Krok Siedemnasty
Siedzę na twardym siedzisku dziecięcego krzesła, nieproporcjonalnie małego w stosunku do mojego ciała. Drewniane siedzisko wbija się w moje plecy, zmuszając do ciągłego wiercenia w poszukiwaniu, odpowiednio znośnej pozycji dla wygody. Pomieszczenie wypełnia chichot dziecięcych głosów, śmiechu, urywanych rozmów i nawoływań. To dźwięki, które w tym miejscu są stałym akompaniamentem, tłem do wszystkiego, co się tu dzieje i działo. Fundacja to miejsce, które było dla mnie drugim domem. Nie straciła swojego ciepła ani energii. Może odrobinkę się zmieniła, ściany pokryły się nowymi rysunkami, kolorowe prace wiszące na tablicach są inne niż te, które tworzyłam w dzieciństwie z grupą innych bachorków, ale duch tego miejsca pozostał dokładnie taki sam.
Podnoszę się i przechodzę do przedpokoju. Wąski korytarz tętni życiem. Jest w nim coś niemal magicznego, jakby każda ściana zatrzymała fragment wspomnienia, każdy kąt skrywał jakąś historię. Na jednej ze ścian widzę kolaż ze zdjęć. Ujęcia z wycieczek, wspólnych zabaw, wakacyjnych biwaków i uśmiechniętych twarzy. Niektóre fotografie pamiętam sprzed lat. Na jednej widzę siebie, trzymającą w rękach farby, na innej uśmiecham się obok mamy, która obejmuje grupkę dzieci. To „Ściana Wspomnień", jak zwykliśmy nazywać to miejsce. Kiedyś z dumą przypinaliśmy tu nasze rysunki i fotografie, czując się częścią tej historii. Teraz, widząc te obrazy, odczuwam ciepło nostalgii, jakby czas nieco zwolnił, pozwalając mi na krótką podróż w przeszłość.
Przez otwarte drzwi sali zabaw widzę mamę, czyli Panią Weronikę, pedagog i serce tej fundacji. Siedzi przy długim stole kreatywności, a wokół niej krąg dzieci z zapałem tworzy laurki. W powietrzu unosi się zapach świeżych kredek i farb, ten sam, który zapamiętałam z dzieciństwa. Ręce dzieci poruszają się chaotycznie, prześcigając w dodawaniu nowych szczegółów do swoich dzieł. Mama uśmiecha się ciepło, rozmawia z nimi, dopytuje o ich pomysły, delikatnie poprawia źle narysowaną linię czy pomaga przykleić brokatową gwiazdkę. Widząc ją w tej roli, nie mam wątpliwości, że była i zawsze będzie „Mamą fundacyjną", tą, do której każdy przychodził po radę, pocieszenie czy po prostu po to, by się przytulić.
W rogu korytarza są jasne drzwi, to biuro pana Łukasza. Prezesa całego tego zgromadzenia. Drzwi są uchylone, a zza nich dochodzą dźwięki rozmów i szelest papierów. W dzieciństwie uwielbiałyśmy z przyjaciółką biec do niego, prosząc o karteczki, których zawsze miał pod dostatkiem.
– „Panie Łukaszu, to sprawa wagi państwowej, czy możemy karteczkę?" – powtarzałyśmy z uśmiechem, a on udawał groźnego, machając ręką i śmiejąc się donośnie: – – „Idźcie mi stąd!".
Po chwili zawsze wyciągał z szuflady stos kolorowych bloczków i z przekornym uśmiechem podawał nam kilka sztuk. Te chwile, pełne dziecięcej radości i bezpretensjonalnej bliskości, pozostaną we mnie na zawsze. Przechodzę dalej, do przestrzeni wspólnej, gdzie wciąż ustawione są niewielkie stoliki i krzesła. Przy jednej ze ścian stoi duża tablica korkowa, na której wiszą harmonogramy zajęć, informacje o nadchodzących wydarzeniach i kilka świeżych prac dzieci. Patrzę na to wszystko i uświadamiam, jak wiele to miejsce mi dało. Zielony Domek, bo tak nazywaliśmy to miejsce, był czymś więcej niż świetlicą. Od poniedziałku do piątku, od czternastej do dwudziestej, stawał się domem dla każdego, kto tu przychodził. Nie miało znaczenia, skąd jesteś, ile masz lat, jakie masz problemy, bo tutaj każdy był rodziną. Może właśnie dlatego to miejsce wciąż bije tą samą energią, nie pozwalając zapomnieć o tym, kim byliśmy i kim się tu staliśmy.
Usiadłam w kuchni, wielkości trzy kroki na cztery. Pomieszczenie było skromne, ale przytulne, wypełnione zapachem czarnej herbaty, która parzyła się w kubku na blacie. Po prawej stronie od wejścia był niewielki zlewozmywak, nad którym przytwierdzone do ściany wisiały półki z naczyniami i kubkami, ustawionymi w nieregularnym porządku. Niektóre talerze miały wyszczerbione brzegi, inne były ozdobione delikatnymi, nieco wyblakłymi wzorami kwiatów. Tuż obok stała mikrofalówka, jej powierzchnia nosiła ślady codziennego użytkowania w postaci lekkich smug i drobnych plam po kawie.
Po lewej stronie, nieopodal wejścia, umiejscowiona była stara, elektryczna kuchenka, na której widać było delikatne zadrapania i plamy po przypalonych wojażach kuchennych. Obok niej stała mała lodówka, jej biała powierzchnia była udekorowana kolorowymi magnesami i naklejkami, lekko pofałdowanymi od wilgoci. Na wprost pomieszczenia znajdowało się wąskie, ale wysokie okno, z którego roztaczał się widok na ruchliwą ulicę miasteczka. Samochody mijały się w pośpiechu, przechodnie otuleni w grube płaszcze przemykali chodnikami, przyciskając do piersi torby z zakupami. Usiadłam na drewnianym taborecie, tuż obok parapetu, opierając się łokciami o chłodną powierzchnię. Spojrzałam na markerowe napisy inicjałów imion, które przypominały o dawnych chwilach spędzonych w tym miejscu. Westchnęłam i pozwoliłam myślom powrócić do dni, kiedy miałam jedenaście lat.
Prześcigaliśmy się z Anastazją, Oliwierem i Piotrem, kto tego dnia będzie miał zaszczyt asystować w kuchni przy Pani Weronice. Była to dla nas prawdziwa rywalizacja, lecz nie chodziło o zwykłą chęć wygranej. Motywowała nas tablica osiągnięć, wisząca na ścianie jadalni. Każdy zdobyty punkt był krokiem w stronę upragnionego celu: pióra uznania od Pani Weroniki i Pana Łukasza. Te pióra miały dla nas ogromne znaczenie, bo nie były tylko symbolem dobrego zachowania na terenie placówki. Otrzymywaliśmy je za dobre oceny, za pomoc rodzicom, za rozwijanie pasji i osiąganie sukcesów. Za to, że byliśmy sobą i staraliśmy się robić wszystko najlepiej, jak potrafiliśmy mimo życiowych kłód czy trudności życiowych. Czuliśmy się dostrzegani, doceniani i wyjątkowi. Każdy z nas. Nawet teraz, po latach, wspomnienie tych chwil sprawiało, że czułam ciepło w sercu. Wtedy wszystko było prostsze, a świat wypełniało dziecięce pragnienie bycia kimś.
Spojrzałam ponownie na tablicę, która wciąż wisiała na ścianie jadalni, nieco pożółkła z upływem lat. W mojej wyobraźni znów widziałam siebie, Anastazję, Oliwiera i Piotra, pochylonych nad kartkami, skrupulatnie notujących przepisy przekazywane nam przez Panią Weronikę. Widziałam nasze uśmiechy i ekscytację, gdy udało się przygotować idealne ciasto na pierogi czy upiec chrupiące ciasteczka. Byliśmy tylko dziećmi, ale czuliśmy się ważni i potrzebni. I w tym była cała magia tamtych dni.
Sala komputerowa była niewielka, lecz dobrze zorganizowana. Ściany pomalowane na jasny beż sprawiały, że pomieszczenie wydawało się większe, niż było w rzeczywistości. Długi blat pod ścianą, na którym stało dokładnie sześć komputerów, przy każdym z nich proste, czarne krzesło z odkształconą gąbką w siedzisku. Każda stacja miała swój numer naklejony na monitor, co ułatwiało przypisywanie użytkowników w zeszycie „Czasu korzystania z komputerów", który spoczywał na biurku Pani Weroniki, naszej strażniczki regulaminu. W pomieszczeniu panował cichy szum wentylatorów komputerowych, czasem przerywany klikaniem klawiatur i cichymi szeptami użytkowników, próbujących porozumieć się, by nie naruszyć surowej zasady ciszy.
W tym miejscu nasza organizacja i dobre rozporządzanie czasem były testowane najbardziej. Każdy z nas miał równo 30 minut, by skorzystać z komputera, chyba że jego użytkowanie było uzasadnione edukacyjnie, wtedy przysługiwała nam godzina. Jednak nawet i to wymagało pewnej zręczności organizacyjnej. Trzeba było być czujnym, bo na minutę przed końcem czasu należało zerwać się z miejsca, podejść do Pani Weroniki i z właściwą dawką pokory oraz nadziei poprosić o przedłużenie. Ona, z nieodłącznym długopisem w dłoni, wpisywała nasze imię i odnotowywała dodatkowe pół godziny. To właśnie tutaj uczyliśmy się negocjacji, planowania i odpowiedzialności, wszystko w cieniu ekranów komputerowych, które rozświetlały pomieszczenie zimnym blaskiem.
Kiedy odwracam głowę, moje spojrzenie pada na kąt sali, gdzie złożony był eventowy namiot. Zielona tkanina, lekko wyblakła od wielokrotnego składania i rozkładania, przypominała mi o dziesiątkach wydarzeń organizowanych pod jego płótnem. Konstrukcja namiotu była solidna, metalowe rurki skręcane ze sobą w wyćwiczonym rytmie, który znałam już niemal na pamięć. Przypominałam sobie chwile, gdy wraz z Panem Łukaszem ustawialiśmy atrakcje piknikowe. Malowanie na streczu, zawody zręcznościowe, konkursy dla dzieci, wszystko to było starannie planowane i realizowane, a namiot stanowił centralny punkt tych wydarzeń.
Wspomnienia napływały falami. Przypomniałam sobie ten dzień, kiedy dostałam od prezesa prezent, piłkę z odręcznie napisaną dedykacją: „Dla wspaniałej dziewczynki, utalentowanej o złotym sercu, której przeznaczeniem jest pomaganie innym. Dziękuję. Prezes Łukasz". Był to czas, kiedy próbowałam swoich sił w zespole piłki nożnej, dlatego ten gest miał dla mnie wyjątkowe znaczenie. Czułam wtedy, że moja praca i zaangażowanie były dostrzegane i doceniane. Każdy dzień spędzony w tej organizacji, każde wydarzenie pod zielonym namiotem uczyło mnie, jak ważna jest współpraca, komunikacja i bezinteresowna pomoc innym. To właśnie tutaj kształtowało się moje podejście do ludzi i świata. Krok po kroku, uśmiech po uśmiechu, pod czujnym okiem tych, którzy dostrzegali we mnie coś więcej. Z morza wspomnień wyrywa mnie szarpiąca za rękaw bluzy sześcioletnia brunetka o iście niebieskich oczach.
— Czy to pani? — powiedziała słodkim głosikiem, wskazując paluszkiem małej rączki na zdjęcie, na którym wraz z moją ekipą, Panem Łukaszem i Panią Weroniką, przytulamy się na tle leśnych drzew. Przykucnęłam do małego człowieka, poprawiając kosmyk jej lekko falujących włosów.
— Tak, to ja. Choć w prawdzie zdecydowanie młodsza — uśmiechnęłam się, a ona wybuchła dziewczęcym chichotem.
— Nooo, teraz ma Pani dłuższe włosy. Czy mogę Pani zapleść warkocza? Moja siostra nie pozwala mi dotykać jej włosów. Mówi, że zrobię jej dredy.
— Pewnie, choć usiądźmy sobie wygodnie. Gdzieś mam też szczotkę — podaję jej rękę, a ta radośnie łapie mnie swoimi malutkimi paluszkami.
Siadamy w pokoju kreatywności na starej sofie, odwracam się plecami, wręczając małej brunetce szczotkę. Ona z precyzją i delikatnością rozczesuje moje włosy, zaczynając od końcówek i stopniowo idąc ku górze.
— Ktoś tutaj będzie wybitną fryzjerką, coś czuję — chwalę ją.
— Myślę, że nie... — słyszę jej posmutniały głosik, a ruchy szczotki ustają. Odwracam się i dostrzegam ogromne łzy w jej niebieskich jak niebo oczach.
— Dlaczego tak myślisz? — staram się kontynuować rozmowę.
— Bo koledzy w klasie mi dokuczają i śmieją. Powiedzieli, że będę dotykać małych robaczków we włosach obcych ludzi — jej twarz wykrzywia się w grymas, a w kącikach oczu pojawiają się kolejne łzy. Zaciskam usta, czując znajome ukłucie gniewu i smutku. Dzieci potrafią być okrutne, a ich słowa często ranią mocniej, niż można by przypuszczać.
— Wiesz, ludzie czasem mówią rzeczy, które są nieprawdziwe. Może to dlatego, że sami się czegoś boją albo czegoś nie rozumieją. Ale wiesz, co ja myślę? — pytam, a ona kręci głową, pociągając nosem — Myślę, że masz niesamowity talent do dbania o włosy i jeśli to sprawia ci radość, nie powinnaś przejmować się tym, co mówią inni.
— Naprawdę? — w jej oczach błyska cień nadziei.
— Naprawdę. Wiesz, że najlepsze fryzjerki to te, które mają w sobie pasję? A ty masz ją w serduszku. Widzisz, jak delikatnie i dokładnie czeszesz moje włosy? Nie każdy to potrafi. Ja na przykład nigdy nie miałam do tego cierpliwości! — mówię z uśmiechem, próbując rozweselić małą, zapłakaną istotkę.
Marszczy nosek i uśmiecha się lekko, choć oczy wciąż ma wilgotne.
— Ale co jeśli oni nigdy nie przestaną? Jeśli będą się śmiać zawsze? — pyta cicho.
— Wtedy musisz pamiętać, że to tylko ich słowa, to co gadają, jest nieprawdą. To, co o sobie myślisz, jest najważniejsze. A ja widzę w tobie mądrą, utalentowaną dziewczynkę, która może być, kim tylko zechce — mówię ciepłym głosem, obejmując ją lekko ramieniem.
Przez chwilę panuje cisza. Maleńka wydaje się nad czymś zastanawiać, wciąż delikatnie gładząc szczotką moje włosy. W końcu wzdycha i mówi:
— Może zrobię Pani dwa warkoczyki, jakby Pani była księżniczką. Wtedy na pewno będzie ładnie.
Śmieję się, czując, jak powraca do niej radość.
— W takim razie zamieniam się w księżniczkę i zdaję się na twoje umiejętności, mistrzyni fryzjerstwa!
Dziewczynka chichocze i znów zabiera się do pracy, a ja myślę, że może, choć na chwilę, udało mi się odgonić jej smutki. Pomieszczenie pachniało ciepłym, starym drewnem i lekko zakurzonymi książkami, które piętrzyły się na starych regałach ustawionych pod ścianą. Przez duże okno wpadało rozproszone światło popołudniowego słońca, rozlewając złociste refleksy na wypolerowanym, białym blacie stołu kreatywności. W rogu pokoju stała maszyna do szycia, a obok niej kosz wypełniony wstążkami, koralikami i kawałkami materiału o różnorodnych fakturach. W tym otoczeniu, pełnym ciepła i domowej atmosfery, czułam, że to moje miejsce.
Natalia, mała dziewczynka, z zapałem układała moje włosy. Jej drobne paluszki poruszały się z precyzją, a w jej oczach malowała się pełna skupienia radość. Kiedy skończyła, spojrzała na mnie z dumą i zawiązała ostatnią z niebieskich wstążek.
– Gotowe! – zawołała z uśmiechem, odchylając się, by podziwiać efekt swojej pracy.
Objęłam ją delikatnie, doceniając każdą chwilę, jaką mi poświęciła.
– Dziękuję, kochanie. To naprawdę piękne – szepnęłam, a dziewczynka zaśmiała się cicho, układając dłonie na kolanach. Moja mama, pani Weronika, obserwowała nas uważnie z drugiego końca pokoju. Gdy tylko Natalia skończyła swoje dzieło, podeszła bliżej i delikatnie położyła dłoń na moim ramieniu.
– Violetto, mogłabyś na chwilę wyjść ze mną na korytarz? – zapytała rodzicielka ciepłym, ale stanowczym tonem. Przytaknęłam, jeszcze raz ściskając dziewczynkę, po czym podniosłam się i ruszyłam za matką. Wychodząc, zerknęłam na swoje odbicie w niewielkim lustrze wiszącym przy drzwiach, włosy były splecione w dwie idealne sekcje, a niebieskie wstążki dodawały im uroku. Czułam się w nich... dobrze. Naturalnie. Jakbym wreszcie zrozumiała coś, co od dawna tkwiło we mnie niewypowiedziane.
Korytarz był chłodniejszy niż pokój. Pachniał delikatnie lawendą z małych woreczków zawieszonych na klamkach. Mama stanęła przy oknie i spojrzała na mnie z łagodnym uśmiechem.
– Widzisz? Masz talent – powiedziała nagle, a w jej głosie zabrzmiała nutka dumy.
Zaskoczona, zatrzymałam się i odruchowo dotknęłam jednej ze wstążek.
– Tak myślisz? – zapytałam niepewnie, zerkając na nią z boku.
– Wiem to – odparła stanowczo – Widzę, jak pracujesz z dziećmi, jak cierpliwie im pomagasz, jak uważnie ich słuchasz. To nie jest coś, czego można się nauczyć. To coś, co się ma w sercu.
Westchnęłam, czując nagłe ciepło rozlewające się po mojej klatce piersiowej.
– Nigdy wcześniej nie myślałam o tym w ten sposób... – przyznałam cicho.
Mama położyła dłoń na mojej.
– Może właśnie nadszedł czas, byś zaczęła? – zasugerowała, unosząc brew – Praca z dziećmi daje ci radość, prawda?
Skinęłam głową, a uśmiech, który pojawił się na mojej twarzy, był odpowiedzią samą w sobie. Czułam, że właśnie w tej chwili odkrywałam coś ważnego. Coś, co mogło nadać mojemu życiu prawdziwy sens. Po krótkiej wymianie zdań z moją rodzicielką udaję się do biura prezesa.
Zieleń pomieszczenia wita mnie radośnie, otulając miękkim blaskiem popołudniowego słońca wpadającego przez wysokie okna. Ściany biura ozdobione są subtelnymi, roślinnymi motywami, a donice pełne bujnych paproci i monstery dodają wnętrzu ciepła i przytulności. W powietrzu unosi się delikatny zapach świeżo zaparzonej kawy, zmieszany z ledwie wyczuwalną wonią starego papieru, dokumentów, które latami gromadziły się na półkach w drewnianych regałach i tuszu z drukarki.
Przy masywnym biurku z ciemnego drewna siedzi Pan Łukasz. Lekko przygarbiony, zatopiony w pracy, przez chwilę zdaje się mnie nie zauważać. Jego elegancka biała koszula, nieskazitelnie wyprasowana, podkreśla profesjonalizm, a ręcznie malowane mankiety ozdobione wzorami folklorystycznymi przywodzą na myśl wspomnienie eventu, na który moja mama malowała te wzory. Jego dłoń unosi się nad klawiaturą, gotowa do wystukania kolejnych słów, ale gdy mnie dostrzega, na jego twarzy pojawia się szeroki, serdeczny uśmiech.
– Co Cię do mnie Vi sprowadza? – mówi, spoglądając znad ekranu komputera, a jego oczy błyszczą życzliwością.
– Zaświadczenie odbycia wolontariatu. Planuję po ukończeniu kierunku kosmetologii iść do szkoły o kierunku Terapeuta Zajęciowy – odpowiadam, czując ekscytację na samą myśl o przyszłości. Jak fascynująco to brzmi.
– Wspaniale! Czyżbyś chciała dołączyć do mojego zespołu jako współpracownik? – jego entuzjazm objawia się w geście pojedynczego klaśnięcia w dłonie, jakby ta myśl napełniła go energią.
– Bardzo możliwe – mówię, uśmiechając się szeroko.
Pan Łukasz natychmiast przystępuje do pisania zaświadczenia. Otwiera program Word i z precyzją wystukuje kolejne słowa. Jego palce suną po klawiaturze z wprawą kogoś, kto niejedno już napisał, a na jego twarzy maluje się skupienie. Stoję obok, kołysząc lekko do przodu i do tyłu, wspominając wszystkie chwile, jakie spędziłam w tym biurze. Ileż to razy pomagałam mu w porządkowaniu sterty dokumentów, układając je w starannie opisane teczki? Ileż razy siedziałam w tym fotelu naprzeciwko, wsłuchując się w jego opowieści i rady, które niejednokrotnie okazały się bezcenne?
Cisza w pomieszczeniu przerywana jest jedynie stukaniem klawiszy i cichym brzęczeniem wentylatora laptopa. Przesuwam dłonią po gładkim blacie stolika kawowego, zastanawiając, jak to będzie. Czy faktycznie znajdę się tu za kilka miesięcy jako część zespołu? Myśl ta napawa mnie niepewnością, ale jednocześnie przyjemnym dreszczem ekscytacji.
Mężczyzna o dostojnej postawie i zawsze nienagannym ubiorze, uniósł się lekko z fotela, poprawiając mankiet koszuli. Jego ruchy były precyzyjne, niemal teatralne. Spojrzał na drukarkę, która właśnie zakończyła swoją pracę, i sięgnął po świeżo wydrukowany dokument. Papier był jeszcze ciepły, a litery delikatnie błyszczały w świetle biurowej lampy. Uniósł kartkę na wysokość oczu i przez chwilę przyglądał się jej, jakby chciał się upewnić, że każda litera znajduje się dokładnie tam, gdzie powinna. Następnie z dumą odwrócił się w moją stronę, podszedł pewnym krokiem i podał mi dokument z lekkim uśmiechem na twarzy.
Oddech przyspieszył, a dłonie lekko drżały, gdy przejęłam kartkę. Mimo że spodziewałam się treści, nie mogłam powstrzymać emocji, które zaczęły we mnie narastać. Powoli opuściłam wzrok i zaczęłam czytać:
„Zaświadczam, iż Pani Violetta Mayer, urodzona 02.06.2002, odbyła w naszej instytucji wolontariat w okresie od 06.2013 r. do 09.2019 r. Pani Violetta pełniła funkcję wolontariusza w naszej placówce wsparcia dziennego. Prowadziła liczne zajęcia z dziećmi, jak i seniorami w zakresie rysunku, origami oraz rękodzieła szeroko rozumianego".
W miarę czytania słowa zaczęły się rozmywać. Mrugnęłam kilkakrotnie, próbując odgonić łzy, które nagle napłynęły mi do oczu. Serce zabiło mocniej, a palce ścisnęły kartkę, jakbym chciała zatrzymać ten moment na zawsze. Nie przerywałam jednak lektury, zmuszając się do dalszego czytania:
„Świadczyła swą pomoc przy organizowaniu i prowadzeniu eventów. Jest uzdolniona manualnie, sportowo i plastycznie. Pani Violetta jest osobą doskonale zorganizowaną. Łatwo nawiązuje kontakty i posiada przyjazne usposobienie, co korzystnie wpływa na postrzeganie jej przez dzieci, seniorów, jak i rodziców podopiecznych. Jest osobą otwartą i uśmiechniętą, czym szybko skrada serca i jednoczy sobie ludzi".
W tym momencie nie byłam już w stanie powstrzymać emocji. Czułam, jak moje gardło się ściska, a łzy spływają cicho po policzkach. Były to łzy wzruszenia, dumy, a może też sentymentalnej tęsknoty za tymi wszystkimi latami spędzonymi w tej instytucji.
Pan Łukasz, widząc moje poruszenie, nie powiedział ani słowa. Jego usta wykrzywiły się jedynie w delikatnym, pokrzepiającym uśmiechu. Po chwili odchrząknął i wskazał na krzesło stojące obok biurka.
– Proszę, usiądź, Violetta – powiedział cicho, a w jego głosie pobrzmiewała nuta ciepła.
Opadłam na siedzenie i przycisnęłam kartkę do piersi. Przez chwilę trwałam w tej chwili, próbując przetrawić ogrom emocji, które ogarnęły moje serce. Ten dokument był czymś więcej niż tylko potwierdzeniem mojego wolontariatu. Był świadectwem lat pracy, zaangażowania, pasji. Był dowodem, że zostawiłam po sobie ślad, byłam częścią czegoś większego.
– Dziękuję... – szepnęłam, nie podnosząc wzroku.
Pan Łukasz pokiwał głową, jakby rozumiał wszystko, co działo się wewnątrz mnie. Nie musiał nic więcej mówić. W tym momencie słowa były zbędne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro