Ona
Było dziwnie ciemno, taki rodzaj półmroku, nie należał do moich ulubionych. Wydaje mi się, że pogoda jest odzwierciedleniem stanu emocjonalnego lokalnej populacji. U nas jest teraz nie ciekawie. Wczoraj w gazecie naszego miasta opublikowano historie z czasów ll wojny. Według, niej mój ojciec jest synem żydowskiego cukiernika, który przez długie lata ukrywał się w piwnicy wykopanej przez dziadka. Podobno mieszkał tam podczas okupacji wraz z żoną i 4 letnia córką. Informacja wyszła na jaw, kiedy dziadek dostał list o mianowaniu go Sprawiedliwym. Specjalnie się tym nie ucieszył, a list schował. Podobny list został również wysłany do jednego z kolegów dziadka, który też uświadomił mu, że może się to wiązać z korzyściami finansowymi. Dziadek podkręcony możliwością zysku postanowił przyjąć tytuł Sprawiedliwego. Niestety, nie spodziewał się co wydarzyło się potem. Telewizja razem z córką żydowskiego cukiernika pojawiła się po drugiej stronie naszych drzwi:
- Dzień Dobry panie Władziu jestem Selcia Johnson - bo tak się przedstawiła piękna i wysoka kobieta, która wyglądała naprawdę zjawiskowo. Ubrana była we wściekle zielony garnitur, który komplementował jej ciemna karnacje i kruczo-czarne włosy, upięte w wysokiego koka. Wyglądała na około pięćdziesiąt lat, ale w Ameryce wszyscy wyglądają młodziej.
Po otworzeniu drzwi, dziadek prawie zszedł z tego świata. Nie wydusił z siebie nic więcej oprócz:
- Nie! - i zrobił trzy kroki do tyłu, aż pięta jego buta zaskrzypiała na rogu boazerii która właśnie pękła.
Dziadek Olek, nigdy nie lubił mojego dziadka Władka. Mówił, że to zwykły wieśniak, o zacofanej mentalności. Często się kłócili i wypominali sobie najróżniejsze przywary z przeszłości. Ja, tak szczerze mówiąc nigdy nie rozumiałam o co im chodzi. Czasem dziadek Olek zapędzał się w wyrafinowanych obelgach, a dziadek Władek nie potrafił się bronić werbalnie i dostawał szewskiej pasji. Wtedy łapał za to co miał pod ręką i groził:
- Olek, ja sobie nie dam w kaszę dmuchać, jak będzie trzeba to ci przypierdolę!
Teraz patrząc na Salacie wydał się mieć podobny pomysł na rozwiązanie zaistniałej konfrontacji.
- To ja Salcia, nie pamięta pan? Mama dużo mówiła na Pana temat, mieszkaliśmy u pana za stodołą. - Powiedziała, idealną polszczyzną skalaną tu i ówdzie angielskim twardym "i", które brzmi trochę jak nasze igrek. Wydawała się bardzo spokojna, jakby wszystkie emocje towarzyszące temu spotkaniu odłożyła gdzieś na później. Pewnie nadal, były ukryte w stodole, gdzie kiedyś mieszkali. A może dziadek, je gdzieś schował, a ona teraz przyszła, po te wszystkie krzyki, bóle i uczucia przeplecione zapachami i światłem, które zauważają tylko dzieci. Była gotowa, żeby je teraz przeżyć.
- No.. może i coś pamiętam, a po co tu przyjechałaś?
- Chciałam się spotkać z bratem Jankiem? Obiecałam rodzicom przed śmiercią... że go znajdę. - to zdanie wypełniło mnie nadzieją. Skoro po tylu latach, ona znalazła swojego brata, to ja mam szansę na odnalezienie mamy. Radość i nadzieja ogarnęły mnie różowym uczuciem dobra i błogości i całkiem nie zauważyłam, że właśnie straciłam dziadka. Otóż dziadek Władek nie był moim prawdziwym dziadkiem, był nim żydowski cukiernik, zrobiło mi się przez chwilę przykro... ale zyskałam ciocię!
- Jakim bratem? - dziadek krzyknął oburzony, udając, że nie wie o co chodzi, - Tu nie ma pani żadnego brata. Wypraszam wszystkich!. - Dziadek zaczął wypychać kamerzystów razem z Salcią Jonson, którzy to zdążyli już przekroczyć próg i wejść do mieszkania- Proszę mnie nie nachodzić!, krzyczał na klatce, a kamerzyści, przykleili się teraz do niego jak muchy do taśmy zwisającej z żyrandola. Jeden z nich zapytał :
- Czy pana syn ... Janek jest bratem Salomei Jonson? - dziadek nawet nie odpowiedział, tylko rzucił w reportera kubkiem, który cały czas trzymał w ręce.
Taty wtedy nie było w domu, tylko ja i dziadek, który po wypchnięciu wszystkich wrócił do mieszkania i zaszył się w swoim pokoju. Nawet nie pytałam o co chodzi, wiedziałam, że nie chciał z nikim rozmawiać. Po powrocie z pracy tata zapytał mnie, czemu dziadek siedzi u siebie w pokoju i nie chce jeść kolacji. Opowiedziałam mu o wszystkim, a za dwa dni na programie Polsat pokazał się reportaż o Sprawiedliwych pod tytułem " Sprawiedliwa, niesprawiedliwość". Podobno moje miasto w latach międzywojennych było w większości żydowskie. 3760 Polaków i 3810 Żydów. Trzasnyk słynął z targów i handlu i skupiał okolicznych handlarzy z których większość była pochodzenia żydowskiego.
***
- Idzie front! - krzyczała stara Matusikowa - nie należała do kobiet, które przebierają w słowach - te skurwysyny zaraz tu będą. Trzeba uciekać!
Ludzie zebrali się wokół niej jakby miała wiadomości, inne od tych które przed chwilą przywiózł łącznik. Kobiety płakały i zbierały w pośpiechu pościel, która była ładowana na wozy ciągnięte przez konie. Matusikowa wzięła się pod boki i powiedział - musimy trzymać się razem jak Cygaństwo! Czekamy, aż wszyscy się zbiorą! A ty Kalisz, co tak siedzisz, rusz zad, bo nas Niemcy razem z Żydkami wywiozą.
- I gdzie ty Matusiakowa chcesz uciekać? Przed Niemcami ... myślisz, że piechotą, albo na tej chudej szkapie dasz radę uciec. Ja nigdzie nie idę. - skrzyżował ręce na piersi w formie protestu. Matusiakowa, myślała, że stała się następnym Piłsudskim i będzie wszystkim rozkazywać. Denerwowała go i właśnie jej na przekór, postanowił zostać.
- A rób jak chcesz! O mnie i o moja szkapę się nie martw! Nie masz dzieci to możesz tu kozaka i bohatera palić. Ja ma trzy córki, o nie mi chodzi.
- Krzyż na drogę Matusiakowa, oby ci się udało. - odpowiedział dziadek.
Po tym jak ostatni wóz, załadowany pierzynami zniknął za horyzontem, Dziadek wrócił do domu. Kazał babci się spakować i iść za stodołę, za którą jeszcze przed wojna wykopał w ziemi dół, mimo tego, że był używany jako spichlerz albo rodzaj piwnicy, to były w nim ławki i stół. Dziadek, był bardzo strachliwy, całe życie obawiał się czegoś... a raczej wszystkiego. Nie należał do tych, którzy chcieli walczyć i udowadniać swoją szlachetność. On naprawdę się bał; wojny, zarazy, końca świata i złych ludzi. Jako dziecko zawsze wkradał się do czyjegoś łóżka, bo bał się spać sam. Chyba dlatego, tak szybko się ożenił, bo starsi bracia, zaczęli drwić z jego bojaźliwej natury i nieodpartej chęci do dzielenia snu z kimkolwiek, nawet z psem na zasieku. Nie potrafił znieść samotności, ani ciszy. Dlatego ten spichlerz miał być rodzajem bunkra i schronu, który zbudował kilka tygodni po ślubie. Wojna zaczęła się dokładnie 3 lata po jego budowie, a dziadek nigdy nie spodziewał się że tak szybko z niego skorzysta.
- Wiolu, bierz pierzyny i zanoś do bunkra! - bez obiekcji babcia zebrała pierzyny i inne zawiniątka i wybrała się w stronę stodoły.
Właaaadek ! - rozległ się krzyk ze stodoły. Dziadek pobiegł w te pędy i już przy wrotach budynku, stanął twarzą w twarz z małą Salomeą. Patrzyła na niego, z odwagą małej dziewczynki. Rozbawiło go to trochę... Pewnie wyrośnie na taką jak Matusiakowa, pomyślał.
- Przepraszam ciebie Władziu, my mamy sygnety, i ty może byś nam dał z bunkra skorzystać, skoro wszyscy we wsi idą w świat.
- My nie idziemy - powiedział dziadek - wygląda na to, że w pięcioro będziemy w tym bunkrze siedzieć. - pogłaskał dziewczynkę po głowie - nie ma czasu, tu nie targ. Jak was dzisiaj przegonię, to tylko na śmierć. Nie potrafiłbym Matuchnie Najświętszej stóp ucałować, mając śmierć człowieka w sercu.
- Ja ci dziękuję z całego serca - Ojciec Salomei wcisną dziadkowi trzy sygnety do ręki. - będzie nam raźniej powiedział dziadek - i schował sygnety do kieszeni.
Do środka weszli razem, nie było drabiny, dlatego mężczyźni wskoczyli pierwsi, Salcia za nimi, a potem pomogli swoim żonom. W bunkrze było bardzo ciemno, ale w kącie stało kilka lamp oliwnych, były ziemniaki, konfitury, mąka, woda i dość dużo przestrzeni. Wierzch dachu mężczyźni przykryli gałęziami i ziemią, ułożonymi na drewnianej klapie porośniętej przez mech.
- Oby tylko Szkopy na to nie weszły powiedział dziadek, bo mogą wyczuć że pod spodem coś jest.
- Kochany oni będą tak zajęci plądrowaniem wsi, że jak przyjdą tutaj to chyba tylko za potrzebą.
Słowa Ibrahima jak przepowiednia, przywiodły kilku Niemców do tego miejsca za potrzebą, ale byli tak pijani i zmęczeni po całym dniu przeczesywania wsi, że szybko załatwili co trzeba i odeszli chwiejnym krokiem. Dziadek miał stary zegarek i z jego obliczeń wynikało, że siedzieli już w bunkrze dziesięć dni. Grali trochę w karty i warcaby, które przyniósł Ibrahim, kiedy w środku nocy zapalali na kilka godzin lampy. Widzieli, że nawet jeden promyk światła nie mógł się wydobyć przez dobrze zabezpieczony właz, ale bali się, że zdradzi ich ciepło jakie wydają ich ciała i lampy. Codziennie około trzeciej nad ranem, wychylali głowy żeby wpuścić świeższego powietrza, mimo tego że dziadek stworzył genialną wentylację w postaci szerokiego tunelu mającego wylot w głębi lasu, to i tak w środku było bardzo duszno.
- Chyba możemy wyjść?- powiedziała Wiola.
- Trzeba będzie spróbować? - dodał Ibrahim.
- Ja pójdę pierwszy zobaczę co i jak. Czekajcie...
- Idź z rana żebyśmy chociaż na kilka minut słońce zobaczyli.- powiedziała babcia.
- Wiolcia, co noc wyglądasz, to i tak za dużo, wiesz, że nie możemy ryzykować.- Cała czwórka opiekowała się mała Salomeą jakby wszyscy byli jej rodzicami. Dziadek z babcia kazali jej mówić na siebie wujku i ciociu. Wydawało się, że najgorsze już za nimi. Dziadek wyszedł około trzeciej rano i wrócił po 30 minutach. Nie chciał żeby się o niego martwili. Był pewien, że Niemców nie było już od kilku dni.
Z bunkra wszyscy wyszli prawie jednocześnie, nie wiedzieli czy zobaczyli pierwsze promienie słońca, czy ostatni blask księżyca. To co widzieli było piękne i pachniało ulgą.
- Już po wszystkim. Nie ma Szkopów - powiedział dziadek. - Po godzinie zwiadów i oględzin opustoszałej wsi upewnili się, że są sami.
- Musicie ruszać - powiedział do Ibrahima- bo jak was tu miejscowi znajdą po powrocie, to nie będzie co po was zbierać! - powiedział dziadek do Ibrahima.
Ten plan został przyjęty przez wszystkich niezręczną ciszą, po czym Ibrahim powiedział, patrząc na żonę.
- Eliza ma 6 futer, i dwa złote świeczniki, zakopane niedaleko stąd. Przechowacie nas za to do końca wojny?
Wiola opadła bezwiednie na krzesło.
- Szaleńcy! Boże kochany! Rozum postradaliście! Jak wy to sobie wyobrażacie, że wy i czteroletnie dziecko... latami w schronie będziecie po ciemku siedzieć! Idźcie do waszych! Oni pewnie coś zorganizowali. Mamy wystarczająco kłopotu. Wam Bóg dał dziecko, wiecie jak to jest... może i nam da, nie możemy ryzykować! A może i by nas pokarał ... za pomoc takim jak wy. My już 6 wiosen po ślubie, a potomka jak nie było, tak nie ma... po co się Bogu i ludziom narażać.
- Weźcie Salome. - my idziemy na pewna śmierć- Ibrahim szarpnął dziewczynkę i zaprowadził do Wioli. Dziecko nie wiedziało co się dzieje, było trochę zdezorientowane, ale chyba pomyślało, że to zabawa. Zaśmiała się i pobiegła z powrotem do mamy zupełnie nieświadom, że właśnie ważą się jej losy. Matka Eliza była już na kolanach:
- Weźcie ją niech ona się chociaż uratuje, nie macie dzieci, ochrzcijcie wychowujcie jak swoją! - rozpaczała.
Dziadek wyjrzał przez dziurę, która kiedyś była oknem. Pomyślał, że poszczęściło im się, że Niemcy nie podpalili obejść we wsi. Zabrali dobytek, ale domów nie podpalili. Patrzył na kruki, które rozszarpywały resztki zabitego psa. Patrzył i myślą, o wszystkim, tylko nie o decyzji, którą musiał podjąć. Krzesła, które Wiola dostała w posagu od ojca, stały ustawione w rządku pod ścianą izby, jakby Niemcy oglądali jakiś spektakl. Może odstawili pod ścianę, żeby rozłożyć tu materace i spać.... Myślał o wszystkim tylko nie o tym, co działo się wokół niego. Była wojna ... nawet nie chciał dociekać jaki spektakl sobie zorganizowały Szkopy.
Miał wrażenie, że patrzy na siebie z góry. Jakby wisiał pod sufitem, lewitującą i obserwując ciała ludzkie uwikłane w dziwną historię. Widział swoje ciało, a jego uwagę przykuła koszula, którą lepiła się do jego pleców, nasycona potem strachem.
- Waldek! - po raz kolejny krzyknęła Wiola - ona wygląda jak mała Żydóweczka, przecież wszyscy wiedzą, że my dziecka nie mieli, a tu nagle czterolatka, czarna jak heban będzie mi po chałupie latać. Ty rudy ja białą, jaka nam by Pan Bóg takie czarne dał! - dziadek odetchną z ulga, chciał to dziecko dla Wioli, żeby już płakać przestała po nocach, ale sam był gotów jeszcze poczekać.
- Żeby to malutkie było, - tłumaczyła dalej - to bym powiedziała, patrzcie urodziłam, jak Niemcy byli, dlatego nie poszliśmy, bo ja bym połogu w drodze nie przeżyła. Czteroletniego urodzić nie mogłam! Żeby małe było... to byśmy takie czarne wzięli! - próbowała się usprawiedliwiać.
- Słuchajcie, musicie ruszać w drogę, niech was wasz Bóg i nasz ma w swojej opiece i szczęśliwie prowadzi! Ciężkie czasy, idźcie do swoich, każdy ze swoimi musi teraz trzymać. Dziadek odetchnął z ulgą i odkręcił się sprzątać poniemieckie śmieci. - weźcie kilka słoików z bunkra na drogę i torbę maki, tyle wam mogę dać.- Wiolka idź ich ogarnij. Ja mam tu dużo roboty.
-Poczekaj ! - powiedziała Eliza, i wygładziła pomarszczoną sukienkę na brzuchu - ja dziecko noszę, za 4 miesiące będzie się rodzić. Zdrowe jest, rusza się. Będzie wasze.
- O kochana! Skąd ja wiem, że ty nie kłamiesz, dopiero teraz mówisz! My tyle w bunkrze siedzieli a ty żeś nawet słowa nie powiedziała, a my wiemy że Żydzi szacher-macher umią. Ty sobie 4 miesiące w bunkrze posiedzisz a potem co - gówno z tego będzie. - Eliza podniosła przód sukienki i odsłoniła brzuch, nikt nie mógł mieć wątpliwości, że była w ciąży. Przez środek nabrzmiałego brzucha przebiegała ciemna linia a całą skórę pokrywały rozstępy. Na jedzeniu w bunkrze na pewno by tak nie przytyła - pomyślał dziadek.
- Musimy sobie ufać - powiedziała Eliza- a skąd ja wiem, że ty dziecka nie weźmiesz i nas Niemcom nie wydasz.
- Nie wydam. - powiedziała Lucyna ze łzami w oczach zapatrzona w brzuch Elizy.
Dziadek z babcią, słowa dotrzymali, jak i Eliza z Ibrahimem. Mój tata przyszedł na świat 1 lutego 1940 roku. Zatrzymali rodzinę Rosenthal do końca wojny, a babcia zanosiła tatę do Elizy na karmienie tylko w nocy, w dzień dostawał mleko od krowy. We wsi wszyscy gratulowali i podziwiali piękne czarne włosy taty:
- Takie szczęście, że on nie rudy po Waldku- powiedziała sąsiadka- ale tfu tfu, żeby nie zauroczyć - splunęła na bok - pewno się na tego Żydka zapatrzyłaś, tego co go Niemcy zabrali. Przystojny on był, wysoki, ciemne włosy falowane. Jak się w ciąży zaparzysz, to potem masz takiego czarnulka o! Piękny chłopak nie ma co, wstążkę mu uwiąż czerwoną, żeby go nie zauroczyli.
Kiedy wojska rosyjskie weszły do miejscowości w której mieszkali dziadkowie, i było już pewne, że wojna się skończyła, rodzina Rozenthal wyszła z ukrycia. Tata miał prawie 5 lat. Mimo tego do dziś pamięta tych dziwnych bladych ludzi, co szli oglądając się jakby próbowali nauczyć się na pamięć widoku który zostawiają za sobą. Nie wiedział kim są, nigdy ich nie poznał.
Eliza podobno na łożu śmierci płakała za Jasiem, ale wiedziała, że jest mu dobrze. Mimo wszystko bardzo chciała, żeby wiedział skąd pochodzi, że nie przeżyłby gdyby go nie oddała, że całe życie pękało jej serce.
Dziadek siedział w jednym pokoju, tata w drugim. Jeden oglądał telewizję, drugi nie wiadomo czemu gapi się w radio. Atmosfera była gęsta. W końcu tata zebrał siły, żeby iść do dziadka:
- Czemu nic żeście nie powiedzieli?
- A co by to zmieniło ? Jesteś naszym synem! - dziadek leżał na wąskim tapczanie i teraz przekręcił się na drugi bok tyłem do taty.
Po emisji programu na naszych drzwiach dwa ktoś napisał 'Żydzi do gazu" a za mną małe dzieci krzyczą teraz na ulicy "Żydówka wypadła ci wsuwka". Strasznie mnie to krępuje. Nie wiem co ma zrobić, ale zdaje sobie sprawę, że te okrzyki, bardziej świadczą o tych, którzy krzyczą, niż o mnie. Teraz już wszystko wydaje się super skomplikowane i nie mam nawet siły o tym myśleć. Nie wiem skąd jestem ani dokąd idę. Jedno wiem, nie mogę przestać szukać mamy.
- Tato mogę jechać do dziadka Olka?
- Jedź ! Chyba ci to dobrze zrobi. Po co tu będziesz siedzieć z dwoma starymi wariantami.
- To ja pojadę autobusem?
- No to się spiesz, bo już jest po trzeciej, a następny masz o 16.10?
Zebrałam najpotrzebniejsze, rzeczy :
- Tato daj mi jeszcze na Grześka i na pianki, o i na zeszyt. -Tata wyjął 20zł bez większych protestów, chyba chce się mnie pozbyć.
Lubię jeździć autobusem. Czuje się wolna, w tej krótkiej chwili sama decyduję o swoim, życiu, przecież mogę wsiąść gdzie chcę... mogę też nigdy nie wrócić.
Szosa którą jedziemy do dziadka Olka prowadzi przez las. Piękny zielony las, a tuż za nim, stary po PRL-owski sklepik, kiedyś zwany wielobranżowym, teraz - u Cygana (na cześć sławnego Cygana z piosenki "Bania u Cygana") to początek wioski w której mieszka dziadek. Przed sklepem dwóch chłopaków kłóci się o rower:
- Daj się, karnąć, mama powiedziała, że ja wracam!
- Ty nie chciałeś, iść ze mną! A teraz daj rower ... ja wziąłem rower!
Teraz szarpią się już na całego, a chleb po który zapewne wysłała ich mama leży już na ziemi. Swoją drogą to pamiętam, kiedy wszyscy w domu kroili nożem chleb. Wtedy byłam za mała, żeby to robić, choć bardzo chciałam. Ciekawe czy ci chłopcy nauczą się kiedyś kroić chleb, czy będzie to równoznaczne z umiejętnością robienia na drutach czy też lepienia pierogów?
Przy drodze, która prowadzi do domu dziadka rośnie dużo drzew. "Wychyla się dużo drzew", chyba będzie stosowniejszym określeniem, bo wyglądają jakby pierwsze chciały zobaczyć kto idzie. Często zastanawiałam się, czy drzewa myślą i czy się nudzą. Trochę się ich boję. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że wszystko widzą i nigdy nie komentują. Pozwalają ludziom czuć się swobodnie w swojej obecności. Pozwalają ludziom popełniać błędy i grzeszyć, a potem zanoszą te grzechy gdzieś do policzenia. Ścieżkę, która prowadzi do domu Rejentowej, widzę już z daleka. Dzisiaj się jednak powstrzymam, bo tata dzwonił do dziadka, żeby się spodziewał mojego przyjazdu. Mam dużą ochotę złamać tą obietnicę. Mam wrażenie, że Rejtanowa ma wiele tajemnic do wyjawienia. Może takich jak ta o Żydach? Chyba się nie boi? A może? Kto wie? Przecież, w Ameryce, kiedy otworzyła tą księgę na jednym ze zdjęć zobaczyła dziadka, który usiłował ją zabić. Dziwi mnie to bardzo, bo dziadek nie wygląda na mordercę, ale jak wiemy od miłości do nienawiści jest niedaleko.
Atos, pies dziadka wybiegł mi na spotkanie:
- Ty też spodziewałeś się mnie psino?- pogłaskałam go po jego kudłatym karku.
Atos zaczął skakać na mnie jeszcze bardziej, nie mogłam mu odmówić podrapania po brzuchu i kilku przytulasów. Kiedy byliśmy już blisko, zauważyłam, że coś się błyszczy na jego obroży:
- Choć tutaj, Atos, piesku co tu masz?
Ktoś przyczepił do jego obroży breloczek w kształcie kieszonki z której wystawała karteczka a na niej napisane : odwiedź mnie Rejtanowa. Zastanawiam się czy ta kartka jest dla mnie czy dla dziadka. Chyba jeśliby go chciała odwiedzić, to by po prostu do niego przyszła. U dziadka pachnie pomidorową, chyba będziemy rozmawiać o miłości, zadrwiłam sobie w myślach.
- Romcia, biedne dziecko - dziadek przytulił mnie jak nigdy dotąd.
- Dokuczał ci ktoś po drodze? Nie widziałem tego reportażu, ale twój tata dzwonił i wszystko mi opowiedział. Powiedz dokuczają ci?
- Tak trochę- nie lubię o takich sprawach rozmawiać
- A kto ci dokucza dziecko, może by trzeba do ich rodziców się wybrać?
- Nie dziadek, zapomną...
- Oj kochana, takich rzeczy to nie zapomną, jak się uczepią, to jak pies sznurka. Kto by pomyślał, że taka tragedia, a ludzie jeszcze z tego szydzą. Czasem wydaje mi się , że żyjemy w piekle - powiedział dziadek.
- O! albo na planecie Lucyfera -jak mówi Rejtanowa.
- Znów u niej byłaś?
- Nie, tak ostatnim razem mówiła. Naleję sobie zupy ok?
- Nalej, nalej i chodź usiądź i wszystko mi opowiedz.
- Nie, ma o czym dziadek - teraz zrozumiałam, jak on się czuje, kiedy ja próbuję drążyć temat mamy. Chociaż, nigdy otwarcie nie mówi o tym, wiem, że rozmowa na jej temat bardzo go boli. Usiadłam niedaleko okna, widzę ubrania, które dziadek powiesił na nieudolnie rozpiętym sznurze. Właśnie zauważyłam na nim dwie sukienki.
- Dziadek ty teraz w sukienkach chodzisz?
- Nie to dla ciebie Romcia,- pomyślałem, że ci to humor poprawią, bo to były sukienki twojej mamy. Tylko te dwie znalazłem, Rejtanowa dostała je w paczce z Ameryki i mimo tego, że babcię strasznie to irytowało, twoja mama nosiła je przemiennie tygodniami.
-To sukienki mamy?
-Tak dziecko.
-Dziękuję dziadek, naprawdę dziękuje.
- Naprawdę nie ma za co- zaśmiał się dziadek.
Rano zdecydowałam się, że koniecznie musze odwiedzić Rejtanowa. Dostałam już trzy liściki, za pośrednictwem Atosa. Na jeden z nich odpisałam będę rano. Zaraz po śniadaniu próbowałam uwolnić się od dziadka. Bo od kiedy tu przyjechałam dziadek nie spuszcza z mnie oka.
- Dziadek? Nie ma cukru, a mam ochotę na naleśniki, skoczę do sklepu?
- Skocz, dobrze ci to zrobi, pieniądze są w starej puszce, na kredensie.
Wybiegam jakby niesiona na skrzydłach, bo miałam przeczucie, że dzisiaj dowiem się więcej. Tuż przed domem Rejtanowej, Atos zmienił zdanie i postanowił uciec do domu. Na podwórku stał mercedes okularnik, a z zewnątrz dobiegały odgłosy rozmowy.
- Hej, hej, dzień dobry nie przeszkadzam? - Przy kuchennym stole siedzieli trzej mężczyźni i kobieta. Kobieta bawiła się ceratą w czerwoną kratkę i nawet nie podniosła wzroku kiedy weszłam.
- Tak, tak złociutka, chodź usiądź przy nas?- powiedziała nie podnosząc wzroku.
Zabrzmiało to sztucznie, "złociutka" co to w ogóle za określenie. Nie dość, że totalna wiocha a do tego... to jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś w jej wieku używał tego określenia .
- Gdzie jest Rejtanowa?
- No ona... - jąkał się facet w granatowych dresach adidasa i skórze.
- Do sklepu poszła - uratował go wysoki i chudy kolega- pewnie się minęłyście.- dodał dryblasowaty chudzielec, poprawiając sobie pasek od dżinsów. - Masz tu krzesło poczekamy sobie. - z tonu jego głosu, wywnioskowałam, że to był rozkaz. Ale on uśmiechnął się dziwnie, jakby chciał sprawić wrażenie że robi mi przysługę. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że cała ta sytuacja jest dziwna, a oni podejrzani, a Rejtanowa pewnie zamknięta w bagażniku mercedesa.
Kobieta bawiąca się rozerwaną ceratą, rzuciła mu spojrzenie, które spowodowało, że jeszcze bardziej postanowił podkręcić swój dziwaczny śmiech. Oni naprawdę byli przekonani, że ich udawanie na mnie działa.
- O dziękuję. - mimo tego, że przyjęłam dobrą minę do złej gry, to czułam, że coś jest nie tak. Rejtanowej musiała stać się wielka krzywda- Dobrze, że już wiem o jej perypetiach w Ameryce i po części wiem czego się spodziewać. Kobieta, która siedziała przy stole zdążyła już wyrwać kwiatek z ceraty, który z kpiną, podała chudzielcowi.
- Masz to dla ciebie, przypniesz do koszuli- rzuciła w niego ceracianym wytworem.
Zauważyłam, że ma żółte palce. Takie typowe dla palaczy ruskich fajek. Nie da się tego domyć. Siedzieliśmy przez chwilę w ciszy. Kobieta co rusz rzucała kolejnymi kawałkami wyrwanymi z ceraty. Wydawała mi się dziecinna w swoim zachowaniu. Zupełnie nie zwracała na mnie uwagi, w końcu spojrzała i powiedziała:
- Ładną masz sukienkę.- Dopiero teraz miałam odwagę na nią spojrzeć.
Otaczała ją aura nieprzewidywalności. Starałam się wszystkich dobrze ją zapamiętać w razie czego...będę potrafiła opisać wszystkich na komisariacie. Miałam wrażenie, że jakaś dziwna moc, mimo rosnącej ciekawości, nie pozwala mi na nią spojrzeć. Jednak, skoro ona odezwała się pierwsza... Podniosłam wzrok i zaspokoiłam swoją ciekawość.
Miała kruczoczarne włosy, związane w wysokiego koka. Przypominałą mi trochę Salomeę. Może to ona ich tu nasłała? Pewnie Salomea chce ode mnie jakiegoś zadośćuczynienia, a Rejtanowej dostało się przy okazji i nie ma to nic wspólnego z jej opowieściami o Ameryce.
- Jak ta moda wraca! - uśmiechnęła się pod nosem. Na twarzy pojawił się grymas satysfakcji ozdobiony nutą pogardy. Jakby wiedział coś oczywistego, coś co jest nie pojęte dla innych... a dla niej oczywiste. Nie lubię jej, choć jest to dla mnie nie do zrozumienia, bo niby jest fajnie ubrana i mówi to co wypada, ale coś jest nie tak. Wydaje się podła i zakłamana, choć jest ładna i stara się być miła.
- Kiedyś też takie sukienki z wełny i w paski były modne- podniosła wzrok który wydawał się przepełniony nostalgią, ale nie patrzyła na mnie tylko na sukienkę... - Mówiła dziwnie, jakby do siebie... powoli i nie oczekując rozmowy. Wydawała się przygotowywać do jakiegoś monologu... Nie lubię jej, na sto procent działa mi na nerwy.
- Posłuchaj Romcia - powiedział trzeci zbir niewiele różniący się od tego w dresach - Nam trochę się spieszy, bo my u Krystynki, żeśmy nocowali. Skoro ty tu jesteś to poczekasz na nią i obejścia przypilnujesz. - taka wymuszona uprzejmość też działa mi na nerwy. "Krystynki", "obejścia przypilnujesz" co to za dziwne zwroty. Tak się trudzi, że aż mu nie wychodzi he he - jedyny tekst mojego taty, który ma jakiś sens.
- Poczekam...pewnie, żaden problem - nie mogłam uwierzyć, że poszło mi tak łatwo!
I co? To wszystko? Oni teraz pójdą, nie zabijając mnie, tak bez wymuszania czegokolwiek? Czy to znaczy, że oni mają to co chcieli? Ale czego oni chcieli? Kto wysłał do mnie Atosa z wiadomością?
Poczułam dużą ulgę. Powietrze wokół mnie wydawało się lżejsze, ale moje serce nadal waliło mi w piersi jakby chciało wyjść i również przyjrzeć się tej całej sytuacji. Wtedy ten sam zbir podszedł do mnie i poprawi mi kołnierzyk od kurtki dżinsowej, chyba w geście fałszywej troski. Ciekawią mnie takie gesty u zbirów, nie jestem pewna czy są one wyrazem ironii czy też rodzajem udobruchania, które nie jest szczere, ale za takie miało uchodzić.
- No kochaniutka to my się pomaleńku zbieramy. A ty mi powiedz, czy Krysia mówiła ci coś o jakichś kamykach? - "kochaniutka" i "powolutku" te zdrobnienia działają na mnie odwrotnie niż jest to przez nią zamierzone. Ta wymuszona uprzejmość, przypomina mi sklepową z warzywniaka przy ul. Sienkiewicza. Ona sypie tymi zdrobnieniami, jak chce ci coś wcisnąć... "A te marcheweczki to będziesz brała, kochaniutka?" a w skrzynce, nie ma marchewki tylko pleśniowe kwiaty i połamane natki.
- Nie, raczej nie pamiętam. A czemu? - udałam głupią.
- A wiesz bo ona nam mówiła, że tobie czy twojemu dziadkowi dała kamyk, a to była pamiątka rodzinna. Ona jest moją ciotką, i ja chciałem jej zrobić niespodziankę z siostrą i z braćmi tutaj - pokazał ręką na kobietę i dwóch zbirów. Wiesz, my chcieliśmy z tobą pod jej nieobecność pogadać, żeby ona nic nie wiedziała, bo my szykujemy jej przyjęcie na urodziny. - Musiałam myśleć z prędkością światła, bo jakiekolwiek zwlekanie z odpowiedzią byłoby uznane za kombinowanie. Na szczęście zbir, który stał przy drzwiach oparł się o framugę i swoim barkiem strącił wiszącą w pobliżu starodawną drewnianą solniczkę. Sól rozsypała się wszędzie. Dało mi to czas do namysłu, kilka minut, ale wystarczyło. Musiałam to powiedzieć spokojnie, w żadnym stopniu nie chciałam zabrzmieć triumfalnie, bo zdradziłabym tym to mój plan.
- O! to ja nie wiedziałam, że ten kamyk jest taki ważny!- mam nadzieję, że moja ekscytacja została odebrana jako chęć pomocy -Chyba wiem o co wam chodzi! Wyjęłam z kieszeni dzianej sukienki torebkę z kolorowymi kamykami, które kiedyś kupiłam w sklepie Zen. Chciałam je dać Rejtanowej, z myślą, że w tej właśnie torebce można ukryć kamień Lany. Wydawało mi się, że tak będzie łatwiej go zakamuflować, przed potencjalnym złodziejem. A robiąc to miałam na myśli przede wszystkim dziadka... Widzę jednak, że możliwość wykorzystania mojego planu, pojawiła się dużo szybciej ...
- Ona mi dała trzy kamyki, ale nie wiem który to jest- wysypałam wszystkie na stół.
- Uważaj ! - krzyknęła kobieta i podbiegła do stołu - przecież nie chcesz go zgubić- cała czwórka rzuciła się na kamyki.
- Który to ?! - brunetka podniosła głowę z nad stołu. Swoim zimnym wzrokiem, zmroziła mi krew w żyłach. Czułam jej złość, na to, że sytuacja nie jest oczywista... że jest więcej niż jeden kamyk... że po prostu nie jest tak jakby chciała... A może ona już wie, że to ściema i bawi się moją niewiedzą w tej kwestii. Nie wiem co mnie czeka, jeśli ona przejrzy mój plan, to pewnie spotka mnie to samo co spotkało Rejtanową. Spuściłam głowę i wyszeptałam:
- Nie wiem.
- Jak nie wiesz, przecież to chyba tak dawno nie było?- wysyczała przez zęby.
- Przepraszam - bałam się jej - w przeciwieństwie do dresiarzy, wyglądała na zdolną do wszystkiego. Na pewno była ich szefową, a nie siostrą. Ta historia o rodzeństwie jest tragiczna ... nie wiem kto by w coś takiego uwierzył. Mam nadzieję, że oni wierzą mi, że ja wierzę im...
- I po co się denerwować - powiedział dryblasty- Zbierzemy je do torebki i w domu dojdziemy, który to ... przecież mamy go na zdjęciach. - spojrzał znacząco na kobietę. Przez chwilę jakby, siłowali się wzrokiem, aż w końcu, kobieta zebrała wszystkie kamyki do woreczka i wyszła. Pozostałych dwóch poszło za nią, a dryblas powiedział z fałszywym uśmiechem:
- Przepraszam ona ma zły dzień - i wyszedł. Na dworze usłyszałam jak go upomniała czy sprawdził pod stołem czy nic nie spadło. Z ignorował to uśmiechem, a ona przekonana, że ja zostałam w środku uderzyła go z całej siły pięścią na wysokości nerki. Dryblas zawył, nie wiem czy z zaskoczenia czy z ból, ale brunetka uciszyła go ostrym spojrzeniem.
Kiedy odjechali, nie poczułam ulgi ścisnął mnie paraliżujący strach. Co mam robić? Biec na policję ? Czy szukać ciała Rejtanowej? Może ją gdzieś zakopali, albo zabrali w bagażniku. Przecież oni zaraz tu wrócą, kiedy dowiedzą się, że dałam im torebkę pełną bezużytecznego badziewia. Muszę jak najszybciej biec do dziadka. Cały ten natłok myśli przerwało delikatne ale natarczywe stukanie. Przypominało mi to coś dyndającego na wietrze, poruszanego rytmicznie i natarczywie. Nagle w mojej głowie pojawiła się myśl, która rozlała się ukropem po moich skroniach: " Mam nadzieję, że to nie będzie Rejtanowa wisząca na prowizorycznej szubienicy zrobionej przez zbirów". Zawsze wyobrażam sobie to co najgorsze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro