to zrób. — syknęłam, ciągnąc go do siebie za fragment koszulki, lecz ani drgnął.

Warknęłam zła i zbliżyłam się bym mogła szeptać, a on bez problemu mógł mnie słyszeć.

— Widzisz tego ulizanego blondyna w stylu "synek mamusi"? — zamruczałam, sama czując jak głos nasiąka mi jadem.

Kobaltowe oczy Levi'a spoczęły na śmiejącej się postaci, oddalonej od nas na długość może dwóch metrów.

— To pieprzony frajer, który kiedyś nazywał się moim chłopakiem. — wycedziłam, bo szczerze nie miałam ochoty o tym teraz rozmawiać.

Mężczyzna znowu przerzucił na mnie wzrok i teraz skrzyżowaliśmy spojrzenia.

— Póki nie zdradził mnie z prostytutką.

Levi uniósł zaskoczony brwi, ale nie wydawał się tym faktem specjalnie przejęty.

— Czyżbyś nie zaspokajała jego potrzeb...? — mruknął złośliwie, aż nabrałam ochoty, by mu przyłożyć.

Zmarszczyłam nos.

— To że nie chciałam mu zrobić laski nie czyni ze mnie grzesznicy. — odburknęłam, taksując czarnowłosego ostrym spojrzeniem.

Teraz wyglądał na prawdziwie zdumionego.

— Tylko dlatego z tobą zerwał?

Jakby go to obchodziło.

— Przestaniesz w końcu gadać? — lekko pociągnęłam za jego kołnierz, dając mu do zrozumienia czego chciałam.

W odpowiedzi wywrócił oczami, ale bez ostrzeżenia przyciągnął mnie do siebie bliżej. Jedna jego ręka oplotła moją talię, a druga dotknęła szyi, palcami zaczepiając tył głowy i fragmentu szczęki.

Przybliżył się, by nasze wargi dzieliły milimetry i mogły się o siebie ocierać, gdy mówił cicho:

— Sprzątasz moje biuro cały cholerny miesiąc. — to powiedziawszy zamknął nasze usta w lekkim pocałunku.

Gdybym przybrała rolę widza najprawdopodobniej pomyślałabym, że to przedstawienie wygląda uroczo, bo gest wydawał się ciepły i przepełniony miłością.

A tak naprawdę był szorstki i boleśnie obojętny.

Odsunęliśmy się od siebie w tej samej chwili. Zerknęłam na Lennarta i musiałam pogodzić się z przegraną, bo w dalszym ciągu kretyn miał mnie w dupie. A cóż, współpraca z Panem Marudą raczej się nie opłacała. Westchnęłam.

— Zainteresowany to on nie jest. — wymamrotałam do siebie i spojrzałam gniewnie na swojego narzeczonego. — A ty mógłbyś się czasem bardziej postarać.

Na jego twarzy zamajaczyła złość i nim zdążyłam się obejrzeć Levi warknął ze zirytowaniem, i pociągnął mnie do siebie, wpijając się w moje usta z namacalnym niemal głodem. Westchnęłam prostując się. Pochylił się, zmuszając mnie bym odchyliła się do tyłu. Jego dłonie znalazły się na mojej tali, ściskając ją bezwstydnie i na moment zsuwając się niżej, na linię moich pośladków, unosząc mnie zaborczo do siebie. Rozchyliłam zszokowana wargi. Wykorzystał okazję, by wsunąć język między moje usta. Czułam jak robi mi się diametralnie gorąco, a zapach herbaty i nocy powoli mnie otumania. Przytrzymałam się jego ramion, oddając pocałunek, który z każdą chwilą przeradzał się w coraz bardziej rozpalony.

Cholera. Był dobry. Na tyle bardzo bym odruchowo objęła go w szyi, pogłębiając gest i pozwalając, by jego język bawił się moim.

Na moment przestał, by mocno przygryźć mi wargę. Odpowiedziałam zaskoczonym sapnięciem, wsuwając palce w jego włosy. Nie wiedziałam jak to się stało, ale na chwilę zapomniałam, że był człowiekiem, którego planowałam zdradzić. Ale nie mogłam się powstrzymać. Chciałam więcej, całkowicie poruszona tym jak szybko potrafił sprawić, że wrzałam...

— No proszę, kogo widzę.

Na dźwięk tego głosu otworzyłam oczy i obróciłam głowę, przerywając pocałunek. Nie do końca jarząc, spojrzałam na Lennarta, dopiero po kilku minutach przypominając sobie gdzie byłam i dlaczego obejmowałam Levi'a w szyi.

— Lennart. — uśmiechnęłam się sztucznie, prostując się i strzepując z siebie resztki rozkojarzenia.

Levi stał obok mnie z niewzruszonym wyrazem twarzy jakby nie istniała na świecie rzecz, która by go zainteresowała. Młody mężczyzna, który kiedyś był mi zatrważająco bliski dalej przypominał tego chłopca, z mojego rodzinnego dystryktu. Zawsze był szerszy w ramionach, ale teraz stał się wyższy, a jego włosy wyglądały na jaśniejsze, jakby od słońca. Obok niego zatrzymała się ta sama kobieta, z którą uprzednio rozmawiał.

— Dosłownie niedawno zastanawiałem się gdzie możesz się podziewać, Reagan! — zaczął, idąc nieśpiesznie w naszym kierunku.

Z każdym jego krokiem czułam mocniejszy nacisk paznokci na skórze.

— Tak nagle zniknęłaś z Klorvy razem z Icarem! W zasadzie to Ingi też nie mogłem nigdzie znaleźć. Jedynie sąsiedzi powiedzieli mi, że wyprowadziła się najpewniej gdzieś w głąb Rose.

Na samo brzmienie imienia Ingi po moich kręgach przetoczyła się wściekłość, ale przełknęłam ją bez komentarza. To nie czas na ukrywanie zawiści, chociaż musiałam przyznać, że gdyby dane mi było spotkać tą rudą sukę to chętnie obdarłabym ją ze skóry. Nim zdołałam otworzyć usta Lennart wszedł mi w słowo, najwyraźniej dopiero teraz orientując się kto stał u mojego boku.

— Chwila moment, czy to nie Kapitan Levi ze Zwiadowców? — zapytał z wyczuwalnym w głosie zaskoczeniem, po czym zamrugał kilkukrotnie, by znów na mnie spojrzeć. — Rea, czy mi się zdawało, czy wy przed chwilą...?

— Ach, no tak, jakoś głupio wyszło. — zaśmiałam się z udawanym rozbawieniem, a Lennart nie musiał kończyć, bym wiedziała o co chciał zapytać. — Levi, to jest Lennart Krantz. Lennart, ten tutaj to... — wskazałam na Ackermanna, rzucając mu odrobinę niepewne spojrzenie.

Nie wiedzieć czemu zawahałam się. Wiedziałam, że przecież mogłam nazywać go swoim mężem, taki był plan, ale kiedy on tu był te słowa jakoś... Nie chciały mi przejść przez gardło. Jego kobaltowe oczy zdawały się ofiarowywać mi słowa otuchy, których teraz Levi nie mógł wypowiedzieć na głos. Było to raptem niezobowiązujące muśnięcie, ale poczułam jak trącił moją rękę wierzchem dłoni.

— Jej narzeczony. — dokończył za mnie, ponownie patrząc na Lennarta.

Na twarzy blondyna rozkwitł podziw, a zarazem nieukrywane zaskoczenie. Zagwizdał, podpierając się po bokach.

— W takim razie, dlatego uciekłaś bez pożegnania. — zażartował, śmiejąc się pod nosem.

Zmusiłam się do krzywego uśmiechu, chociaż wcale nie podzielałam jego rozbawienia.

— Można to tak nazwać... — mruknęłam, mnąc w palcach fragment mankietu koszuli.

Lennart gestem ręki wskazał młodą kobietę, która do tego czasu milczała, wpatrując się jedynie w naszą dwójkę z zainteresowaniem.

— A to z kolei moja żona, Else.

Z jakichś niewyrażonych przyczyn miałam ochotę się roześmiać. Poważnie? Znalazł sobie prawdziwą dziewczynę, po tym jak potraktował mnie? Przyjrzałam się jej uważnie i dopiero po czasie zauważyłam delikatnie większy brzuch, skryty pod materiałem sukienki. Chociaż przecież nic nie miało to teraz ze mną wspólnego, poczułam się jak uderzona w policzek.

Uniosłam brwi i zrobiłam zdziwioną minę.

— Och, zatem nie Maia? — zatrzepotałam niewinnie rzęsami z radością patrząc jak Else obraca głowę, by z lekko zmrużonymi oczami przyjrzeć się swojemu mężowi. — Pamiętasz chyba, ta dla której mnie zostawiłeś.

Lennart wydawał się nieco zmieszany.

— Reagan, nie zerwaliśmy przez Maię... — zaczął powoli, odwracając wzrok.

Zawrzałam. To już nie powinno mieć dla mnie znaczenia, wiem. Oboje poszliśmy innymi ścieżkami, a ja jako dorosła kobieta powinnam dać sobie spokój.

Ale cóż, smak zemsty był uzależniający.

— Ach, nie? — uniosłam jedną brew, przekrzywiając w bok głowę. — W takim razie, gdy nachylałeś się nad nią, leżąc między jej nogami, zupełnie nagi, bawiłeś się w geodetę szukając odpowiedniego gruntu pod budowę pałacu? — brzmiałam jakbym się upewniała, a nie zadawała najmniej potrzebujące odpowiedzi pytanie.

Else patrzyła na Lennarta z mieszanką kilku różnych uczuć na twarzy. Było mi jej poniekąd żal, bo żadna kobieta nie zasłużyła na takiego frajera. Rysy jego twarzy stężały, a na policzkach pojawił się lekki rumieniec. Dla tej miny nie potrzebowałam kontynuować rozmowy. Jego żona zrobi z tą wiedzą, co będzie chciała.

Bez ostrzeżenia złapałam milczącego Levi'a za rękę, splatając nasze palce bynajmniej jakby był moją deską ratunku i przywołałam na usta najbardziej czarujący uśmiech jaki zdołałam.

— A teraz wybacz, Lennart. Coś nam przerwałeś, ale nie przejmuj się. Na pewno dokończymy to w domu. — to powiedziawszy obróciłam się na pięcie z zamiarem odejścia, ciągnąc Ackermanna w ślad za sobą.

Irytacja ze mnie parowała i byłam prawie pewna, że jeśli mocniej zacisnę palce poparzę idącego obok mężczyznę. Ku mojemu zdziwieniu on ujął moją dłoń pewniej, ściskając ją lekko jak w geście pokrzepienia. Spojrzałam na niego i moje zdziwienie stało się jeszcze większe, gdy nie odwrócił wzroku. Na ułamek sekundy między nami zawiązała się krótka nić porozumienia, na co uśmiechnęłam się lekko.

— Dobrze całujesz... — szepnęłam, by tylko on mnie słyszał.

— Tak? Nie sądziłem, że taka z ciebie romantyczka. — wymruczał, dalej trzymając moją rękę.

Mój uśmiech stał się jeszcze szerszy. Dźgnęłam go bezboleśnie łokciem w bok, uśmiechając się z wdzięcznością.

— Dzięki, Ackermann.

*Maki - Jerzy Hagen
-Łania-

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro