Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

︎ ༒︎ 1 ︎ ༒︎

┌───── •⚔︎• ─────┐
-SNK FANFICTION-
└───── •⚔︎• ─────┘

Szklana butelka trzasnęła o podłogę, posyłając we wszystkie strony setki drobnych odłamków. Choć moje zmysły bez trudu wyłapały ten stłumiony dźwięk, on sam nie zagłuszył głośnych rozmów gości w przydrożnym barze. Nie był w stanie przedrzeć się przez salwy nieustannie wybuchającego śmiechu, ani przez zagorzałe i ożywione rozmowy. Żołnierze, kupcy, handlowcy, sklepikarze i zwykli bezrobotni siedzieli między sobą pijąc jak równy z równym, a żaden bodziec nie miał takiej mocy sprawczej, by zakłócić ich błogą sielankę. Stali się burzą piaskową, która pochłaniała wszystko bez reszty i nie pozwalała złapać choćby oddechu.

Nawet jeśli każdy o minimalnym pojęciu na temat świata nazwałby to towarzystwo szemranym, ja uważałam je za, jakkolwiek to brzmi, przydatne. Trudno było przekrzyczeć podniesione głosy, nie mówiąc o przedarciu się z jednego kąta w drugi. Było to również najmniej uczęszczane miejsce przez żandarmerię, a zdecydowanie dochodziłam do wniosku, że wolałam nie mieć jej na ogonie.

Żandarmerię, która powinna siedzieć na klęczkach przy królewskich kapciach, zamiast szlajać się po dystryktach jak psy stróżujące.  

Niewielka sakiewka padła na drewniany stół z pustym brzdękiem. Zmrużyłam podejrzliwie oczy.

Mężczyzna siedzący naprzeciwko, zastukał palcami o blat, przerzucając spojrzenie to na woreczek, to na mnie. Opierałam się o oparcie krzesła, ważąc w myślach ilość złotych monet. W końcu przeniosłam wymowny wzrok na faceta i zaplotłam ręce pod biustem.

— Umawialiśmy się na trzysta.

Wbił we mnie spojrzenie swoich okrągłych oczu. Upewniłam się, że torba z jego towarem pozostała ukryta w cieniu mojego czarnego płaszcza, poza oczami wścibskich gości. Mężczyzna mlasnął ze skondensowaniem i zakręcił w powietrzu rękami.

— Zgadza się, ale stawka za dwadzieścia gram spadła. — wzruszył ramionami.

Nie drgnęłam, nie reagując też na chwilowo wiszące między nami napięcie.

— Nie jestem dilerem, Zeiger. — odparłam wolno, cedząc niechętnie każde słowo. — Wykonuje zlecenia. To moja praca, a to o ile spadł popyt na ten chłam nie jest moim priorytetem. — ucięłam, kładąc dłoń na stole.

Podrapał się po karku, ze zmieszaną miną taksując saszetkę ze złotem.

— Lubie cię, Pandora. — Horst położył przedramiona na blacie, złączając dłonie przed sobą. — Ale od naszej rozmowy opłacalność kupienia Stern'u za trzy stówy zmalała niemal do zera. — wzruszył ramieniem, posyłając mi niewinne spojrzenie.

— Ja na ten przykład, Zeiger, w ogóle cię nie lubię i z czystym sumieniem mogę zapewnić, że mam w głębokim poważaniu tę niezwykłą sinusoidę z jaką skacze zainteresowanie Stern'em. — odparłam spokojnie, przywdziewając anielski uśmiech. — Miało być trzysta. — powtórzyłam, niezauważalnie muskając drugą dłonią rękojeść noża, wsuniętego za pasek spodni.

Stąpałam po niebywale kruchym lodzie, mimo starań z zachowaniem pozorów. Horst był książkowym przykładem dla synonimu słowa „fiut" i byłam przekonana, że wystarczyło jedno moje potknięcie, by wypaplał wszystko, co wie na mój temat służbom.

Co prawda wiedział niewiele, począwszy od imienia, lecz wolałam unikać podejrzliwych spojrzeń kojarzących mnie z rysopisu.

Skrzywił się z niezadowoleniem. Przez długą chwilę wpatrywał się w sakiewkę, wystukując palcami własną symfonię. Po chwili westchnął i pochylił się nad stołem, patrząc na mnie, jakby ze znużeniem. Nie odrywałam wzroku od twarzy Horsta, którego oblicze stało się swobodniejsze i bardziej zobojętniałe, jakby dobrze wiedział, co chodziło mi po głowie. Skinął brodą, wskazując przestrzeń za moimi plecami.

— Widzisz tamtych ludzi? — zapytał, wręcz wypluwając pojedyczne słowa.

Zerknęłam na trójkę wysokich mężczyzn siedzących przy barze. Każdy z nich wydawał się móc unieść na swoich barkach stos cegieł. Horst przerzucił na mnie znudzony wzrok.

— Wystarczy jedno moje słowo, a twoja głowa będzie leżeć na podłodze, z dala od ciała. — uśmiechnął się obrzydliwie, a jego perfekcyjnie odegrany sielankowy ton sprawił, że zacisnęłam palce jednej ręki.

Rozejrzałam się po barze. Gdzieś w kącie na ziemię chlusnęło piwo, a po mojej prawej jakiś chudzielec wybuchł gromkim śmiechem.

Nim Horst zauważył, wyciągnęłam nóż, a ostrze błysnęło, kiedy płynnie wysunęłam je zza pasa. Celnie wbiłam krótką klingę w drewniany blat, przebijając mężczyźnie mankiet. Pchany impulsem spróbował odskoczyć, ale w tym samym czasie unieruchomiona ręka go zahamowała. Pochyliłam się, pozwalając, by moje oczy przewierciły jego sylwetkę na wylot.

— Dzielą mnie sekundy od dotarcia do drzwi. Moja budowa ciała znacznie różni się od postury twoich zwalistych goryli i gdy ja już będę przechodziła przez próg, oni dopiero ruszą tyłki z siedzeń. Założę się, że nie zauważą nawet, kiedy odetnę ci rękę i poderżnę gardło. — popatrzyłam na wzdrygniętego mężczyznę. — Nie zdążysz nawet krzyknąć. — uśmiechnęłam się lekko.

Horst błądził spojrzeniem po twarzach zebranych gości, ale żaden z nich nawet pobieżnie nie zerknął w naszą stronę. Jedynie dryblasy przy barze wydawały się gotowe do zerwania na równe nogi. Zeiger z wyraźnym grymasem niezadowolenia, nakazał im pozostać na miejscach. Moja ręka ani razu nie drgnęła, gdy z leniwym uśmieszkiem przyglądałam się wewnętrznej wojnie, jaka toczyła się w jego głowie.

Po długiej chwili Horst warknął pod nosem i pełnym zirytowania ruchem, wygrzebał z kieszeni kolejne złote monety. Pieniądze zabrzęczały, gdy zetknęły się ze stołem, a oczy Zeigera błysnęły nienawistnie.

— Dziękuję. — posłałam blondynowi jeden z moich najlepszych sztucznych uśmiechów i niedbale rzuciłam na blat wywarzoną porcję Stern'u.

Zaciągnęłam kaptur czarnego płaszcza na czoło, a następnie wstałam nie mając żadnej głębszej potrzeby, by dalej ciągnąć pogawędkę z Horstem i ruszyłam do wyjścia. 

Lubiłam tą knajpę; ciemne pomieszczenie urozmaicone punktowym światłem, atmosfera alkoholowego upojenia i nigdy nieniknącego szczęścia. Zakłamany obraz rzeczywistości, dostrzegalny z samego progu, ale dość banalnie bagatelizowany zwyczajnym pragnieniem zatarcia duszącego uczucia niewoli. Było to z pewnością miejsce, które większość "szanujących się" mieszkańców ominie szerokim łukiem. Mnie się jednak podobało. Może dlatego, że sprzyjała mi każda odludniejsza nora, zbierająca w sobie osoby z marginesu społecznego. Przeszłam dwa kroki do przodu, kiedy nieoczekiwanie kątem oka dostrzegłam błysk Skrzydeł Wolności. Na nanosekundę się zawahałam.

Zmarszczyłam z niezrozumieniem brwi. Nie przychodziła mi do głowy żadna myśl odpowiadająca na pytanie, dlaczego zwiadowcy mieliby znaleźć się w tym barze. Udali się na popijawę? W trakcie gdy Shiganshina i Maria przechodziły przez piekło? 

Wolałam trzymać się z dala od wojska. Nigdy nie było mi śpieszno do grobu, a powody, dla których młodzi ludzie ryzykowali życia wstępując w grono żołnierzy nie były dla mnie dość zrozumiałe, bym nie uważała ich za szaleńców. Szanowałam chęć obrony ludzkości - ktoś musiał wziąć za nią odpowiedzialność, natomiast nie rozumiałam jaki cel miały dzieci, które odrzucały spokojne życie. Nie było wcale najgorsze, a z tego, co słyszałam pełno zapalonych młodziaków łaknęło wyzwolić świat tym samym odtrącając założenie rodziny czy zamieszkanie w przytulnym domu. Oczywiście, znaczna część nastolatków kończących szkolenie w korpusie treningowym praktycznie nie myślała o zwiadowcach, obierając za kulminacyjny punkt kariery służenie królowi lub, z braku większego wyboru, kończąc w stacjonarce. Niemniej dalej istnieli ci, wkraczający do najbardziej wrednego i niegodziwego garnizonu.

Frakcji walczącej zarówno z ludźmi, jak i tytanami. Okropność.

Znałam okrucieństwo obecnych czasów i nie zamierzałam z własnej woli porzucać tego, co zdołałam osiągnąć. Życie było zbyt brutalne, żebym jeszcze chciała je utrudniać...

Przeszłam między okrągłymi stolikami, gdy przed moimi oczyma, jak spod ziemi, wyrósł żandarm ubrany w charakterystyczny żołnierski uniform.

Zaplótł ręce na piersi, dumnie unosząc głowę, by móc z najprawdziwszą odrazą smagnąć mnie groźnym spojrzeniem. Podniosłam brew udając niezrozumienie i w głowie kalkulując najszybszy sposób ucieczki. Byłam pewna, że nie dostrzegł sprzętu do trójwymiarowego manewru skrytego pod moim płaszczem, ale nie wiedziałam, czy zauważył moją niewinną wymianę zdań z Horstem...

— Dobry, młoda damo... — wyrzucił, stukając palcami o ramię.

Godło oddziału wojskowego łypało na mnie niebezpiecznie, zwiastując zbliżające się kłopoty. Zniżyłam głowę, patrząc w ziemię i zastanawiając się czy mnie rozpoznał... W okolicy nie należałam do istot szczególnie lubianych. Mogłam się nawet pokusić o stwierdzenie, że nazywano mnie kryminalistką.

Jeżeli wierzyć plotkom, rzecz jasna.

— Mogę w czymś pomóc? — zapytałam, siląc się na niewzruszony wyraz.

Facet przerzucił zniesmaczone spojrzenie na swoich kolegów, stojących za moimi plecami w równych odległościach. Musnęłam palcami głowice sztyletu i zastanowiłam się, czy jest choćby cień szansy bym wyszła z tej sytuacji bez rękoczynów.

— To zależy... — odparł ze znużeniem patrząc na mnie, jak na mało urodzajne stworzenie.

Uważaj, koleś...

— Od tego, czy zechce pan ruszyć swoją szanowną godność, bym mogła przejść czy od tego, czy chłopcy za mną przestaną się ślinić na widok kobiety? — przekrzywiłam głowę, marszcząc z niezadowoleniem nos.

Dostrzegłam ogniki błyszczące w jego oczach, jakby właśnie na taką odpowiedź czekał. Czekał na prowokację.

— To ona. — rzucił krótko. — Brać ją.

Mężczyźni zerwali się do biegu, a żołnierz naprzeciw ugiął kolana gotów złapać mnie za kark. Z prędkością światła uderzyłam nogą o drewniane krzesło, aż zachybotało się wątpliwie, a osoba na nim siedząca momentalnie poleciała do tyłu. Zdezorientowany żandarm zachwiał się, a jego współpracownicy rzucili w moją stronę, niczym wygłodniałe wilki. Kucnęłam, prześlizgując się im między nogami, gdy chylili się, by dopaść mój kaptur.
Potknęli się o leżącego nieszczęśnika, zwalając na niego niczym mięsna lawina. Kobiety z okolicznych stołów podniosły krzyk. Stojący facet wbił we mnie rozjarzone od wściekłości ślepia i przeskoczył swoich towarzyszy wyciągając w moim kierunku pięści. Uchyliłam się przed ciosem, zrzucając los znokautowania na całkowicie przypadkowego człowieka. Mężczyzna ubrany w biały frak poczerwieniał ze złości, kiedy nieoczekiwany cios ugodził go prosto między oczy. Na jego odpowiedź nie przyszło mi długo czekać. Niekompetentny wojskowy przypłacił swój żałosny czyn złamanym nosem. Zawył, lecąc do tyłu prosto na stół znajdujący się po skosie. Trzask drewna rozniósł się po karczmie w akompaniamencie przekleństw i wrzasków rozwścieczonych mieszczan. Oglądałam zza winkla rozgrywającą się symfonię, w której między każdą poszczególną warstwą wywiązała się prawdziwa walka.

— Tam! — ryknął otrzeźwiony wojskowy, dźwigając się na równe nogi. Wskazał na mnie palcem, zwracając oczy niektórych chwilowo niezajętych domową wojną ludzi.

— Łapać tą kurwę! — zawołał wściekle.

Odkleiłam się od ściany, biegnąc w stronę tylnego wyjścia i zostawiając za sobą wrzaski knajpy niedzielnego popołudnia. Nie czekałam, aż zostanę dogoniona i czym prędzej wyskoczyłam na kamienną drogę, wskakując na niewielki murek, by zniknąć po drugiej stronie. Znalazłszy się z dala od widma niebezpieczeństwa ruszyłam w stronę, z której przyszłam. Upewniłam się, że sakiewka z monetami dalej brzęczy w mojej kieszeni i skierowałam się w znajomy, ciemny zaułek.

Dzień należał do wyjątkowo słonecznych, ciesząc mieszkańców złotem słońca i ochłodą orzeźwiającego wietrzyka. Był więc doskonały, by rozpętać awanturę. W moim fachu dezorientacja była najlepszą bronią, a uśpione zmysły działały, jak klucz otwierający drzwi ku wygranej. Moje dzisiejsze zlecenie mogłam nazwać "wyjątkowym", bo zazwyczaj staram się unikać dnia, preferując działania po zmroku. Niestety niektórzy zleceniodawcy mają swoje... zastrzeżenia. Niemniej nie zgodziłabym się, gdyby możliwość zdechnięcia z głodu nie spędzała mi snu z powiek. Rzuciłam krótkie spojrzenie w stronę znikającego za krawędzią muru słońca. Linii odcinającej ludzi od krwiożerczych bestii.

Wrogów całej ludzkości.

Nigdy nie widziałam tytanów na oczy i szczerze wierzyłam, że nie przyjdzie mi tego zmieniać, ale wielokrotnie podawałam w zwątpienie kto dla kogo był faktycznym wrogiem... Tytani nie mogli pochwalić się zjednoczeniem tych, którym udało się przeżyć. Nie można przypisać im zasługi pogodzenia wrogów i wyciszenia zawiści. Ludzie dalej kradną, dalej nienawidzą i dalej nie ufają sobie na tyle, by nie zerkać podejrzliwie. Jesteśmy jak owce zagonione do zagrody. A niesamowitym fenomenem naszego gatunku jest umiejętność stwarzania nieistniejących problemów. Teraz realnym zagrożeniem byli tytani, ale jestem przekonana, że gdyby nie oni, ludzkość znalazłaby sposób na odnalezienie kłopotu w czymś innym. Czyż nie dlatego wywoływano wojny?

Zaszurałam w pylistym żwirze, zmierzając w stronę znajomej kamienicy, osadzonej w najdalszym zakątku dystryktu Klorva. Stary budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym wśród suchego i bezroślinnego otoczenia, zdradzając jedynie tyle, że zamieszkujący go lokatorzy nie byli nikim szczególnym.

Rozejrzałam się, zdejmując w cieniu kaptur okalającego mnie płaszcza i przeszłam przez zaciszną drogę. Udałam się ku wejściu, wyciągając rękę, by pochwycić klamkę, kiedy intuicyjnie zamarłam. Moje palce zastygły w powietrzu, a ja nastawiłam uszu, nasłuchując. Czekałam na najmniejszy szmer dobiegający zza drewnianych drzwi, ale wydawać by się mogło, że po drugiej stronie panowała absolutna cisza. A ona wyjątkowo bardzo mi się nie spodobała. Zmarszczyłam brwi, stając płasko przy drzwiach i powoli obracając w ręce gałkę. W panującym milczeniu skrzypienie wydało się głośniejszym dźwiękiem niż grzmot pioruna. Nawet nie zorientowałam się, kiedy zaczęłam wstrzymywać oddech.

W środku znalazłam kurz unoszący się w ostatnich strugach słońca, ale nic nie wskazywało na czyjąś obecność. Stół, krzesła, nawet doniczka na parapecie, wszystko znajdowało się dokładnie tam, gdzie miało się znajdować. Nic nie śmiało sugerować, że w moim mieszkaniu czaił się nieprzyjaciel.

Smukła postać rzuciła się na mnie z szybkością rozpędzonego wagonu, niemal zwalając mnie z nóg. Odskoczyłam, diametralnie zwiększając dzielącą nas odległość. Sztylet błysnął jej w dłoni, gdy w tempie mrugnięcia okiem dopadła mojego gardła. Odparowałam cios klingą ostrza wysuniętego zza pasa i obróciłam broń w palcach, łapiąc ją pewniej w dłoni. Cień zaszarżował, kopiąc nogą w mój bok. Zdążyłam uchylić się od połamania żeber i zatrzymać atak wycelowany prosto w brzuch. Wykręciłam dłoń rudowłosej dziewczyny, składając jej ramię na plecy i przesuwając na okrągły stół. Popchnęłam ją na blat, a ona w ostatniej chwili zaparła się całą siłą mięśni, by nie uderzyć w niego brodą. Jej płomienne loki skręcały się jak miedziane spiralki, a karmelowe oko łypnęło na mnie rozpalone ogniem. Była niewiele wyższa ode mnie, ale bez trudu mogłam rozchylić jej nogi, by stała unieruchomiona.

— Wiesz Inga, żeby mnie zaskoczyć musisz myśleć nieszablonowo. — powiedziałam, luzując uścisk.

Rudzielec zaśmiał się chrapliwie, skrępowany dość nieprzyjemną pozycją.

— Wiesz, Rea? Mogłabyś czasem się nie popisywać. — zaśmiała się, a zza przejścia do kuchni wyskoczył nastoletni chłopak o włosach tak samo czarnych jak moje.

— Nie marnuj na nią tchu, Inga. — podparł się ręką o bok, stając przed nami nonszalancko, z kędziorkami opadającymi na jego intensywnie niebieskie oczy — Hołubienie się sztuką walki to jej konik. — błysnął do mnie w złośliwym uśmiechu, na co pokręciłam dezaprobująco głową.

Uśmiechnęłam się pod nosem widząc, że bratu dopisuje wyśmienity humor. Puściłam szamoczącą się Ingę i obeszłam stół, kładąc na blacie sakiewkę wypełnioną monetami. Widziałam, jak w oczach Icara pojawiają się iskierki.

— Ile? — zapytała dziewczyna, wspierając ręce na biodrach.

Gdy Icar pochwycił woreczek z zamiarem przeliczenia zdobytych pieniędzy, ja zajęłam się zdejmowaniem sprzętu do trójwymiarowego manewru.

— Trzysta. — odparłam lakonicznie, nie patrząc na nią.

Zagwizdała, doskonale wiedząc, że taka suma piechotą nie chodziła.

— Jeśli odłożymy i zaoszczędzimy na mące, starczy na spłacenie tej rudery. — stwierdził chłopak, badając między palcami złote krążki.

Skinęłam głową. Wolałam powstrzymać się od cierpkich komentarzy. Prawda była taka, że Icar i ja ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Inga była moją starą i jedyną przyjaciółką, ale miała własne problemy oraz rodzinę. Byliśmy związani tajemnicą oraz przysięgą ratowania się wzajemnie z każdego, nawet najgłębszego bagna, dlatego ja i Inga zajmowałyśmy się zbieraniem pieniędzy, a Icar ich najstosowniejszym inwestowaniem. Plus miał nosa do tworzenia najróżniejszych cudów z zupełnych rupieci. W raptem jeden dzień zrozumiał sposób działania sprzętu do trójwymiarowego manewru.

Celowaliśmy w przesiedlenie za mury Siny. Najbezpieczniejszą oazę. Żadne z nas nie kwapiło się, by narażać życia bardziej niż jest to konieczne, a w głębi murów mogliśmy mieć choć minimalną nadzieję na spokojnie życie.

Takie którego pragnęła dla nas Pandora.

— I jeśli nasz następny skok wypali. — wtrąciła rudowłosa.

Zastygłam w trakcie odkładania uprzęży. Zerknęłam na brata, a on rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie.

— Wtedy w ogóle nie musielibyśmy przejmować się brakiem pieniędzy na czynsz. — skwitował, za co spiorunowałam go srogim spojrzeniem.

Nasza nić zrozumienia pękła, pozostawiając na mojej twarzy tlący się gniew.

— Nie ma mowy. — ucięłam, chowając sprzęt i przechodząc do kuchni.

Usłyszałam za sobą kroki Ingi, a Icar wstał z miejsca.

— Ale Reagan, to ustawiłoby nas na lata! — zawołał, pojawiając się za mną.

— Nie. — powtórzyłam, wyciągając dżem i suchy chleb.

— On ma racje, Rea. — wtrąciła dziewczyna, stając w progu i opierając się o framugę. — Jeśli zdecydowalibyśmy się wziąć to zlecenie, najprawdopodobniej moglibyśmy z miejsca pójść na prom. — założyła ręce pod biustem, spoglądając na mnie z uwagą.

Nie odpowiedziałam. Oczywiście miałam z tyłu głowy, że skończylibyśmy biedować. Te pieniądze zapewniłyby mnie i bratu życie na poziomie, o którym teraz możemy jedynie marzyć. Jednak wiązało się to z ryzykiem. Zbyt dużym ryzykiem, a ja nie byłam w stanie zapłacić ceny, która wiązałaby się z niepowodzeniem.

— Sama powtarzasz, że chodzenie na łatwiznę nie jest żadnym wyjściem. — powiedział Icar, gotowy wejść ze mną na wątpliwe wody, bylebym się zgodziła.

Mocniej przytrzymałam w ręce nóż, którym smarowałam kromkę.

— To przecież ty nauczyłaś mnie, że po niektóre cele trzeba sięgać siłą i niekonwencjonalnymi metodami! — przypomniał z frustracją.

— Ale nie kiedy zależy od tego życie. — nasze życie dokończyłam w myślach, starając się trzymać nerwy na krótkiej smyczy. Nie mogłam pozwolić, by to, za co zginęła moja siostra i bracia poszło na marne. Nie dlatego teraz przywdziewałam cudze imię i posługiwałam godnością, jak własną.

— W jaki inny sposób chcesz wyrwać się z tej dziury jeśli boisz się zaryzykować? — zapytał, w zasadzie nie oczekując odpowiedzi.

— Nie narażę cię na pewną śmierć, jeśli mam możliwość utrzymania cię przy życiu! — warknęłam, uderzając ręką w blat i odwracając się w stronę Icara.

Jego niebieskie oczy lśniły, jak woda muśnięta blaskiem światła. Miał pewne, zadziorne spojrzenie i postawę świadczącą o dawno podjętej decyzji. Jakby jego postura chciała powiedzieć: „Zrobię to nawet jeśli mi zabronisz". Ale wiedziałam, że całe to przedstawienie to jeden wielki blef. Icar nie odważyłby się zrobić czegoś wbrew mojej woli. Zbyt bardzo lękałby się świadomości, że jeśli zginie wyciągnę go z otchłani świata umarłych i własnoręcznie ukatrupię. Widziałam, jak Inga otwierała usta, by zabrać głos, ale szybko weszłam jej w słowo.

— Koniec dyskusji. — wgryzłam się w kanapkę, rozkoszując smakiem własnoręcznie robionego, śliwkowego dżemu. — Lepiej weźcie, bo to jedyne, co zostało na kolację. — powiedziałam, wskazując posmarowane kanapki.

— Ja już będę się zbierać. — Inga zarzuciła na plecy dużą, chyba męską kurtkę i spojrzała na mnie. — Odprowadzisz mnie? — spytała, przekrzywiając głowę

Skinęłam na potwierdzenie, kątem oka rejestrując niezadowolonego brata, sięgającego po chleb.

Skierowałam się za Ingą na zewnątrz, wdychając ciepłe, wieczorne powietrze. Jeden aspekt życia za Rosą z lekka dodawał mi otuchy. Świadomość, że niebo i wieczory w każdym dystrykcie wyglądały tak samo. Spojrzałam na przyjaciółkę, wpatrującą się w czerwony zachód z błogim uśmiechem. Ostatni raz zerknęłam na Icara opierającego się biodrem o blat kuchenny, w zamyśleniu patrzącego przez okno, po czym zamknęłam za sobą drzwi.

— Nie sądzisz, że dzieciak ma trochę racji? — zagadnęła, gdy szłyśmy alejkami niknącymi w ciemnościach. — No wiesz, z tym wyniesieniem się stąd w diabły. — dodała, zerkając na mnie.

Westchnęłam, krzywiąc się w niepocieszeniu, że dalej ciągnęła ten temat.

— Inga, za to zlecenie możemy dostać niemałą sumę, nie kwestionuję tego, ale dlaczego mam wrażenie, że tylko ja liczę się z konsekwencjami? — spojrzałam na nią, zauważając jak marszczy czoło w zadumie.

Mogłam bez problemu policzyć piegi na jej twarzy, komponujące się z karmelowymi oczami.

— Reagan, jeśli tylko podejdziemy do tej sprawy z rozmysłem i przeanalizujemy każdą możliwość, niepowodzenie zmniejszy się niemal do zera. — zauważyła. — Poza tym ile jeszcze masz zamiar kraść i robić za chłopca na posyłki? Przecież taka okazja nie trafia się codziennie. — zagryzłam dolną wargę, bo do cholery moja przyjaciółka mówiła z sensem.

Co nie znaczyło, że się zgodzę.

— Chciałaś dać Icarowi możliwość na naukę i ewentualne studia. Moim zdaniem wynalazca to całkiem kusząca propozycja, a patrząc na to, że smyk od dziecka miał talent, jego szanse nie są wcale takie małe. — dodała i tutaj musiałam się zgodzić.

Icar odkąd nauczył się trzymać w dłoni kawałek drutu wykazywał wyjątkowy potencjał twórczy. Sama za dziecka uwielbiałam tworzyć, ale w obecnych czasach nie miałam na to czasu, a widząc jaką wielką radość majsterkowanie sprawiało mojemu bratu czułam, że w pewien sposób się spełniam... Za Siną furtka do barwnej przyszłości stałaby przed nim otworem.

— Czyż nie tego chciałaby Pandora? — po tych słowach momentalnie się napięłam.

Zacisnęłam usta, by nie powiedzieć czegoś czego mogłabym żałować. Nie chciałam wspominać, że moja jedyna siostra, jedyna ostoja i osoba, na której mogłam polegać dawno odeszła ciągnąc za sobą dwa następne życia, pozostawiając mnie samą z najmłodszym z naszego rodzeństwa...

— Pandora nie ma w tej kwestii nic do gadania. — rzuciłam, wbijając wzrok w kamienną ścieżkę.

Inga uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu.

— A Neil? Knox? Oni też muszą milczeć? — zapytała i nabrałam nieodpartej ochoty, by zdzielić ją w twarz.

— Nie wiem czy byliby tacy szczęśliwi, że wysyłam do nich Icara... — mruknęłam, wodząc ponurym spojrzeniem po zapalających się powoli świecach na parapetach zacisznych domostw.

— Ale byliby też bardzo zawiedzeni tym, że tchórzysz. — stwierdziła, przywołując do siebie moją uwagę. — No zastanów się, Rea. — ciągnęła — Icar nie jest już małym dzieckiem, potrafi sobie sam doskonale poradzić. Cholera niekiedy jego cięty język ocalił mi tyłek!

— Bo bywasz nieostrożna, Ing. — wtrąciłam.

— Tak, ale to rozmowa na kiedy indziej!— machnęła ręką. — Chodzi o to, że chociaż twój brat bywa niezdarny to daje sobie radę, a mając ciebie jest praktycznie nietykalny. — uśmiechnęła się, ale ja zdecydowanie pokręciłam głową.

Zatrzymałyśmy się przed skromną posesją prowadzącą do równie skromnego domku, gdzie wewnątrz paliły się blade światła. Inga stanęła naprzeciwko, podpierając się po bokach i popatrzyła na mnie z nadzieją.

— Reagan jeśli zdobędziemy te pieniądze będziesz miała z głowy wojsko.

I ten argument wydawał się najbardziej kuszący. W swoim życiu narzekałam na kilka rzeczy, ale tych samozwańczych stróżów prawa darzyłam szczególną nienawiścią. Nie ważne, czy była mowa o stacjonarnych, żandarmerii we własnej osobie, czy o mitycznych herosach ze zwiadowców. Wszyscy stanowili dla mnie zakłamaną bandę wron, żerujących na ludziach.

To właśnie wojsko dogłębnie uświadomiło mi, że nie tytani stanowią największe zagrożenie dla ludzi.

Człowiek człowiekowi wilkiem.

— Nie mogę, Inga. — spojrzałam dziewczynie dobitnie w oczy, chcąc podkreślić wagę moich słów. I fakt, że nie zmienię zdania.

Przez długą chwilę wpatrywałyśmy się w siebie, z wyjątkową drobiazgowością szukając w tej drugiej ugięcia się pod naciskiem tej pierwszej. Ostatecznie to moja przyjaciółka głęboko westchnęła i skinęła głową.

— Jesteś uparta, Rea. Cenię to w tobie. — stwierdziła, uśmiechając się smutno.

Poklepała mnie po ramieniu i wycofała w stronę wejścia do swojego domu. Nim dotarła do drzwi, popatrzyła na mnie, jakby szukała w moich oczach wahania. Uśmiechnęłam się krzywo, wiedząc że go nie odnajdzie.

— Ale wiedz, że jeśli zmienisz zdanie jestem do dyspozycji! — zawołała, posyłając mi konspiracyjny uśmiech.

Pokręciłam głową i zamachałam ręką w geście pożegnania. Po chwili Inga zniknęła z mojego pola widzenia, a ja udałam się w samotną podróż do siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro