Słodkie jak Lukrecja - SzalonyIntrowertyk | xxAneKo
Lukrecja to roślina, której smak dla wielu jest odrażający. Ale są tacy, którzy uwielbiają tę ostrą, anyżową słodycz. Na dobrą sprawę, można w ten sposób opisać niemal wszystko, każdy film i książkę, każdą osobę.
Opowiadanie „Słodkie jak lukrecja" autorstwa SzalonyIntrowertyk jest kwintesencją tego stwierdzenia, bo czytając ją, zataczałam koła, przechodząc z etapu nienawiści do mojej umiejętności czytania w stan euforii i zachwytu i z powrotem.
Tytuł idealnie oddaje tę ideę w czasach, w których możemy mieć własną opinię, lecz nie zawsze możemy ją wygłosić, by nie narazić się na publiczne ukamienowanie. W świecie, gdzie tolerancja przechodzi ze skrajności w skrajność, a ludzie karmią się obłudą, każdy może być jak lukrecja.
Warto wspomnieć, że czytając „Lukrecję", natkniecie się na wstawki, tak zwane „klisze", które można poznać po zmianie narracji. Są czymś w rodzaju bonusów, mini-prologów do ogółu fabuły i bohaterów, opowiadają ich historię, przedstawiają myśli w taki sposób, w jaki nie można pokazać w prozie, są odbiciami przeszłości, wyblakłymi urywkami chwil, które trzeba sobie wyobrazić i zachować w pamięci. Osobiście przyznam, że ich lektura dłużyła mi się i zaczynałam wątpić w resztę tekstu, na zasadzie: To cały czas będzie takie na siłę tajemnicze i do niczego nie prowadzi?.
Ten charakterystyczny dramatyzm, jakim raczy nas autorka, przechodzi w inny rodzaj, jest mniej pompatyczny, zwłaszcza gdy dotyczy Lukrecji. Jej klisze są zapisane w formie pamiętnika, które w oniryczny sposób przedstawiają jej niechęć do samej siebie i pogardę dla przeszłości. Mają dość smutny i melancholijny nastrój, co było dla mnie ciekawym doświadczeniem i odmianą po lekko despotycznych monologach wewnętrznych Edgara.
Jakkolwiek pięknie byłyby napisane czy wprowadzały w stan euforii lirycznej i zadumę, czasem miałam z nimi spory problem. Momentami dłużyły mi się i irytowały mnie swoją chamską tajemniczością, wydawały mi się zupełnie niespójne z całą resztą.
Ale dość o przeszłości, jestem optymistą, zawsze staram się patrzeć w przód, więc poznajmy bohaterów w ich naturalnym środowisku:
Londyn, czasy współczesne. Głównymi bohaterami jest trójka zwykłych ludzi, którzy mają ze sobą wiele wspólnego, choć są od siebie zupełnie różne. I właściwie tylko tyle mogłabym powiedzieć, by nie spoilerować. Fabuła sama w sobie nie jest wyjątkowo zaskakująca czy niespotykana, ale myślę, że to nadaje uroku. Jest jak iluzjonista — pojawia się w nieoczekiwanym momencie spektaklu, kiedy urocza asystentka, w sukience z cekinów, zagaduje publiczność.
Akcja nie toczy się szybko (czasem wręcz zakrzywiała moją czasoprzestrzeń i miałam wrażenie, że się cofam, co odczułam już po pierwszych rozdziałach), jest symbolem stylu autorki, ale o tym jeszcze wspomnę.
W całym spektrum utworu ścisłej akcji jest niewiele, większość stron wypełniają dość interesujące opisy ludzi otaczających bohaterów, analiza ich myśli i sposobów postrzegania świata, które są ważną częścią „Lukrecji", bo właśnie te przemyślenia nad istotą ludzkiej natury i tego, dokąd zabrnęliśmy jako społeczeństwo w kwestii tolerancji i zwyczajnych kontaktów międzyludzkich, stanowią ważną część utworu. To, co według mnie jest warte uwagi, to jak subtelnie autorka przedstawia na przykład niechęć Edgara do Brytyjczyków. To właśnie te drobne wtrącanie światopoglądowych tez, nadrabiających braki w fabule czy dialogach, stanowią kwintesencję kunsztu autorki.
Autorka w elegancki sposób żongluje akcją i informacjami z przeszłości, które przeplata między dialogami w najmniej oczekiwanym momencie. Robi to często, co może znudzić, ale przychodzi jej to tak naturalnie, jak kłamstwa politykom, więc po zagłębieniu się zwyczajnie się przyzwyczaiłam, taki styl — jeden może to kochać, inny znienawidzić, ale trzeba przyznać, że jest to umiejętność godna podziwu.
Gdy przywykłam, zaczęłam zauważać, że ten napływ wyniosłych słów i poetyckość języka pasuje do ogólnej stylistyki utworu i jest bardzo zaraźliwy. Można powiedzieć, że tytuł potrafi wpłynąć na elokwencję czytelnika. A nawet jeśli nie, zmusi do zapamiętania kilku słów po włosku i francusku, warstwa podstępnej edukacji lingwistycznej zaliczona.
Jednak te przypisy... są problematyczne w formie elektronicznej, choć to nie wina autorki, osadzone na końcu zmuszają do poświęcenia trochę więcej czasu, by być z nimi na bieżąco i nie stracić wątku.
Utwór ma w sobie ten arystokratyczny, francuski przepych. Choć na chwilę odrywa to od biegu historii, ostatecznie daje poczucie, że w pełni zagłębiam się w jej świat przedstawiony, nawet jeśli jest skupiony głównie na tym, co myślą bohaterowie.
Edgar, jeden z głównych bohaterów, ma tę przypadłość, że sporo myśli. Czasem jego wewnętrzne rozmyślania, dramatyczne wnioski i nieco zbyt egzaltowane monologi sprawiały, że musiałam wrócić kilka wersów, by przypomnieć sobie, o czym on w zasadzie mówi. Edgar wysławia się z poetyckim wdziękiem, potrafi aktorsko wyrazić swoje emocje, które tak usilnie stara się schować za czarującym uśmiechem.
A jak wiadomo, ten, kto uśmiecha się najczęściej, ukrywa najwięcej bólu. Ma ciężką i bolesną przeszłość i choć niewiele o nim wiadomo, jest jak dotąd najbardziej klarowną i otwartą postacią ze wszystkich trzech głównych. Jest uprzejmym i eleganckim doktorantem, który wydaje się myśleć szeroko i dostrzegać więcej niż inni. Jego charyzma i otwartość na ludzi sprawiają, że w niemal każdej sytuacji potrafi znaleźć odpowiednie słowa. Mimo to zdaje się często przytłoczony, jakby nie radził sobie z teraźniejszością, bo gdy tylko zamyka oczy i zostaje sam na sam z myślami, wraca do przeszłości, do domu rodzinnego, wspomina matkę czy kobietę, która go zraniła.
Panna Perrin. Jej wspomnienie już w pierwszych akapitach książki odtrąca i irytuje. To kobieta, o której nie wiemy nic, a jednocześnie wystarczająco dużo, by jej nie lubić. Gdy Edgar przypomina sobie jedynie zapach jej perfum, wprawia go to w stan kompletnego odcięcia od rzeczywistości, paraliżuje go i nie jest w stanie myśleć. I wtedy poznaje Lukrecję Adler.
Lukrecja jest nieśmiałą, płaczliwą dziewczyną o pospolicie niebieskich oczach, które mimo to Edgar zauważa od razu i z jakiegoś powodu (może dlatego, że ich kolor jest zupełnie odmienny od tych panny Perrin, ludzie są prostymi istotami) stają się dla niego wyjątkowe. Jest krucha jak porcelanowa lalka, zdaje się nierozgarnięta i często zagubiona. Lepiej można ją poznać dopiero później, gdy nieoczekiwanie pojawia się w domu Edgara i prosi o zwrot rękawiczki.
Dziewiętnastolatka chce wierzyć, że świat da się zmienić, by mogła być tym, kim chce, bez ostracyzmu i społecznego linczu. W pamięci jednak wciąż ma zapisy przeszłości o tym, jak jej inność i próby bycia sobą, nie kimś zaprojektowanym przez jej rodzinę, palą się jak świeca. Tak naprawdę chciała być akceptowana, a jedyną drogą, by to osiągnąć, było robienie tego, czego chcieli inni. Udawała. Zaczęła nieświadomie więzić się w klatce jak papuga, która dostaje w nagrodę krakersa, gdy powie coś zabawnego i pomacha skrzydłami. Gdy nagle jej prawdziwa osobowość wychodzi na jaw, Lukrecja wreszcie otwiera swoje więzienie i próbuje wylecieć, co ewidentnie nie pasuje drugiemu głównemu bohaterowi.
Edgar stworzył sobie wyidealizowaną wersję dziewczyny i nie uznaje rzeczywistości, w której jego idealna Lukrecja może być wyrachowana i zimna jak lód. Zdaje się nie dostrzegać, że dziewczyna jest okropnie samotna i jedynym sposobem, jaki zna, by sobie to zrekompensować, jest atencja.
Osobiście uważam taki zabieg za bardzo dobrą decyzję, płaska fabuła zyskała dzięki temu plastyczności i pozwoli rozwinąć dalej postać, jak dotąd nudnej i pospolitej studentki matematyki. Ta tytułowa postać wydaje się dobrze napisana i liczę, że dowiemy się o niej więcej w przyszłych rozdziałach, bo jest z czego wybierać.
Lukrecja również ma ciekawe zaplecze i przeszłość, która jest owiana dramatyzmem i tajemniczymi wpisami w pamiętniku. Jej problemy psychiczne, z którymi ewidentnie sobie nie radzi, choć pokazuje zupełnie coś innego, mogą mieć związek z jej wyimaginowanym światem wewnątrz głowy, w którym chce być bezpieczna. Postać Markiza, która wspomniana była zaledwie kilka razy, może w jakiś sposób naprowadza na odpowiedź, ale niczego nie można być pewnym, a to z kolei sprawia, że jestem jeszcze bardziej ciekawa dalszych rozdziałów.
No bo kimże może być Markiz, ukrywający swój związek z Kawalerem?
Arno, przyszły psychiatra, obecny partner Edgara, zadeklarowany gej. Porównałabym go do uśpionego wulkanu, który tylko czeka na moment, by zalać Pompeje. Poznajemy go w dniu ich upragnionej rocznicy; od razu przypadł mi do gustu. Błyskotliwy, lekko arogancki, dowcipny, zdaje się zupełnym przeciwieństwem Edgara. Ale z czasem można wyczuć w nim nagromadzone pokłady gniewu i frustracji wobec świata i społeczeństwa, które tak usilnie próbuje ukryć. Stara się nie być sentymentalny i twardo stąpać po ziemi, ale wystarczy zły dzień w pracy i ulatuje z niego cały entuzjazm i wiara w jego powołanie — a mam wrażenie, że ta wiara to jedyne, co trzyma go w tym zawodzie — pryska jak bańka mydlana. Wydaje się człowiekiem z misją, kimś, kto chce pomagać, paradoksalnie sam sobie nie daje pomóc i dławi w sobie emocje. Jedynie Edgar wydaje się dla niego stałą i namacalną rzeczą w jego świecie. Zna go bardzo dobrze i ufa mu. Można odnieść wrażenie, że swoje zboczenie zawodowe i sztuczki psychologiczne testuje właśnie na nim. Gdy odkrywa jego fascynację nowo poznaną dziewczyną, z którą nie łączą go głębsze relacje, nie wydaje się zaniepokojony, wręcz traktuje to jak coś normalnego w ich związku. Analizuje jego psychikę i wykorzystuje to jako okazję do czegoś w rodzaju terapii, która ma pomóc mu uporać się z problemami emocjonalnymi i przeszłością.
„Słodkie jak Lukrecja" zapowiada się na ciekawą lekturę. Trudną w swojej istocie i postrzeganiu, nie ma w niej wiele humoru czy lekkiej rozrywki (choć nie twierdzę, że wcale się nie przewijają), ale potrafi zaczarować i porwać wtedy, gdy się nie spodziewamy.
Przedstawia dość ciężkie tematy, takie jak samobójstwo, homoseksualizm czy traumy, co może nieco przytłoczyć w ogólnym odbiorze, ale nigdy nie wyjdę z podziwu, jak świetnie jest to zamaskowane w całym świecie przedstawionym.
Romantyzm jest jak na razie zepchnięty na dalszy plan, więc oprócz kilku pocałunków i zmysłowych dialogów, erotyzm nie stanowi większości. Tak, ja też żałuję, dlatego będę śledzić z utęsknieniem, wzdychając do nagiej klaty Arna w wannie... I oczywiście to, co zapowiadała autorka, wątek poliamorii, możliwe, że jest na co czekać.
„Słodkie jak Lukrecja" to lektura, która wymaga od czytelnika wysiłku, bo jeśli chce się ją w pełni zrozumieć, pojąć niuanse przewijające się między wstawkami o znanych klasykach literackich i obcojęzycznymi zdaniami, trzeba poświęcić chwilę.
Bohaterowie często zbaczają myślami w zupełnie innym kierunku, tworząc w narracji nową, zupełnie oderwaną od głównej drogi ścieżkę. Zastanawiam się, czy rozwinięcie tak wielu wątków i osadzenie ich w ciągu fabularnym jest bezpieczne dla całości historii. O ile niektóre zostaną w przeszłości, tam, gdzie dotychczas są kreowane, wszystko będzie w porządku, czytelnik będzie miał widoczny podgląd na bieg akcji i skupi się na teraźniejszości, jednak na tym etapie nie potrafię stwierdzić, które z nich są na tyle ważne, by je kontynuować.
Styl narracji sprawia wrażenie, jakby chciał rzucić światło reflektorów na bohaterów i powiedzieć coś w stylu: „To oni są tu gwiazdami, dramatycznymi aktorami w groteskowym przedstawieniu! Recytują wyuczony na pamięć tekst, z pasją, tak długo, aż wreszcie zaczynają dostrzegać, że publika już dawno wyszła, światła przygasły, a między chłodną ciszą słychać tylko ich serca. Wciąż biją".
Autorka bardzo poważnie podchodzi do tematu przedstawienia postaci i wprowadzenia czytelnika w jej świat. Rzetelne przypisy i interesujące skróty to coś, co można znaleźć w niemal każdym rozdziale. Jednak to, co mnie najbardziej urzekło, z czym, jak się okazuje, można spotkać się na Wattpadzie dość często, to wszelkiego rodzaju mozaiki, kolaże i jak ja je nazywam, portfolio bohaterów występujących w książce. Kolaże przedstawiające bohaterów, abstrahując od faktu, że to zdjęcia obcych ludzi z internetu, wymagają zapewne sporo czasu na research i wykonanie, a w tym przypadku wykonanie naprawdę wprowadzało w ten klimat.
Gdy autorka bierze w obroty cokolwiek związanego ze sztuką, zwłaszcza literaturę, mam wrażenie, że puszczają jej wszelkie hamulce i ludzkie instynkty, oczywiście ma to mieć pozytywny wydźwięk. Dodajmy do tej mieszanki Edgara, który wręcz urodził się po to, by czytać klasyki europejskiej literatury od czasów starożytnego Rzymu i mówić makaronizmami, otrzymujemy kilka solidnych akapitów tragikomedii. Autorka musi naprawdę lubić podstępnie edukować czytelników i jestem pewna, że gdyby wszyscy nauczyciele języków mieli w sobie tyle zapału i podstępności, żaden uczeń nigdy nie pomyliłby już sonetu z sufletem.
Czytając końcówkę, miałam wrażenie, że autorka za wszelką cenę chce zabić dotychczasowe wyobrażenie o bohaterach, które stworzyła. Niszczy stereotypy, depcze wszelkie uprzedzenia i naturalne, ludzkie odruchy, a wszystko po to, by udowodnić, jak wielką zagadką jest ludzki umysł i jak wiele nie wiemy o innych. Udowadnia, że potrafimy udawać, kłamać i chować słabości za maską.
Bohaterowie kłamią. Oszukują samych siebie i naiwnie liczą na to, że pryzmat, przez który widzą ich inni, nigdy nie pęknie. A tymczasem sami patrzą na świat przez zbite lustro. Ich dwuznaczności są sprzeczne, wykluczają się, a jednak w jakimś stopniu współgrają ze sobą i tworzą jedność.
Mamy tu cały szereg tajemnic, klasyków sztuki i chaotyczną trójkę bohaterów, którzy potrzebują siebie nawzajem, by zrozumieć swoje znaczenie w świecie, w którym nie chcą istnieć, a jednak każdego dnia walczą, by w nim nie zginąć.
Jakkolwiek potoczy się dalej akcja i los bohaterów (a dzięki kolażom wiemy, że będzie ich jeszcze sporo, naprawdę fascynująca praktyka), od autorki zależy, czy lukrecja okaże się słodka, czy gorzka.
Może jedno i drugie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro