Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Krok Czwarty

Obudziłam się rano zaskakująco spokojna. Wczorajsze emocje, które jeszcze wieczorem zdawały się mnie dusić, jakby wyparowały przez noc. Czułam, że na chwilę udało mi się złapać oddech, choć nie byłam pewna, czy to tylko chwilowy stan ulgi, czy może coś w moim wnętrzu naprawdę się zmienia. Przeciągnęłam się powoli, czując, jak każdy mięsień odzyskuje równowagę po nocy. Zamiast odruchowo sięgnąć po telefon, poczułam impuls, by zrobić coś innego. Zamiast przeglądać wiadomości, skierowałam się do biurka, które stało w rogu pokoju. Tam leżał mój szkicownik. Niewielki, ze stronami już nieco pożółkłymi, a rogami lekko postrzępionymi od ciągłego otwierania i zamykania. Dziś miałam ochotę stworzyć coś, co oddałoby to, co czuję. Wzięłam do ręki cienkopis, zastanawiając się przez chwilę nad tym, co zamierzam narysować. Nie chciałam jednak rysować siebie taką, jaką jestem teraz. Chciałam stworzyć obraz tego, kim mogłabym być. Kim kiedyś chciałam się zobaczyć w lustrze. Moje serce biło spokojniej, ale wciąż czułam jakieś delikatne napięcie, jakby coś w środku chciało się wyzwolić, nie do końca wiedziałam co.

Zaczęłam od zarysu twarzy. Linia była precyzyjna, pewna, jakby z każdej kreski wypływała pewność, której nie potrafiłam znaleźć w sobie na co dzień. Jednak w głębi istniało coś, co powodowało drżenie dłoni. Moja wymarzona ja miała długie, czarne włosy, które miękko opadały na ramiona, jak tafla wody, łagodna i spokojna. Wydawało mi się, że te włosy mogą być symbolem jakiejś wolności, jakby coś się zmieniało z każdym pociągnięciem ręki. To, co najbardziej przykuwało uwagę, to oczy – oczy jasne, błękitne, jak bezchmurne letnie niebo. Miały w sobie coś hipnotyzującego, czystego, jakby nie nosiły żadnego cienia zwątpienia ani smutku, choć były pełne emocji. Czułam, jak przez te oczy można by przejrzeć cały świat, ale one nie były zimne, były pełne ciepła, nadziei, jak obietnica nowego początku. Przyglądałam się szkicowi, czując, jak w tej chwili rysuję nie tylko obraz, ale i coś, co powoli staje się częścią mnie.

Dorysowałam delikatne brwi i pełne usta, lekko zarysowane cieniem. Ohh i te dołeczki, które według mnie są przeurocze zarówno u dziewcząt jak i chłopaków. Sięgnęłam po ołówek, żeby nadać rysunkowi głębi. Cieniowałam włosy, podkreślając ich połysk. Na policzkach delikatny róż, jakby twarz była muśnięta letnim słońcem. Wyobrażałam sobie, że patrzę na siebie taką w lustrze. I że nie czuję potrzeby, by coś poprawiać. Ale to nie była prawda. Postać za tą idealną dziewczyną musiała być prawdziwa. Prawdziwa ja. Wyłaniałam ją ołówkiem powoli, jakby niepewnie, jakbym wciąż bała się na nią spojrzeć. Jasne włosy blond w odcieniu złota, które nigdy nie układały się tak, jak chciałam. Chyba przez ich ilość. Oczy w odcieniach zieleni, z nutą brązowych detali, które czasem wydawały mi się rozmyte, jakbym patrzyła na siebie przez mgłę.

Dorysowałam też ubytek w brwi. Małą, charakterystyczną przerwę, z którą się urodziłam i której nigdy nie dało się ukryć, choć kiedyś bardzo tego chciałam. Obie postacie stały tam razem, niemal dotykając się plecami, ale nie patrzyły na siebie. Ta idealna ja była pewna siebie, otwarta na świat. Ta prawdziwa była spokojniejsza, bardziej zamknięta. Patrząc na rysunek, poczułam coś dziwnego. Jakby obie wersje mnie miały coś sobie do powiedzenia. Jakby jedna nie mogła istnieć bez drugiej. Odłożyłam ołówek i wzięłam głęboki oddech. Być może pewnego dnia spojrzę w lustro i pokocham siebie w całości z jasnymi oczami czy zielonymi, z idealnymi brwiami czy z tą przerwą, która czyni mnie sobą. Ale dzisiaj miałam wrażenie, że zaczynam od małego kroku. Pierwszego, ale ważnego.

Zawsze czułam, że jestem inna. Nawet kiedy byłam dzieckiem, to wolałam uczestniczyć w rozmowach dorosłych niż biegać z rówieśnikami za tak zwanymi dzisiaj trendami takimi jak lalki barbie czy monsterhight. Podobał mi się świat dorosłych. Pełen opowieści, mądrości, wspomnień, żartów, które czasem rozumiałam tylko połowicznie, ale i tak wydawały mi się fascynujące. Psychologowie nazywali to „starą duszą w ciele dziecka". Brzmiało to jak coś wyjątkowego, ale w rzeczywistości było moim przekleństwem.

W podstawówce różnica między mną a resztą dzieci była wyraźna. Kiedy dziewczyny siedziały na ławkach i gadały o najnowszych wydaniach lalek, ja miałam w rękach notes do rysowania – zazwyczaj coś, co uchodziło za „nudne" w ich oczach. Książki? Paseee... w tym wieku liczyła się wypasiona Mp4 z wyświetlaczem kolorowym. Moje „Koleżanki" wzdychały teatralnie, przechodząc, rzucały przez ramię:

– No tak, nasz odmieniec znowu odpływa do swojego świata. Przyznaj się lepiej, że jesteś biedak. Boże, ale nudziara...- Ich słowa nie bolały na początku, ale powtarzane setki razy zaczynały osiadać we mnie jak kurz, którego nie dało się zetrzeć.

Najgorsi jednak byli chłopcy. Oni nie ograniczali się do słów. Na przerwach zdarzało się, że podchodzili do mnie, wyrywając mi z rąk książkę, rzucając nią po korytarzu.

– No co, odmieńcu, nie możesz nic zrobić? – śmiali się, kiedy podążałam za ich wygłupami, czując jednocześnie złość i bezradność.

Raz zgnietli mój zeszyt do szkicowania – miejsce, w którym czułam się bezpieczna, gdzie rysowałam świat taki, jakim chciałam go widzieć. Zostawili go w kałuży na podwórku. Odkryłam go po ostatniej lekcji – rozmoknięty, z poszarpanymi kartkami. Czułam, jak wzbiera we mnie gniew, ale nie mogłam nic z tym zrobić. Oni zawsze byli silniejsi. Głośniejsi. To samo z kredkami, moja mama wypruwała sobie żyły, aby dorobić i kupić mi czeskie kredki bezdrzewne, które polecił nam swego czasu, jeden z architektów, znajomy mamy. Pamiętam, zabrali mi piórnik ci kretyni i rzucili o podłogę... większość kredek się potłukła...

Najbardziej jednak zapamiętałam, kiedy postanowili "udowodnić", jaka jestem głupia i nudna. To miał być zwykły dzień. Byłam nawet trochę podekscytowana, bo lubiłam lekcje języka polskiego. Tym razem mieliśmy przygotować prezentację na temat ulubionej książki. Wybór był dla mnie oczywisty – „Mały Książę". Przeczytałam ją kilka razy, za każdym razem znajdując w niej coś nowego, coś, co trafiało prosto w moje serce. Wybrałam fragment o oswajaniu. Dla mnie był najważniejszy – mówił o więziach, o tym, że stajemy się odpowiedzialni za tych, których oswajamy. Czyż to nie było piękne?

Wstałam i podeszłam do tablicy. Czułam lekkie drżenie w rękach, ale głos miałam pewny. Patrzyłam na nauczycielkę, unikałam spojrzeń klasy. Zaczęłam opowiadać, powoli, starając się przekazać, jak bardzo ten fragment do mnie przemawia. Ale kiedy tylko wymówiłam zdanie:

– „Oswojenie to stworzenie więzi, które sprawiają, że ktoś staje się dla nas wyjątkowy" – usłyszałam ciche parsknięcie z tyłu klasy. Starałam się nie zwracać na to uwagi.

– Lis w tej opowieści uczy Małego Księcia, że więź nie powstaje od razu. Trzeba czasu, cierpliwości, wzajemnego zrozumienia... - Nie dokończyłam zdania, bo śmiech się nasilił.

– Lis i więzi, serio? Co to za bajki dla dzieci? – Prychnął sprzed ostatniej ławki chłopak, który na tamten czas troszkę mi się podobał. Zamarłam na moment, ale zebrałam się i mówiłam dalej. Tyle że wtedy do akcji włączyli się kolejni.

– Hej, uważajcie, żeby was tu ktoś nie „oswoił"! – rzucił jeden z chłopców, a klasa wybuchnęła śmiechem. Dziewczyny obróciły się do siebie z teatralnymi minami.

– Ciekawe, czy jak ktoś ją „oswoi". Z tego co wiem, aby chłopcy chcieli się poznać, najpierw trzeba być, choć troszkę ładnym? – powiedziała jedna z nich. Czułam, jak ciepło wspina się po mojej szyi, dociera do twarzy. Wiedziałam, że jestem czerwona. Głos mi zadrżał, ale mówiłam dalej. Chciałam dokończyć, musiałam to zrobić. Tylko że wtedy jeden z chłopaków zaczął naśladować dziecięcy głos:

– „Zróbmy więź, oswój mnie, błagam! Jestem taka beznadziejna" – mówi kolejna dziewczynka, machając rękami jak kukiełka. Reszta klasy zanosiła się śmiechem. Kiedy spojrzałam na nauczycielkę, miałam nadzieję, że coś powie, uciszy ich. Ale patrzyła tylko na mnie, jakby oczekiwała, że sama sobie z tym poradzę. Jakbym miała jakąś siłę, której wcale nie czułam. Zakończyłam prezentację szybko, łamiącym się głosem. Słyszałam jeszcze, jak jedna z dziewczyn w pierwszej ławce szepcze do swojej koleżanki:

– Serio, widziałaś ten jej dres? Różowy? Kto to jeszcze nosi? Jak przedszkolak.

Śmiały się tak, że ich ramiona trzęsły się z rozbawienia. Ich słowa uderzały mnie jak kamienie. Niby cicho, niby niewinnie, ale każde z nich wbijało się głęboko. Patrzyłam w swoją ławkę, jakbym mogła się w niej schować, wtopić w nią i zniknąć. W mojej głowie zaczęły kłębić się myśli. Co było nie tak z moim strojem? To był zwykły różowy dres, taki, w jakim zawsze czułam się wygodnie. Chciałam się bronić, chciałam coś powiedzieć, ale słowa nie chciały wyjść. Czułam, jak gardło ściska się coraz mocniej. Zamiast tego usłyszałam tylko swój własny wewnętrzny głos, cichy, drżący: Może faktycznie wyglądam śmiesznie? Może naprawdę jestem jak dziecko? Nagle zrobiło mi się zimno, mimo że w klasie było ciepło. Moje ciało było tam, w tej ławce, ale duszą uciekłam gdzieś daleko.

Przestałam słyszeć, co mówi nauczycielka. Przestałam widzieć cokolwiek poza swoimi rękami, które nerwowo skręcały róg kartki w zeszycie. Czułam się jak nic, jak ktoś, kto nie ma prawa być sobą, kto zawsze będzie tylko żartem, tłem dla cudzych śmiechów.

Pamiętam, jak po dzwonku powoli wstałam i zaczęłam pakować rzeczy do plecaka. Nikt na mnie nie patrzył, jakby cała moja obecność była teraz nieważna. Ale ich słowa wciąż były w mojej głowie, jak echo, które nie chciało ucichnąć. Kiedy wyszłam z klasy, spojrzałam w okno, jakby mój własny odbity obraz mógł mi coś powiedzieć. Zobaczyłam dziewczynę o złotych włosach, w różowym dresie, o drobnej sylwetce. Dziewczynę, która wyglądała na dziecko. Tylko że w środku nie czułam się już dzieckiem. W środku czułam się, jakby ktoś zabrał mi coś, co kiedyś było moje. Może odwagę, może radość, a może po prostu część mnie, którą wcześniej lubiłam, a teraz wstydziłam się jej bardziej niż czegokolwiek innego.

W tamtej chwili obiecałam sobie, że kiedyś ich słowa przestaną boleć. Ale tego dnia jeszcze w to nie wierzyłam. Dzwonek, przerwa. Usiadłam na swoje miejsce korytarza szkolnego. Chciałam zapaść się pod ziemię. Z moich oczu zaczęły płynąć łzy, choć bardzo starałam się je powstrzymać. W tamtej chwili czułam, jakby moje serce się kurczyło. Jakby ktoś wyrwał z niego kawałek i podeptał go na oczach wszystkich. Byłam wściekła, ale bardziej na siebie niż na nich – za to, że nie potrafiłam nic powiedzieć, nic zrobić. Za to, że ich słowa wchodziły we mnie jak gwoździe, zbyt głęboko, by dało się je wyrwać. Czułam się głupia, nudna i żałosna, dokładnie tak, jak chcieli. A przecież jedyne, co chciałam, to opowiedzieć o czymś, co naprawdę dla mnie znaczyło. Coś, co uważałam za piękne. Ale dla nich to nie miało znaczenia. Byłam tylko dziewczyną, której łatwo było dokuczyć. *Mały Książę* mógł mówić o oswajaniu, o więzach, ale w tamtej chwili czułam tylko pustkę. Jakbym niczego i nikogo nie była warta.

Gdy tylko wytrąciłam się z wiru negatywnych wspomnień, które od dłuższego czasu krążyły w mojej głowie, odłożyłam naszkicowany rysunek na biurko. Znów na później. Może wrócę do niego, gdy będę czuła się inaczej, spokojniejsza. Sięgnęłam po laptopa i zaczęłam bezwiednie przewijać strony Facebooka, jakby to miało mnie uspokoić. Nagle natknęłam się na post, który przykuł moją uwagę: „Wojewódzki Konkurs Fotograficzny – Kończące się Lato". Moje serce zabiło mocniej. Kryterium było jasne: pięć fotografii, które uchwycą piękno odchodzącego lata w naszym regionie. Zaczęłam czytać szczegóły i poczułam delikatne ukłucie ekscytacji. W domu mieliśmy aparat fotograficzny, który kiedyś kupiła moja mama, bardziej z ciekawości niż z potrzeby. Nigdy go nie używałam, ale dlaczego by nie spróbować? Podjęłam decyzję niemal natychmiast. Wstałam, znalazłam aparat, sprawdziłam baterie, które – ku mojemu zaskoczeniu – działały, zatem wyszłam z domu. Słońce zaczynało się chylić ku zachodowi, a jego złote promienie delikatnie opierały się na drzewach. Liście, które kilka tygodni wcześniej były jeszcze soczyście zielone, teraz przybierały ciepłe, jesienne barwy, głębokie czerwienie, złoto i pomarańcz. Skupiłam się na gałęzi, na której splotły się wszystkie te kolory.

Uchwyciłam promienie przebijające przez liście, tworzące delikatną aurę świetlistych smug. Aparat wydał cichy dźwięk migawki. Mam to! Pierwsze zdjęcie „liście w barwach jesieni". Patrząc na podgląd zdjęcia, poczułam pierwszą iskierkę zadowolenia. Jesień miała w sobie coś nostalgicznego, ale zarazem pięknego. Kiedy dotarłam do ruin starego młyna, czas zdawał się zatrzymać. Kamienne ściany, popękane i porośnięte bluszczem, wyglądały, jakby pamiętały setki historii. Wybrałam kadr, w którym załamania ścian wpuszczały promienie zachodzącego słońca, a bluszcz zdawał się oplatać te resztki ludzkiego wysiłku jak dłoń pełna cierpliwości. Było coś niemal mistycznego w tej scenie, jakby ruiny mówiły o przemijaniu, ale i o trwaniu w swojej wyjątkowej formie. Starałam się wykonać kilka zdjęć. W domu wybiorę te najlepsze, aż w głowie pojawiło się „ruiny zabytkowych budynków". No nie ma bata, na wyróżnienie może się nada. Zaśmiałam się do siebie w duchu.

Chwilę postałam w miejscu, zastanawiając się, w jakim kierunku iść. Zaczęłam wspinać się na pobliskie wzgórze. Nie było łatwo. Droga była stroma, a aparat w rękach zmuszał mnie do ostrożności. Kiedy w końcu dotarłam na szczyt, widok zaparł mi dech w piersiach. Słońce było już nisko, jego krąg niemal dotykał linii horyzontu. Niebo eksplodowało odcieniami różu, pomarańczy i fioletu, jakby malarz właśnie kończył swoje największe dzieło. To jest to! Trzecie zdjęcie to nic innego jak mój ukochany fragment z książki z dzieciństwa „zachód słońca oczami najwyższej góry". Skupiłam obiektyw na tym spektaklu, starając się uchwycić nie tylko kolory, ale i uczucie, które mi towarzyszyło. Szept wiatru, zapach trawy, delikatne ochłodzenie powietrza. Spojrzałam w dół na miasto. Wyglądało jak mała makieta – dachy domów, drobne uliczki, światła zaczynające migotać w oknach. W złotym świetle zachodzącego słońca wyglądało jak miejsce wyjęte z baśni. Zdjęcie oddało to zaskakująco wiernie – ciepło, które otulało miasto jak ostatni uścisk lata. I tak Czwarte zdjęcie „miasto w złotym świetle zachodzącego dnia". Zachwycałam się tym widokiem. Nostalgiczna euforia zawładnęła mną z zapamiętanych wersetów książki:

Fragment z *Małego Księcia* autorstwa Antoine'a de Saint-Exupéry'ego o zachodach słońca:

-Lubię zachody słońca. Chodźmy zobaczyć zachód słońca...

– Ale trzeba poczekać.

– Na co?

– Aż słońce zacznie zachodzić

Początkowo był bardzo zdziwiony. Ale potem sam sobie odpowiedział:

– Wiesz... Kiedy jest południe w Stanach Zjednoczonych, we Francji słońce już zachodzi. Trzeba tylko przemieścić się do Francji, żeby widzieć zachód słońca.

Niestety, planeta Małego Księcia była zbyt mała. Tego dnia widział zachód słońca czterdzieści trzy razy. I potem dodał:

– Wiesz, kiedy jest się bardzo smutnym, lubi się zachody słońca...

– Więc ty byłeś bardzo smutny tego dnia? - Ale Mały Książę nie odpowiedział.

Ten fragment pięknie oddaje tęsknotę i melancholię, jakie często towarzyszą zachodom słońca, a także subtelność uczuć, które *Mały Książę* przekazuje w tak prosty sposób. Kiedy słońce całkiem zniknęło, poczekałam, aż ciemność rozproszy się światłem latarni. Miasto zmieniło się w zupełnie inną rzeczywistość – chłodniejszą, cichszą, ale równie piękną. Światła uliczne odbijały się w kałużach, tworząc rozmazane świetliste smugi. Uchwyciłam to, starając się zachować zarówno spokój, jak i melancholię tej chwili. Piąte zdjęcie: „moje miasto po zmroku migoczących świateł". Gdy tylko wróciłam do domu, trzymając aparat w dłoni, rzuciłam mamie, krótkie:

– Cześć! Idę do swojego pokoju! - Nie czekając na odpowiedź, pobiegłam na górę do swojego pokoju. Aparat wydawał mi się teraz najcenniejszym skarbem. Pośpiesznie podłączyłam go do laptopa i zaczęłam przeglądać zdjęcia. Było ich sporo. Niektóre były zupełnie nieudane – rozmazane, prześwietlone albo z kadrami, które wyglądały na przypadkowe. Skasowałam je bez żalu. Jednak te, które wyszły dobrze, miały w sobie coś wyjątkowego. Wybrałam pięć.

Każdemu z nich nadałam nazwę, która pojawiła się w mojej głowie jeszcze podczas robienia zdjęć:

1. „Liście w barwach jesieni"

2. „Ruiny zabytkowych budynków"

3. „Zachód słońca oczami najwyższej góry"

4. „Miasto w złotym świetle zachodzącego dnia"

5. „Moje miasto po zmroku migoczących świateł"

Wypełniłam formularz zgłoszeniowy, uważnie sprawdzając, czy wszystko jest poprawnie. Załączyłam zdjęcia i napisałam krótką notkę o sobie. Zanim kliknęłam „wyślij", przez chwilę zawahałam się. Czy moje zdjęcia są wystarczająco dobre? A co, jeśli ktoś się z nich wyśmieje? Odetchnęłam głęboko i kliknęłam. Gotowe. Poszło, nie ma odwrotu!

Z uśmiechem na twarzy poszłam do łazienki. Gorący prysznic był idealnym zakończeniem tego dnia. Woda spływała po mnie, jakby zmywała wszystkie wątpliwości i zmęczenie. Poczułam się szczęśliwa. W głowie pojawiła się myśl „-A może fotografia stanie się moim sposobem na wyrażanie siebie?" Po prysznicu wskoczyłam do łóżka, otulona ciepłym kocem. Wzięłam telefon i zaczęłam przeglądać Instagrama. Na insta story mojej szefowej zobaczyłam relację z jakiejś imprezy – światełka, eleganckie stroje, kieliszki w dłoniach. Zaśmiałam się do siebie. To takie „jej". Klikam w wiadomości przychodzące. A tu proszę bardzo, wiadomość od Dominika. Kliknęłam.

DOMINIK: Hej! :) Świetnie prowadzisz swoje konto na Instagramie, masz talent do takich rzeczy! A ten fanpage księgarni? Rewelacja. Naprawdę. Widać, że wkładasz w to serce

Uśmiechnęłam się, czytając jego słowa. Natychmiast odpisałam:

JA: Hejka Dzięki! Staram się, chociaż czasami mam wrażenie, że piszę w próżnię. Miło z twojej strony!

Dominik zaczął wspominać o filmie, jaki mu poleciłam. Nasza wymiana zdań była lekka, pełna żartów i drobnych docinek. Ostatecznie Dominik napisał, że idzie oglądać Zmierzch i obiecał, że później podzieli się recenzją. Już miałam wyłączyć aplikację, gdy nagle zobaczyłam kolejną wiadomość od niego. Otworzyłam ją z lekkim zaciekawieniem.

DOMINIK: Powinnaś częściej się uśmiechać, bo masz śliczny uśmiech

Zatrzymałam się na chwilę, czytając te słowa. Moje policzki zaróżowiły się, a na twarzy pojawił się właśnie ten uśmiech, o którym wspomniał. Schowałam telefon pod poduszkę, jakbym chciała zachować tę chwilę tylko dla siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro