Symphony of love - Pisarka75 | Anna_Dziedzic
Muzyka jest dla mnie czymś, bez czego nie wyobrażam sobie życia. Może nie mam jakiegoś szczególnego talentu, ale też nie jestem kompletnym laikiem w tej kwestii. I to, co mogę stwierdzić z całą pewnością, to to, że muzyka bywa niezwykle sugestywna. To właśnie ona buduje napięcie w filmach — kilka dźwięków i bez spojrzenia w ekran wiemy, czy to romantyczna scena, czy komuś grozi niebezpieczeńśtwo. Czasem oddaje uczucia i emocje lepiej niż słowa, i chyba to jest w niej takiego niezwykłego. Potrafi przekazać wszystko.
Nie do łatwych należy przelanie jej na „papier". I nie mam tu na myśli zapisu nutowego, ale słowa, konkretne wyrażenia, gdy mowa o muzyce. Pisanie opowiadania, w którym przewodzi muzyka, jest trudną sztuką, bo bardzo łatwo się pogubić i nie oddać odpowiednio tych emocji, które zawiera w sobie melodia.
Tego wyzwania podjęła się Pisarka75 w Symphony of love, na to przynajmniej wskazują części odpowiedzialne za pierwsze wrażenie.
Sam tytuł już wskazuje na ważną rolę muzyki w oddaniu miłości. Choć nie mam zwyczaju oceniać okładek, nie potrafię przejść obojętnie obok klucza wiolinowego zastępującego literę „S" w tytule. A opis dodatkowo podkreśla, że muzyka odegra dużą rolę nie tylko w historii, ale również w życiu bohaterów.
Przyznam, że czytając ten długi i dość szczegółowy opis po raz pierwszy, przeżywałam wzloty i upadki związane z zainteresowaniem historią. Zaciekawił, znudził, potem znowu zaciekawił, by na koniec pozostawić po sobie wrażenie prezentowania kolejnej oklepanej fabuły, różniącej się jedynie tym, że tutaj mamy Akademię Muzyczną. Reszta pozostaje bez zmian.
Przyjrzyjmy się faktom: ułożone życie, narzeczony, bajka, aż w końcu bum! w postaci mężczyzny, który niszczy porządek. Dalej mamy tajemnicę i wielką, prawdziwą, zakazaną miłość. Czyli wszystko, co charakterystyczne dla większości wattpadowych romansów. Nie wiem, czy przy takim opisie z własnej woli zajrzałabym do środka. Bo szczerze mówiąc, ja już sobie wyrobiłam opinię, jak to się może skończyć.
Ale to było pierwsze wrażenie, jeszcze przed zapoznaniem się z całością. Czy potem się zmieniło?
Na korzyść z pewnością zadziałały nazwy rozdziałów, tu określane jako takty, które poprzedzone zostały nie prologiem, a uwerturą. To zabieg zdecydowanie na plus, bo wyróżnia opowiadanie w pozytywny sposób. Jedno mnie tylko zastanawia — osobiście nie mam nic przeciwko i nie widzę problemu z tytułami po angielsku czy polsku. Wybór autora, a wiadomo, że nie tylko na Wattpadzie lepiej sprzedają się produkty zagraniczne. Jeśli więc jest zachowana konsekwencja, to mi wszystko jedno. Ale właśnie — konsekwencja. W Symfonii takty posiadają tytuły po polsku, a uwertura po angielsku. Nie bardzo rozumiem, skąd ten zabieg.
Ale o czym właściwie jest ta dziesięciotaktowa na razie Symfonia?
Odniosłam wrażenie, że o wszystkim i o niczym. Z jednej strony dostajemy to, o czym mówi opis — Eliza studiuje, przygotowuje się do ślubu i ma okazję zagrać na koncercie z uczelnianą orkiestrą. Z drugiej jednak przez te dziesięć taktów mogę wskazać ze trzy sceny, które mają znaczenie i są ważne dla fabuły. Przez większość czasu dostajemy krótkie fragmenty, które nie wnoszą praktycznie nic. Kontakt z narzeczonym ogranicza się do zamawiania jedzenia, próby do „zagrałam, pomyliłam się, teraz bezbłędnie, wszyscy są zadowoleni". I są jeszcze rozmowy z przyjaciółmi, które znowu niewiele pokazują, bo zwykle postaci rozmawiają o tym, co właśnie zamierzają zrobić. Czyli „idę na próbę", „idę poćwiczyć", „jadę na urodziny". Gdyby te sceny wyciąć, czytelnik się nie zgubi, nie stwierdzi, że czegoś mu brakuje, bo to tylko tło. A ja zawsze jestem zdania, że nawet te tak zwane przejściowe rozdziały muszą być niezbędne dla całości.
Większość opisów to kolejne czynności, choć muszę przyznać, że przejścia między salami autorka pisała tak lekko, że nie nużyły, choć do samej jazdy samochodem warto by dodać coś charakterystycznego, jak ulica, która jest często zakorkowana. Jednak z całą resztą Pisarka75 nie radzi już sobie tak dobrze. Brakuje opisów pomieszczeń i emocji. I jak pierwsze wybaczę od razu, bo nie są one niezbędne dla wczucia się w fabułę, tak te drugie niejednokrotnie aż się prosiły, by się pojawić, ale Pisarka75 ich poskąpiła.
Dla przykładu wezmę jedną z tych kluczowych scen — przesłuchanie Elizy. Biorąc pod uwagę, że jako utalentowana pianistka była w swoim żywiole, a na dodatek grała utwór, do którego dyrygent miał słabość, moment pozostawił ogromne pole do popisu. Muzyka jest sugestywna, więc warto opisać, co czuli bohaterowie. Chwile uniesienia? Nadmiar emocji? Może przenieśli się duchem w inne miejsce? Na przykład do filharmonii na prawdziwy koncert. Idealna akustyka, pełno ludzi i muzyka. A może po prostu przypomina im to konkretną chwilę z ich życia? Jest tyle możliwości, że aż żal nie skorzystać.
A jednak autorka, zamiast wykorzystać tę scenę i pokazać swoje pisarskie umiejętności, zaprezentowała nam opis sprowadzający się do „zagrała, a on był zachwycony". Do tego jeszcze kilka przyziemnych rzeczy jak wygląd i pierścionek zaręczynowy. To był pierwszy raz, gdy poczułam się szczerze zawiedziona, a to dopiero drugi takt. Chyba że dodamy do tego uwerturę, która była klasycznym powtórzeniem opisu z dodatkiem kilku emocji. Tam dla kontrastu autorka nie przegapiła uczuć związanych z grą na fortepianie, choć wciąż można było wyciągnąć więcej. I podczas sceny w klubie też całkiem zgrabnie przedstawiła, co należy, a to wskazuje, że potrafi.
Emocji brakowało również w innych sytuacjach. Irytacja ograniczała się głównie do wspomnienia, że bohaterka była zirytowana. Uciekanie myślami do popełniania błędów. Właściwie było to bardziej na zasadzie mówienia o emocjach niż ich okazywania. A ja nie chcę tylko wiedzieć, co czuje dana postać, ale chcę czuć razem z nią.
A uczucia u bohaterów są jak chorągiewka na wietrze. Kierują się tam, gdzie akurat zawieje. Co to znaczy? Żeby to zrozumieć, trzeba najpierw przyjrzeć się temu, co wiemy o bohaterach.
Główną bohaterką niezaprzeczalnie jest Eliza Gajewska, pianistka, która kończy poznańską Akademię Muzyczną. Kocha grać, śpiewa i ma narzeczonego, akurat planują ślub. Jest osobą dość buntowniczą, jeśli coś jej się nie podoba, nie trzyma języka za zębami. Kiedy więc dyrygent rzuca pod jej adresem komentarze, które jej zdaniem są nie na miejscu, pozwala sobie odpyskować. Szczerze mówiąc, nie wiem, czy ja pozwoliłabym sobie na brak szacunku wobec osoby znacznie przewyższającej mnie pozycją, od której w dodatku wiele zależy. Zwłaszcza że Eliza sama zauważa, że lepiej dotrwać do końca roku w spokoju.
Panna Gajewska ma zwyczaj popadania ze skrajności w skrajność. W jednej chwili zdaje się nie wierzyć we własne siły, kiedy na przykład boi się prezentacji własnych umiejętności przed dyrygentem albo uznaje, że ma wątpliwy talent wokalny. Tego drugiego nie rozumiem, zważywszy, że kto jej słucha, stwierdza, że jest niemal geniuszem, a nie znam ani jednej osoby, która potrafi śpiewać i w to wątpi. Ale różni są ludzie.
Z drugiej strony jednak Eliza co chwilę wychodzi z założenia „Jak nie ja, to kto?", a nawet nie ma problemu z publicznym występem, co przedstawia ją całkowicie inaczej. Więc chwileczkę — wierzy w siebie czy nie?
Mogłabym to zrozumieć, gdyby to chociaż były różne dziedziny. Wszystkie jednak sytuacje dotyczą gry i śpiewu. Raz tak, raz tak. Jakby Eliza była zadufana w sobie, wyniosła, ale na siłę próbowała przedstawić się z innej strony, tak dla pozorów.
Patryk Janicki, jej narzeczony, to jedna z tych postaci, które są — i nic poza tym. Wiemy o nim jedynie tyle, że jest informatykiem, nie przepada za sportem i średnio interesuje się sprawami ślubu. Pojawia się właściwie tylko po to, by razem z Elizą zamówić jedzenie. Dobrze, że spędzają ze sobą czas, spożywają posiłki, to ważna część związku, ale nie na tym on się opiera.
Nie znam ani jednej panny młodej, która nie trajkocze bez przerwy o ślubie, nawet jeśli narzeczonego te sprawy średnio interesują. Ten dzień jest dla kobiet tak ważny, że nawet lata później potrafią ciągle do niego wracać. Ale może wynika to z dewizy Elizy sprowadzającej się do „Ciesz się tym, co jest, nie ma co czekać na lepsze". Tylko jeśli ani Patryk, ani Eliza nie chcą tego ślubu, po co na siłę go brać? Nic ich nie łączy. Do tego stopnia, że kiedy Gajewska umawia się na tajemnicze spotkanie z innym facetem, który na dodatek zastrzega, by przyszła sama, uważa, że nie ma powodu, by mówić narzeczonemu. W dodatku Patrykowi się nie zwierzy, ale swojemu profesorowi już tak. Narzeka, że chłopak nie okazuje zazdrości, ale gdy ma możliwość ją wywołać, stwierdza, że lepiej go oszukać. Można i tak.
Mateusz Wójcik, dyrygent, zwany potocznie Mozartem, to ostania z dwóch postaci, które pojawiają się w konkretnym celu. Mimo to i o nim niewiele można powiedzieć. Jest nadęty, nie daje sobie podskoczyć, trzyma orkiestrę twardą ręką, za co go szanuję. Nie ma nic lepszego niż wymagający, dobry nauczyciel. Ma specyficzne metody, choć wbrew temu, co sądzi Eliza, ja nie uważam, by należało to gdzieś zgłaszać.
Jak dowiadujemy się z opisu, nawiązuje on pewną znajomość z panną Gajewską. Wiem, że nie zabrzmi to zbyt miło, ale tak przerysowanej relacji chyba jeszcze nie widziałam. Dyrygent, dla którego wszyscy są beznadziejni, uznaje, że Eliza gra idealnie. Co więcej, gra idealnie jego ulubiony utwór — a powiedzmy sobie szczerze, jego uwielbienie do Chopina, którego wcale nie łatwo zagrać, powinno podnieść jej poprzeczkę. Za drugim razem zdarza się, że zwraca uwagę, że się pomyliła, ale potem znowu jest idealnie. Od razu zachwyca go nie tylko talentem muzycznym, ale ciętym językiem, a potem cudownym śpiewem. Sam ze zdziwieniem stwierdza, że mają identyczny gust. Dosłownie. Ani jednej różnicy, co jest naprawdę niespotykane. A potem dzieli się z nią sekretem. I nie będę ukrywać, że podsumowanie jednego z bohaterów, niejakiego Szymona, było jakby wyjęte z moich ust (z cenzurą, żeby nie było):
Jak to przeczytałam, to pomyślałam „Nareszcie ktoś myśli tak samo jak ja". Zwłaszcza że Alicja, choć o niej też nic nie wiemy, zdecydowanie musi być kimś Mateuszowi bliskim, o czym świadczy to, że wychodzą na miasto, a także, że zna ona jego problemy rodzinne.
Jednak Alicja, Ula, rodzina Elizy, profesor Przybylski — oni wszyscy stanowią jedynie tło. Pojawiają się, by powiedzieć dwa zdania, a potem zniknąć, by za jakiś czas pojawić się i powiedzieć kolejne dwa zdania.
Z jednej strony to bardzo dobrze, że autorka nie zapomina, że poza dwojgiem ludzi życie kręci się też wokół innych osób, przyjaciół, rodziny, z drugiej — samo wspomnienie albo scena, której równie dobrze mogłoby nie być, nic nie dadzą.
Dla przykładu weźmy scenę z przyjazdem ojca Elizy. Dzień został przedstawiony jako długo wyczekiwany, została wspomniana związana z nim rodzinna tradycja. Moment nadszedł i się odbył. Jakby pominąć tę scenę, jesteśmy na tym samym. Ani nie dostaliśmy żadnych rozmów w trakcie, ani po, które wskazałyby, że to naprawdę ważna dla rodziny chwila, aż ciągle o niej mówią. Trochę jak z tym ślubem. Niby coś, a jednak nic. Te momenty zostawiają za sobą niewykorzystany potencjał, warto by je rozwinąć.
Poważnym atutem historii jest zdecydowanie minimalna liczba błędów. Prawie ich nie było, czasem zdarzały się takie głupoty, ale nigdy nie da się całkiem wyeliminować pomyłek. W dodatku wszystko ładnie stylistycznie zapisane, bez dziwnych, nienaturalnie brzmiących konstrukcji.
Jedyne, co było sztuczne, to niektóre dialogi. Nie wszystkie, raz było lepiej, raz gorzej. Głównie te między mężczyznami nie brzmiały za dobrze. Ale to wszystko jest do poprawy. Polecam odczekać kilka dni po napisaniu dialogu, a potem przeczytać go na głos, a może nawet poprosić kogoś, kto jest na to bardziej wyczulony. W końcu żaden autor nie jest obiektywny wobec własnej pracy.
Symphony of love Pisarka75 to niewymagająca historia nie tylko przez wzgląd na fabułę, ale też naprawdę krótkie rozdziały. Posiada jeszcze wiele mankamentów, obok których bardziej wybredny czytelnik nie przejdzie obojętnie. Nie da się jednak zaprzeczyć, że posiada niemały potencjał, który chyba autorkę przytłoczył. Niemniej jestem pewna, że wszystko można poprawić, a wtedy wielbiciele romansów uznają Symfonię za wartą przeczytania. Ważne, by się nie poddawać, a ciągle ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro