Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Maria, król Węgier - -Pelargonijka | Anna_Dziedzic

Sissi, Anastazja i wiele innych postaci historycznych jest znanych nie z własnych osiągnięć, ale z fabularyzowanych biografii. Bajki, filmy, seriale opowiadają ich historie, często je podkoloryzowując, upiększając, niejednokrotnie zapewniając szczęśliwe zakończenie, które nijak ma się do rzeczywistości. Niektóre rzeczy zostają zmienione, przesunięte w czasie albo całkiem wymazane. A jak ma się sprawa z opowiadaniem -Pelargonijka Maria, król Węgier?

Fakty historyczne mają tu ważne znaczenie, ale zanim do tego przejdę, chciałabym zwrócić uwagę na to, co pierwsze rzuca się w oczy — na tytuł.

Choć uczę się węgierskiego, o historii Węgier wiem praktycznie tyle co nic. Dlatego moim pierwszym zaskoczeniem było: Dlaczego król, a nie królowa? Okazuje się, że to poprawna forma, i nie zamierzam się z tym kłócić, każdy kraj w końcu rządzi się własnymi prawami. Ale jeśli o mnie chodzi, tytuł, choć prosty, wystarczająco przyciągnął moją uwagę.

Zupełnie inaczej sprawa ma się z okładką (o których jednak nie zwykłam się rozpisywać i która co chwilę ulega zmianie) i z opisem — jest tak długi, że nie zmieściłby mi się na jednym screenie, co na mnie działa odstraszająco. Nie lubię długich opisów, bo się szybko nudzę. To jednak osobiste upodobania. Jeśli zaś chodzi o jego treść — pierwsze, co rzuca się w oczy, to błędy interpunkcyjne, w tym nieuzasadnione stawianie wielokropków, błędne użycie średnika, nieprawidłowe stawianie kropki przed zamknięciem cudzysłowu w cytatach. Chociaż o błędach technicznych będę mówić jeszcze w dalszej części, teraz zwracam na nie uwagę, bo pamiętajmy, że opis to wizytówka naszego opowiadania. To, co czytelnik w nim zobaczy, jest tym, czego będzie spodziewał się w środku.

Historia w tej chwili liczy sobie sześćdziesiąt trzy niezbyt długie rozdziały plus prolog i rozrasta się w tempie błyskawicznym. Znajdujemy w niej przede wszystkim dzieje tytułowej Marii, córki Ludwika Andegaweńskiego, a siostry Jadwigi Andegaweńskiej, królowej Polski. Poznajemy ją, kiedy ma zaledwie trzy lata, a do zamku w Budzie przychodzi dyspensa od papieża, zezwalająca na ślub Marii z synem cesarza Niemiec, Zygmuntem. Możemy więc śledzić życie dziewczyny od maleńkości, dorastać razem z nią. Obserwujemy więc głównie życie Marii, jej dylematy, rządy i próby polepszenia sytuacji w kraju, a w międzyczasie poznajemy wydarzenia rozgrywające się głównie w Polsce i na Węgrzech. Większość wydarzeń jest zgodna z historią, choć sam ich przebieg, przede wszystkim toczące się wtedy rozmowy, to już wyobraźnia autorki, która przedstawia swoją wersję, jak to mogło wyglądać.

Historia Marii Andegaweńskiej upewniła mnie, że dzieje każdego narodu przesiąknięte są bólem i tragedią. Jednak mimo że Maria, król Węgier przedstawia wydarzenia, które rozegrały się naprawdę, to z góry chcę zaznaczyć, że wszystkie postaci i sceny będę oceniała na podstawie kreacji autorki.

Muszę przyznać, że mimo wielu rozdziałów nie mam wiele do powiedzenia na temat bohaterów. Elżbieta Bośniaczka zdała mi się kobietą dążącą po trupach do celu, nieznoszącą sprzeciwu ani sytuacji, gdy coś idzie nie po jej myśli. Kierowała się w tym wszystkim uprzedzeniami, co sprawiało, że za wadę uznała nawet to, że cesarzowa chwali się swoimi dziećmi. Bo przecież która normalna matka uważa swoje dzieci za najpiękniejsze, najlepsze i w ogóle naj? Cóż, każda. Ludwik był niezwykle uparty i odrzucał wszelkie rady, swoją rację uważał za świętą. Czasem słuchał matki. Maria, choć miała swoje zdanie, bo każdy jakieś ma, okazała się niezwykle słaba. Nie potrafiła się sprzeciwić nikomu — ani matce, ani mężowi, ani nikomu innemu. Buntowała się wewnątrz, ale na zewnątrz godziła się na zgotowany jej przez innych los. Zdarzało się nawet, że w jednej chwili uważała Zygmunta za wcielenie zła, ale wystarczyło krótkie „Miłuję cię", by całkowicie zmieniła zdanie. W tym wszystkim więc polubiłam najbardziej najgorszą z możliwych postaci — Zygmunta, który wiedział, czego chce i jak to uzyskać. Nawet jeśli był przebiegłym lisem i kłamliwą gnidą.

O głównych bohaterach powiedziałam niewiele, o drugoplanowych nie powiem nic. Jedynie mogę wspomnieć, że pamiętam, że się pojawili — na przykład pojawiły się dwórki Zofia i Daniela, był nauczyciel Zygmunta, medyk Andegawenów i kilka innych osób. Rozróżnić ich jednak — nie rozróżnię.

Nie da się zaprzeczyć, że -Pelargonijka starała się konsekwentnie kreować swoich bohaterów, tak aby ich charaktery były zgodne również z tym, co wiemy z historii (albo raczej czego możemy się dowiedzieć). W tym wszystkim było jednak kilka irytujących rzeczy. Przede wszystkim powtarzanie informacji. Dla przykładu niezliczoną ilość razy dostałam informację o tym, że Bośniaczka nie ufa Zygmuntowi, nie cierpi Niemców oraz ich języka i dlaczego. Rozumiem, że to ważne i ma wpływ na wydarzenia, ale dlaczego muszę o tym czytać praktycznie co rozdział?

Zdarzały się również nieadekwatne zachowania, biorąc pod uwagę status społeczny postaci. Na przykład wyobraźmy sobie, że rozmawiamy z królową, ta nas o coś pyta, my odpowiadamy... I właśnie — jak odpowiadamy? To królowa, więc trzeba się odpowiednio dostosować. Więc proste pytanie: czy wzruszymy ramionami w geście obojętności? Wątpię. Natomiast w Marii, królu Węgier takie coś się wydarzyło i nikt się temu nie dziwi.

Problem pojawił się również z odzwierciedleniem wieku dzieci. Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby dziewczynki w wieku trzech i czterech lat recytowały historię kraju z tylko nielicznymi wpadkami, nawet jeśli wierzę, że już się jej uczyły. Same jednak ich rozmowy świadczyły bardziej, że liczą sobie raczej siedem do dziesięciu wiosen. Wiem, że pisanie z perspektywy tak małych dzieci nie jest proste, ale jeżeli już podejmujemy się takiego wyzwania, trzeba nad tym bardziej popracować.

Kolejna kwestia dotyczy samych imion. Ludwik, Maria, Jadwiga, Elżbieta, Zofia, Zygmunt, Wacław, Karol — co ich łączy? To, że nie byli Polakami, lecz autorka używała polskich form ich imion. Stąd moje pytanie: skąd nagle Wilhelm, Ivan czy Erzsébet? (Podobna sytuacja zdarzyła się z nazwami miast — większość pisana była po polsku, a nagle jakaś węgierska forma (Nagyszombat), mimo że polska istnieje (Trnawa).) Musimy zdecydować się na jedną wersję — albo tłumaczymy wszystkie imiona, albo nie tłumaczymy żadnego, piszemy je w oryginale. Zdziwiła mnie przy tym jeszcze jedna rzecz:

— Coś się stało, Hedvig? — Imię pięciolatki zabrzmiało po węgiersku.

Przyznaję, że ten fragment wzbudził we mnie konsternację. Bo jeżeli w tej chwili do Jadwigi mówią po węgiersku, to po jakiemu mówili dotychczas? Chyba nie po polsku?

Nie mogę też przejść obojętnie obok zbyt nagłych zmian charakteru. Do pewnego momentu Zygmunt był niezwykle uroczym chłopcem, a nagle dowiadujemy się, że Maria przez niego płakała. Kiedy? Nie wiadomo.

Pytania typu kiedy?, jak?, skąd? zadawałam sobie często. Wszystko jest wynikiem oszczędnych scen. Na przykład na początku jednego z rozdziałów dowiadujemy się, że na zamku gości od dwóch miesięcy narzeczony Jadwigi. Kiedy przyjechał? Ano dwa miesiące temu, ale nie było o tym dotychczas mowy. Nawet o tym, że ma przyjechać. Albo dowiadujemy się o rzezi Węgrów w Polsce, co jest przerażające według świadków (choć jako czytelnik tego nie odczułam, bo informację dostałam niemal tak, jak teraz ją przekazałam), ale nie wiemy już, jak sprawę rozwiązano, gdyż szybko przestaje się o niej mówić. Tak samo nagła była śmierć Katarzyny. Nagle dowiadujemy się, że choruje od kilku tygodni, i zaraz umiera. Żadnego wprowadzenia. To zaś ograbia z emocji, które przy niemal suchych faktach trudno poczuć.

A skoro już jesteśmy przy scenach i moim narzekaniu, to słówko jeszcze o zakończeniach poszczególnych scen — były urywane. I nie mam tu na myśli tego tak zwanego „polsatowego zakończenia", czyli przerwy w najgorszym możliwym momencie, budującym napięcie i pragnienie czytania dalej. Mam na myśli, że często dostawałam takie klatki, kolejne krótkie sceny, które kończyły się w taki sposób, jakby autorka nie wiedziała jak skończyć, więc dała przerywnik. Inaczej mówiąc, sceny się nie kończyły, a czytanie ich sprawiało wrażenie urwanych w połowie. Przynajmniej w moim odczuciu.

A skoro już narzekam, to ponarzekam jeszcze na błędy techniczne, z nadzieją, że autorka, skoro zaczęła korektę, skorzysta z moich wywodów i oczyści tekst z tych niedoskonałości.

Przykro mi to stwierdzić, ale przyczepię się niemal każdej dziedziny. Zacznę od tej, której moim zdaniem najłatwiej się wyuczyć. Od dialogów.

Błędy zdarzały się w najprostszych zdaniach typu:

— Maria stara się być silna, ale kiedyś słyszałam, jak płacze w nocy w poduszkę... — w jej oczach na to wspomnienie zalśniły łzy.

W tych nieco trudniejszych:

— Z wami, królewny, czuję się bezpiecznie — Zaśmiał się.

I w tych najtrudniejszych:

— To przeszłość, Elżbieto — odparł Ludwik, słysząc jednak uszami swej imaginacji słowa Luksemburga. — Przyszłość natomiast... — Wziął w dłoń list — ...to ten pergamin!

Nie będę się rozpisywać na temat poprawności zapisywania dialogów, bo i w tej recenzowni, i w wielu innych miejscach w Internecie da się to znaleźć. Chciałabym się skupić jednak na tym, że nie rozumiem skąd te błędy. Na przykład brak kropki na końcu zdania, ale wypowiedź narratora dużą literą. To tak, jakby dialog był w połowie poprawny, a w połowie nie. Ale zostanie zakwalifikowany do błędów, idziemy systemem zero jedynkowym. Nie mogę powiedzieć, że w każdym dialogu pojawiał się błąd, ale śmiało pokuszę się o stwierdzenie, że w jakiejś połowie. A przy okazji zapytam, po co te wielokropki i skąd słowo „imaginacja" w XIV wieku.

Kolejny błąd: przecinki. Moja ulubiona kategoria. Przecinków brakowało tam, gdzie być powinny:

...patrzono tylko aż orszak Luksemburczyków odjedzie w nieznane.

...i pojawiały się tam, gdzie się ich nie stawia, jak w wyrażeniu „mimo że":

Mimo, że mieszkała...

Zdarzyła się też taka dziwna sytuacja:

Zygmunt był, co prawda, Czechem, lecz — jego ojciec rządził w Cesarstwie.

Skąd ten myślnik?

Powtórzenia:

Zofia natychmiast wstała i dygnęła, a królewny zrobiły to natychmiast po niej.

„Tą" zamiast „tę":

Uczeszesz ją i dasz jej sukienkę w lilie. Tą w niebieską.

Zła odmiana czasowników:

A do ślubu na przyszłość zostało jeszcze cztery dni.

Cztery dni to raczej zostały.

Lubię długie zdania, ale chyba każdy się ze mną zgodzi, że cały akapit to lekka przesada:

Choć za stronę techniczną się nie da, trzeba pochwalić za research. Widać, że autorka interesuje się tym okresem i ma wiedzę. Pojawiały się nawet zgodne z historią postaci, jak nauczyciel Zygmunta czy medyk Andegawenów. Ponadto wszystkie wydarzenia są zgodne z historią, autorka oznacza nawet daty i miejsca poszczególnych scen.

Brakuje mi w tym wszystkim, jak już wspomniałam, jedynie emocji. To, co się dzieje, ma ogromny wpływ na teraźniejszość i przyszłość, a zamyka się w kilku akapitach i jest przedstawiane raczej jako fakt niż coś ważnego. I chociaż czytałam o tym, że ktoś się czegoś boi dla przykładu, to równie dobrze mogłabym teraz powiedzieć, że w Korei jakiś człowiek boi się zwolnienia z pracy. I co mi po takiej informacji, skoro się z tym Koreańczykiem nie identyfikuje?

I jest to niestety wina opisów, które są skąpe. Owszem, dostaniemy dokładny opis wyglądu jakiejś postaci. Albo miejsca. Ale nie ma tego, co ważne. Na przykład wspomniana już przeze mnie rzeź Węgrów ograniczała się do podania liczby zabitych, stwierdzenia, że trzeba coś z tym zrobić, i krótkiego „Och, to straszne". Straszne, straszne, ale to w tej chwili dla mnie kolejne wydarzenie historyczne, które odegrało się jakieś sześćset pięćdziesiąt lat temu.

Osobiście uważam, że ten wątek to zmarnowany potencjał. Naprawdę z ciekawością poczytałabym o tym wydarzeniu więcej, bo dotychczas o nim nie słyszałam. Podobne odczucie miałam z legendami węgierskimi. Kiedy usłyszałam, że dwórka będzie je opowiadać, to się nakręciłam. I może to nie błąd, ale zawiodłam się, gdy opis skończył się na tym, że po prostu je opowiadała. Choćby kilka szczegółów, a już bym była usatysfakcjonowana.

Na koniec wspomnę jeszcze o stylizacji językowej — tu nie mam się czego przyczepić. Oprócz tej nieszczęsnej imaginacji. Chyba że już była używana w XIV wieku, ale nie doszukałam się takiej informacji. Postawiłabym więc na wyobraźnię. Poza tym jednak da się odczuć klimat średniowiecza, język jest dostosowany, ale łatwy w odbiorze i zrozumieniu, a jeśli pojawiają się jakieś archaizmy, autorka w przypisach je tłumaczy, co ułatwia czytanie.

Zawsze mówię, że pomysł to połowa sukcesu. -Pelargonijka niewątpliwie go ma, a Maria Andegaweńska jest na tyle nieznaną postacią, że jej dzieje mogą zainteresować wielu miłośników historii i literatury. Trzeba jednak jeszcze popracować nad formą. Niedawno autorka poinformowała mnie o rozpoczęciu korekty, więc mam nadzieję, że moje wywody i wskazówki na coś się przydadzą. Pozostało mi życzyć powodzenia w poprawkach i dalszym pisaniu.

Anna_Dziedzic

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro