Stulecie krynolin i dział - ClaireSunrise | Anna_Dziedzic
Dobrze oddać życie sprzed stu pięćdziesięciu lat niewątpliwie jest niemałym wyzwaniem. Dobrze oddać życie różnych warstw społecznych, dotykające ich problemy, trudności i troski w sześciu różnych miejscach Europy, przepleść ich wątki tak, by stworzyły jedną całość — to niemal jak porwać się z motyką na słońce. Sama próba stworzenia tak obszernej historii wymaga czasu, wytrwałości, cierpliwości, ogromu researchu, a przede wszystkim odwagi. Nie każdy by się na to zdobył, ale ClaireSunrise podjęła wyzwanie i tak oto powstało Stulecie krynolin i dział.
Akcja Stulecia toczy się przede wszystkim w 1870 roku, gdzie bohaterowie muszą mierzyć się z trudnościami wszelakiej maści — od uprzykrzającej życie kochanki, przez zakazaną miłość, aranżowane małżeństwa czy bycie bękartem, po afery polityczne, brak wolności słowa i wojnę.
Piękne suknie, bale i przystojni dżentelmeni? To też, ale przede wszystkim miłość, polityka, śmierć. ClaireSunrise przedstawia życie dziewiętnastowiecznej elity bez cenzury, bez wybielania. Przypomina o tym, że wcale nie było tak łatwo, jak czasem nam się wydaje.
Stulecie to powieść wielowątkowa, dzięki czemu czytelnik może odbyć podróż po Europie. Mimo że główni bohaterowie pochodzą z różnych krajów, ich historie tworzą jedną całość (choć właściwie dwie całości, ale to jeszcze wyjaśnię). Tak rodzina Howardów z Anglii za pomocą najmłodszej panny przenosi nas do Francji, stamtąd Charles Saint-Cloud i Adrien Marbot zabierają nas na wojnę z Prusami, za które walczy Bastian Freudenberg, narzeczony Lydii Howard, a zarazem dawny przyjaciel Chiary, mieszkającej we Florencji. Pannę Contarini zna również Aleksander Borysowicz Morozow, który z kolei pozwala nam odwiedzić Rosję. No i nie zapominajmy o rodzeństwie Lisowskich, zamieszkującym tereny dawnej Polski, którzy pewnego dnia wybierają się do Rzymu, by spotkać innych bohaterów. Słowem — do wyboru do koloru.
Ale o czym właściwie jest Stulecie? To, co najbardziej mnie urzekło, to realne problemy. Nie znajdziemy tu miłości od pierwszego wejrzenia, która pokonuje wszelkie przeciwności, by wreszcie połączyć dwoje zakochanych. Stulecie przedstawia miłość zwalczającą lata rozłąki, problemy wynikające z aranżowanych małżeństw oraz tych dla pieniędzy. Pokazuje, jak to jest stanąć twarzą w twarz ze śmiercią albo upadkiem systemu, utratą tego, co się zna. Jak to jest martwić się o życie swoje i bliskich, a także jak trudno czasem dogodzić wymaganiom rodziców. Jak niełatwo było poradzić sobie z utratą reputacji czy statusem bękarta. I że czasem nie ma możliwości, by walczyć o to, co się kocha. To między innymi.
Adelaide Howard to typowy przykład kobiety pragnącej wydać córki bogato za mąż. Zubożała dama stara się ukryć przed sąsiadami kłopoty finansowe, jednocześnie szukając nowych źródeł utrzymania. Na celu zawsze ma najwyższe dobro swych pociech, będąc przekonaną, że dba o ich potrzeby, chociaż w tym samym czasie zapomina zapytać je o zdanie. Raz po raz przedstawia im bogatych kawalerów, by zapewnić im dostatnie życie. Problem w tym, że realizuje raczej swoje marzenia niż ich. Muszę jednak przyznać, że jest dobrą matką. Niemniej jej nadgorliwość to główny powód, dla którego trzy panny ukrywają przed nią kilka faktów.
Lydia Howard, najstarsza z sióstr, zdecydowanie odbiega od stereotypowej kobiety tamtych czasów. Czekając na powrót narzeczonego z wojny, wiekiem zbliża się już do miana starej panny, ale nie marnuje czasu — skrzętnie wykorzystuje go na dokształcanie się. Ambitna i żądna wiedzy nie może pogodzić się z tym, jak wiele ograniczeń nałożonych jest na kobiety, i sprzeciwia się nierówności społecznej. Uważa, że kobieta powinna móc tak samo kształcić się jak mężczyźni i wykonywać te same zawody. Od późniejszych sufrażystek różni ją tylko to, że nie protestuje jawnie — choć to raczej wpływ matki — za to w rodzinnym gronie nie boi się krytykować pastora za to, że ogranicza rolę kobiety do wychowywania dzieci.
W przeciwieństwie do starszej siostry Rosemary Howard nie boi się działać. Choć jej związku z subiektem nie pochwala nikt, a już zwłaszcza Adelaide, ta walczy w imię prawdziwej miłości.
I tu chciałabym pochwalić autorkę za ukazanie skutków mezaliansu (choć mówię tu na razie w kontekście związku, jeszcze nie małżeństwa). Rosemary, mimo że biedy zaznała, zupełnie nie nadaje się do życia na wsi, a już tym bardziej ciężkiej pracy fizycznej. Raz za razem popełnia błędy, co powoduje coraz częstsze kłótnie z narzeczonym, Edwardem Harrisonem, któremu coraz trudniej utrzymywać ich oboje. Ale cóż zrobić, kiedy gładkie dłonie panny Howard potrafią jedynie wyszywać?
ClaireSunrise wykorzystała ten niecodzienny związek, by ukazać różnice społeczne. To, co w towarzystwie arystokracji uchodzi za grzeczne i wręcz obowiązkowe, mieszkańcy wsi uznają za obrazę. Widać tu, jak bardzo na nasze rozmowy i upodobania ma wpływ wychowanie. I choć uważam, że bez względu na zawartość portfela wszyscy jesteśmy równi, muszę przyznać, że wiązanie się osób z różnych sfer społecznych mocno komplikuje życie. Na szczęście teraz jest to nieco mniej zauważalne niż w XIX wieku.
Nie zapominajmy jednak o najbardziej krnąbrnej pannie w Stuleciu, Serenie Howard. Ta ma niejedno za uszami i śmiało mogę określić ją jako jedną z najbarwniejszych postaci tej historii. Prowadzi się raczej jak dama lekkich obyczajów niż arystokratka — z tym poflirtuje, tamtemu złamie serce, na tego nawet nie spojrzy. Poderwie kawalera i męża, dla niej nie ma to znaczenia. A jednocześnie gardzi miłością. Dopóki pewien pan nie potraktuje jej tak, jak zwykle ona traktuje mężczyzn.
Serena jest przykładem postaci, która przechodzi swego rodzaju przemianę wewnętrzną. Z żądnej przygód panienki kierującej się chęcią zemsty zmienia się w... Właściwie trudno określić, bo choć przemiana następuje, to jest tak naturalna, że wciąż widać w niej starą Serenę, jej stary charakter. Choć trzeba przyznać, że zmieniają się jej priorytety i przestaje myśleć jedynie o swoich korzyściach. Mimo to nie przestaje być przebiegłą manipulantką, która mówi to, co ktoś chce usłyszeć, dzięki czemu osiąga swoje cele.
Panna Howard posiada też inne talenty — jej gra na fortepianie wzbudza zachwyt w każdym. A jest to zasługa jej nauczyciela, Charles Saint-Cloud, który nie tylko tego ją nauczył.
Charles to pierwszy mężczyzna w Stuleciu, do którego straciłam szacunek. Przyczyna jest prosta — wiernością to on nie grzeszył. Trudno stwierdzić, na co mu żona, z porzuceniem kochanki nie ma problemu, ze sprowadzeniem jej do siostry również. Zapewne dlatego, że nie siedziała na jego głowie, skoro sam wyruszył na wojnę.
Mimo że ryzykuje swoim życiem w imię ojczyzny, niezbyt pasuje do niego określenie patriota. Jest przedstawiony raczej jako tchórz, niewprawny żołnierz, który żyje dlatego, że dopisuje mi szczęście. Pytanie: jak długo?
Zupełnie inaczej sprawa ma się z jego szwagrem, Adrienem Marbotem, który trwa w przeświadczeniu o słuszności wojny. Przynajmniej dopóki nie przekonuje się na własne oczy o jej okrucieństwie poza polem bitwy. W końcu wojna nie jest łaskawa dla nikogo.
Jako kochający mąż i ojciec dwojga dzieci należy do ludzi wrażliwych, gotowych stanąć w obronie tych, na których mu zależy.
Veronique Marbot, jego żona, tymczasem żyje tak, jakby nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji. Przyjęcia, bale, nowe suknie i swaty — to jej świat. Choć duża w tym wina jej brata, który ściągnął do Francji kochankę, a Veronique czuje się w obowiązku zadbać o dobre imię rodziny. Dumna i rezolutna, tak bym ją określiła, zwłaszcza że wystarczy chwila, aby dostrzegła wyjście z tej niekomfortowej sytuacji, znanej jako Thomas Ruthford.
Pobudki dżentelmena wydają się szczere, choć owiewa je pewna tajemnica. Przy kolejnych scenach czytelnik zastanawia się, czy naprawdę Thomas kocha Serenę, czy tylko dąży do znanego wyłącznie sobie celu. To sprawia, że z większym zainteresowaniem czyta się kolejne zdania... aż w końcu trafia się na perspektywę Thomasa, która wszystko wyjaśnia, odsłania i jedyną nieświadomą prawdy pozostaje Serena. Myślę, że lepszym zabiegiem w tej sytuacji byłoby, gdyby autorka jednak nie zdradzała tak prędko jego intencji, a pozwalała nam, czytelnikom, stawiać sobie te same pytania, które z czasem pojawiają się w umyśle Sereny.
Jednak trzeba przyznać, że niezły z pana Ruthforda cwaniaczek i od początku (prawie) sądziłam, że idealnie do siebie z panną Howard pasują. Zastanawiałam się tylko, komu w tym związku należałoby bardziej współczuć.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę na wojnę. Bastian Freudenberg jest kimś pomiędzy Charles'em i Adrienem, tylko że po stronie Prus. Trudno nazwać go zarówno tchórzem, jak i patriotą. Walczy jednak, bo musi (jak Charles), ale robi to z całych sił (jak Adrien). Jego motywacją zaś jest narzeczona. I trochę ojciec, ale to psuje mi wizerunek Bastiana. Bo epoka epoką, ale widzę w nim romantycznego kochanka.
Herr Freudenberg nie należy do ludzi dumnych, którzy pragną zaszczytów i honorów. Jedyne, na czym mu zależy, to możliwość poślubienia ukochanej Lydii i zapewnienia jej dostatniego życia. Byłoby to o wiele łatwiejsze, gdyby jego ojciec nie kazał mu najpierw zasłużyć na uznanie, a co za tym idzie na część majątku, która pozwoliłaby Bastianowi zrealizować marzenia. Dlatego śmiało mogę powiedzieć, że młodzieniec dla swej miłości gotów jest zaryzykować życie.
Chciałabym zwrócić też uwagę na niezwykłą wrażliwość, jaka cechuje Bastiana. Wojna to czas, który wyzwala w ludziach najgorsze skłonności, dasz im broń do ręki, a poczują władzę i nic ich nie powstrzyma. A jednak Freudenberg nawet w tak niesprzyjających okolicznościach odznacza się lojalnością, chęcią pomocy pomimo groźby kary i miłością do bliźniego, bez względu na to, po której stronie ten bliźni walczy. Może to, że jest przeciwny wojnie i zabijaniu, pozwoliło mu zachować moralność i przyzwoitość. Tego nie wiem, ale jestem pod wrażeniem jego postawy.
Nie tylko ja dostrzegłam dobro w Bastianie. Przed laty uczyniła to również Chiara Contarini, która skrycie wciąż czeka na ponowne spotkanie z przyjacielem. W międzyczasie jednak musi borykać się z ogromnym piętnem — jest bękartem.
Okropne słowo, ale ludzie lubią wymyślać obraźliwe określenia, a przypomnijmy, że w czasach akcji Stulecia bycie nieślubnym dzieckiem uznawano za zbrodnię większą niż rozpusta.
W każdym razie nietrudno sobie wyobrazić, jak ciężkie życie ma Chiara. Mimo że jej ojciec ją uznał (a wtedy to było ogromne szczęście i rzadkość), a jako iż jest on wybitną osobistością, Chiara ma prawo przebywać wśród socjety, gdzie jest tolerowana, to wciąż za plecami słyszy szepty, oszczerstwa i obelgi pod adresem swoim i ukochanej madre. A podobno nie mówi się źle o zmarłych... Cóż jednak począć, tolerancja a akceptacja to zupełnie co innego.
Chiara nie należy do płaczliwych dam, które z byle powodu biegną na skargę do tatusia. Jest silna, dumna i nie chce być problemem, w głębi duszy zdając sobie sprawę, że zawsze nim będzie (przynajmniej w mniemaniu wielu). Skryta dźwiga na swych barkach coraz większe brzemię i coraz trudniej jej sobie z tym poradzić. Nie ma w sobie tej włoskiej radości, bo niejedno w życiu przeszła. Pragnie prawdziwej miłości, choć być może z powodu historii jej rodziców, przestaje w nią wierzyć.
W przeciwieństwie do pewnego Rosjanina.
Aleksander Borysowicz Morozow to mężczyzna, którego określiłabym mianem słabego. Możliwe, że nie każdy się ze mną zgodzi, ale nie wiem, jak inaczej nazwać człowieka niepotrafiącego zawalczyć o swoje. Ciągle rozpacza nad swoim losem, ale nie próbuje mu się przeciwstawić, po prostu zgadza się potulnie na wszystko niczym owca prowadzona na rzeź.
Zgadza się ożenić z kobietą, która grozi mu zepsuciem reputacji, nie zastanawiając się nad tym, że rozsiane przez nią pogłoski o wiele bardziej zaszkodziłyby jej samej, więc mało prawdopodobne, by ziściła swe słowa. A nawet gdyby, nie próbuje w żaden sposób odwrócić sytuacji. Brakuje mu siły woli i asertywności, za to jest niebywale podatny na wpływy.
Nie da się jednak powiedzieć, że Aleksander nie potrafi odwrócić swojego losu, bo potrafi, kiedy naprawdę się uprze. Do tego niestety potrzeba tragedii.
W tym miejscu chciałabym pochwalić autorkę za świetnie poprowadzony wątek alkoholizmu. Bardzo często spotykam się z tym, że bohater ma problem z piciem, dopóki go nie odstawi, a potem żyje, jakby nigdy nic. Tutaj ClaireSunrise się przyłożyła, nie bagatelizuje pijaństwa Saszy, a walka mężczyzny z nałogiem jest cały czas widoczna. Kiedy pije, gdy próbuje przestać, a nawet gdy już udaje mu się zachować trzeźwość przez dłuższy czas. Gdy widzi butelkę wódki, a zmaga się z kłopotami, czuje potrzebę, by się napić, potrzebę zagłuszenia problemów. Czasem samemu udaje mu się zwalczyć tę potrzebę, częściej pomaga mu w tym uważnie obserwująca go jego siostra, Nadia. Chociaż jedno mi tu przeszkadza — problemy z alkoholem Aleksander przejawia jedynie w Rosji, we Włoszech się z nimi nie boryka.
Nadia Borysowna Morozow to słowem nieuświadomiona, niewinna panienka. Charakteryzuje ją dziecięca naiwność, choć przyznaję, że jest w tym urocza. Miłością jej życia pozostaje balet, co oczywiście nie podoba się jej ojcu. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta — jeszcze do niedawna wszelkie aktorki, piosenkarki czy tancerki uważano za damy lekkich obyczajów (nie chcę nikogo obrazić, ale bądźmy szczerzy — swoje przyczyny to miało). Mogły cieszyć oczy na scenie, na tym koniec. A Nadia przecież jest arystokratką, a tym przystoi jeszcze mniej niż zwykłym kobietom.
Oprócz baletu zależy jej bardzo na rodzinie. Dla brata jest nawet gotowa okłamać ojca — i bynajmniej nie robi tego z egoistycznych pobudek, działa dla dobra obu, brata i ojca. Stara się pomagać innym, na ile pozwalają jej możliwości, i jawnie sprzeciwia się niesprawiedliwości, nawet jeśli na niewiele się to zdaje.
Na koniec zostało nam jeszcze rodzeństwo z Polski. Marcelina i Ignacy Lisowscy są bardzo do siebie podobni, jak na bliźniaki przystało. Sztukę mają we krwi, choć zajmują się innymi jej dziedzinami, ale dzięki temu nieco inaczej patrzą na świat. Bardzo spodobał mi się fragment, kiedy Ignacy zobaczył kobietę i uznał ją za piękną, ale właśnie w tym artystycznym znaczeniu. To była jedna z tych scen ukazujących duszę artysty, ich wrażliwość i... Nie potrafię tego nazwać, ale jako że jesteśmy na portalu dla pisarzy, wierzę, że zostanę zrozumiana bez słów.
Rodzeństwo ma też inne cechy wspólne. Na przykład pewną niestabilność, którą potrafię wytłumaczyć jedynie na dwa sposoby — albo kierowali się obłudną miłością, albo jest to niekonsekwencja w ich kreacji. Aczkolwiek, by to wyjaśnić, chcąc nie chcąc, zahaczę o SPOILER.
Wielce zakochany w Marysi Ignacy wyznaje jej miłość i prosi, by zaczekała na niego, aż wróci z Włoch. By podkreślić jego uczucie, dostajemy scenę, gdy do dziewczyny przyjeżdża jej brat, a Ignacy myśli, że to narzeczony, przez co traci chęć do życia. Piękne i smutne, bo gdy tylko wyjeżdża do Włoch, Marysia przestaje istnieć, a Ignacy zajmuje się inną panną.
Z drugiej strony mamy zaś Marcelinę, która przed wyjazdem poznaje Edgara, nawiązuje z nim nić porozumienia, a potem o nim zapomina. Choć to akurat mogę wybaczyć, bo znają się krótko, więc wypada lepiej niż historia z Ignacym.
ZAKOŃCZYWSZY SPOILEROWANIE, przejdźmy do podsumowania.
Postaci jest tu od groma. I na początku bardzo się mylą. Nie ma jednak co się dziwić, gdy dostajemy o nich kilka słów i przechodzimy do poznania kolejnej osoby. Z czasem jednak coraz wyraźniej da się dostrzec różnice między nimi, aż w końcu bez problemu ich rozróżniamy, bo każdy jest inny. Nie wiem tylko, czy to moje wrażenie, ale opisując teraz wszystkich (a właściwie tylko, albo aż, tych głównych), dostrzegłam cechę wspólną każdej z pań — każda jest emocjonalnie niezwykle silna i świetnie radzi sobie z przeszkodami. Nawet Rosemary, choć tej idzie trochę ciężej, ale to raczej fizycznie niż psychicznie.
Żeby było weselej, oprócz postaci głównych dostajemy też drugoplanowe, a potem te epizodyczne i tworzące tło. To dodatkowo utrudnia na początku odbiór, ale z czasem nadaje historii autentyczności.
Niemniej muszę tu wyrazić swój podziw dla autorki, że nie licząc dwóch czy trzech incydentów, zachowała różnorodność postaci i wszystkie konsekwentnie poprowadziła.
Za jeden z najważniejszych aspektów opowiadania uważam emocje. Wiem, że niełatwo jest je ukazać, czasem wymaga to naprawdę wiele pracy, ale mogą znacząco wpłynąć na jakość tekstu. W Stuleciu z emocjami bywało różnie. Były momenty, gdy się nimi zachwycałam, takie, gdzie wydawały się sztuczne, a czasem zdarzał się suchy tekst przypominający zbiór faktów niż opowiadanie. Wszystko zależało od emocji i wskazuje, że autorka raz się przyłożyła, a raz nie do końca.
Jednak jest pewna scena, która szczególnie utkwiła mi w pamięci i muszę o niej wspomnieć. Chodzi o występ Nadii. Jako osoba, która swoją przygodę z tańcem miała, czekałam na taki opis. Do tej pory zwykle dostawałam wzmianki o stresie albo o wszystkim, co z tańcem (czy w ogóle muzyką) w żaden sposób związane nie jest. ClaireSunrise jako pierwszej udało się wzbudzić we mnie te silne, piękne emocje, które czuję, kiedy tańczę. Jestem skłonna pokusić się tu o stwierdzenie, że przedstawiła miłość Nadii do baletu wręcz doskonale. Czekam na więcej takich opisów.
Ale to nie jedyne, co w Stuleciu pozytywnie mnie zaskoczyło. Bardzo spodobał mi się sposób, w jaki autorka pokazała miłość od pierwszego wrażenia. Nie jako to mistyczne uczucie łączące dwoje przeznaczonych sobie ludzi, zdolne pokonać wszelkie przeciwności, ale jako coś, w co jeden wierzy, drugi nie. W ten sposób stworzyła różne charaktery i realne relacje.
Poza tym nie zapominajmy, w jak wiele miejsc przenosi nas Stulecie. ClaireSunrise świetnie sobie radzi z przedstawieniem różnych państw, w których swoją drogą panuje różna sytuacja polityczna. Podobało mi się bardzo porównanie mody francuskiej z angielską i pewne zagubienie Sereny, kiedy mimo wszystko zetknęła się z inną kulturą. Choć najbardziej urzekło mnie przedstawienie Indii — naprawdę przyjemnie się o tym czytało.
W Stuleciu pozytywnie zaskoczyła mnie również chronologia opisywanych wydarzeń. Naprawdę rzadko się zdarza, by ktoś tak o to dbał. Pamiętam, jak kiedyś dostałam w jednym rozdziale list, w którym bohaterka cieszy się, że jej brat już przyjechał, a w następnym ten brat dopiero wyjeżdżał...
Ale nie odbiegajmy od tematu — w Stuleciu takich problemów nie ma, dzięki czemu czytelnik nie czuje się zagubiony.
Pojawia się tu za to inny problem. Przez znaczną część historii dostajemy głównie wydarzenia dziejące się w Anglii, Francji i na polach bitwy. Pozwala to zżyć się z połową bohaterów, podczas gdy reszta pozostaje obca. Kiedy zaś pojawia się więcej Rosji, Polski i Włoszech — wtedy przestajemy dowiadywać się, co z tymi poprzednimi postaciami.
Jest to o tyle uciążliwe, że najpierw denerwuję się, że nie wiem, czy dana postać w końcu została zastrzelona, czy jedynie postrzelona, a z czasem przestaje mnie to interesować. Takie trzymanie w napięciu jest dobre, ale gdy trwa to za długo, to czytelnik zapomina, czego chciał się dowiedzieć.
Ponadto mam wrażenie, że Stulecie to nie jedna, a dwie odrębne historie. Jedną tworzą Anglia, Francja i Prusy, a drugą Rosja, Polska i Włochy (tak ogólnie, bo za długo wypisywać wszystkie postaci). Opowiadanie liczy sobie w tej chwili aż czterdzieści osiem rozdziałów, a ja coraz bardziej wątpię, czy te dwie części kiedykolwiek się ze sobą połączą i w jaki sposób mogłoby się to stać. Szczerze mówiąc, najlepsze rozwiązanie, jakie dostrzegam w tej sytuacji, to podzielenie Stulecia na osobne tomy, z równolegle toczącymi się historiami, gdzie jedna stanowiłaby tło drugiej, a potem odwrotnie. Pozwoliłoby to autorce utrzymać chronologię wydarzeń oraz zainteresowanie czytelników kolejnymi wydarzeniami. Mnie osobiście na pewno łatwiej by się wtedy czytało.
Błędów w Stuleciu wiele nie ma. Jest to znaczący i kolejny atut opowiadania. Śmiało mogłabym tę historię stawić na najwyższej półce pod względem strony technicznej. Jednak i ClaireSunrise nie ustrzegła się wpadek.
Mikołaj nagle stał się Nikołajem (polecam przy takich zmianach, od razu wprowadzić je we wszystkich rozdziałach, trochę to trwa, ale przynajmniej ma się szybko z głowy). Chciałabym też zauważyć, że zgodnie z poradnią PWN imiona odojcowskie (tak zwane otczestwa) się odmienia, powinno więc być „Olgo Aleksiejewno", a nie „Olgo Aleksiejewna". Ponadto wszyscy znamy imię Charles i jego odmianę. Chciałabym jednak zwrócić uwagę, że we francuskim odpowiedniku tego imienia „s" jest nieme, dlatego odmiana wymaga apostrofa (na przykład Charles'a, Charles'em). W późniejszych rozdziałach autorka już to stosuje, na początku nie — i tu znowu polecam poprawianie błędów od razu.
Znalazły się też takie kwiatki, które okropnie mi zgrzytały. Na przykład:
W pewnej chwili poczuła, jak na chwilę przymyka oczy...
Pominę powtórzenie i przejdę do tego, że poczuła, jak przymyka oczy. Dlaczego nie po prostu „Przymknęła oczy"?
Albo to:
Panna Lisowska uznała, iż pokój przypadł jej do gustu.
Dlaczego nie zwyczajnie „Pannie Lisowskiej pokój przypadł do gustu"? To by brzmiało o wiele naturalniej.
Jedno powtórzenie już można zauważyć, było ich niestety trochę więcej. Co prawda zdarzały się rzadko, ale kiedy się pojawiły, to zwykle słowo powtarzało się jeszcze w tym samym zdaniu lub w następnym.
Co do przecinków — raczej ich nie brakowało, prędzej znalazł się jakiś błędny.
Po „poza tym" przecinek raz występował, raz nie. Więc od razu sięgamy po PWN, które radzi go nie stawiać, z pewnymi wyjątkami w postaci wtrąceń. Ponadto autorka pisała „szczególnie, że", podczas gdy to jedno z tych wyrażeń, gdzie przecinka być nie powinno (stawiamy go przed całym wyrażeniem). Nie stawiamy też przecinka przed „niż", jeśli nie oddzielamy orzeczeń.
Chciałabym przypomnieć również, że „okazuje się" nie potrzebuje „być". „Okazał się być" uznawane jest za błąd.
Największy jednak problem mam z tym fragmentem:
Młoda dama [Marcelina], której imienia [pewien Włoch] nie był w stanie wymówić...
Poszperałam i nie ma takiej możliwości, by Włoch nie potrafił wymówić imienia Marcelina. Włoska forma tego imienia brzmi Marcella. Są też takie imiona, jak Carolina, Alina, Evelina. Weźmy początek Marcelli, połączmy z końcówką -lina i wychodzi nam Marcelina.
Jak jednak wspominałam, błędy w Stuleciu to żaden problem, jest ich naprawdę stosunkowo niewiele. Zresztą, każdemu zdarzają się mniejsze czy większe wpadki, ale łatwo je wyeliminować.
Stulecie krynolin i dział to jedna z lepszych pozycji, jakie przyszło mi czytać na Wattpadzie. Duża ilość podjętych tematów sprawia, że opowieść kształtuje wizerunek epokowego przekroju społeczeństwa i problematyki żyjących wtedy osób. Wszystkie wątki zdają się równie ważne i pojawiają się niemalże równocześnie, stąd nie dostrzegamy głównej linii fabularnej. Każda historia ma własną oś i tylko się ze sobą wzajemnie przeplatają, ale nie mają wspólnego mianownika. Możemy więc uznać, iż Stulecie jest lekturą, która staje się obrazem minionej epoki. Nie opowiada o osobach i ich przygodach, a o samej epoce, wykorzystując do tego losy kilku europejskich rodzin. Mimo niedociągnięć widać, że autorka ma konkretny plan i się go trzyma. A przede wszystkim ma warsztat, który potrafi wykorzystać. Dlatego każdemu, kto lubi cofać się w przeszłość, polecam tę opowieść, bo naprawdę warto się z nią zapoznać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro