Prolog
Osobiście nie mam pojęcia, jak to jest nie czuć głębokich, silnych emocji. Podobnie jak powiedziała Sylvia Plath, nawet jeśli czuję pustkę, czuję ją całkowicie.
Chyba nigdy też nie widziałam na żywo pożaru. Jedyny ogień z jakim miałam do czynienia i nie tlił się on we mnie wraz ze wzbierającą wściekłością, zawsze podlegał czyjejś kontroli. Pozwalał się ujarzmić.
Tym razem, kiedy stanęłam przed jednorodzinnym domem, obejmowanym przez płomienie, czułam, że ich charakter był dziki, wściekły. Zabójczo niebezpieczny.
Długie wstęgi wspinały się po ścianach, wychylając bezkształtne kończyny z okien, jak w chęci zaczerpnięcia świeżego powietrza i przy okazji muśnięcia nieba. Pożerały wszystko, co napotkały począwszy od fundamentów, pękających dachówek i okien, do walących się bezradnie postumentów. Chciwie sięgały nawet po moją skorumpowaną duszę, mając jawny zamiar pozostawić po sobie wyłącznie dym, popiół i płacz.
Gapiłam się w rozjarzony budynek, a kakofonia uczuć rozrywała mi pierś. Strach, rozpacz, niedowierzanie, żal, smutek, wściekłość. Wszystko to wieńczyło wierutne niezrozumienie. Na tle nocnego nieba budynek mógł równie dobrze prosperować jako najjaśniejszy punkt całego Tokio. Za moimi plecami rozszedł się ryk silnika, szybko stłumiony, gdy ktoś z trzaskiem zamykanych drzwi wyszedł z samochodu. Słyszałam krzyki i wydawane polecenia, ale nie docierał do mnie żaden wyraz. Mój dom właśnie upadał, uginał się pod siłą żywiołu, mimo że jeszcze wczoraj święcie wierzyłam w jego niezniszczalność. Zawsze stał dumnie, jak kamienna forteca.
Walące się deski wzbiły tumany iskier w czarny bezmiar sklepienia. Z oddali, może z innego uniwersum, dobiegło mnie wycie syreny.
Krew szumiała mi w uszach, a serce uderzało tak mocno, że czułam je każdą komórką i nie słyszałam własnych myśli. Harmider wokoło, biegający w tę i we w tę ludzie, nawołujący do siebie nawzajem, w tej chwili w ogóle mnie nie dotyczył. Miałam przed sobą tylko jedno, najwyraźniejsze pytanie:
„Jak to się stało?"
— Jakieś ofiary?
Suchy, przyzwyczajony do szorstkiego tonu głos Saturna przybył do mnie z opóźnieniem, jakby ogień roztoczył wokoło jakąś niezbadaną barierę i nie przepuszczał żadnych dźwięków z zewnątrz.
Wolno przekręciłam głowę, by móc spojrzeć na brata. Stał nieopodal w swojej czarnej, skórzanej kurtce motocyklowej i patrzył na podchodzącego do niego Uranusa. W ciemnych oczach Saturna odbijały się refleksy płomieni, przez co odnosiłam wrażenie, że w jego ciele zaklęto piekło, a buzujący wokoło żar to fragmenty, którym udało przedostać się na wolność.
Był wściekły. Nie jak ja – zagubiony. Był rozsierdzony do tego stopnia, że mimo maski bezemocjonalności, dobrze wiedziałam, jak cały się wręcz gotował. Erupcje wulkanów mogłyby siać mniej zniszczenia niż on.
Uranus spłynął wzrokiem na ziemię, po czym wydukał parę niezrozumiałych słów, mocno zaciskając przy tym pięści, jakby obawiał się niewidzialnego, nadchodzącego ciosu.
Saturn otworzył szerzej oczy, a na jego bladej twarzy odmalował się szok.
— Słucham...? — spytał, lecz bardziej brzmiało to na groźbę.
Drugi chłopak wziął głębszy, ciężki wdech i zebrał się w sobie, by zajrzeć przełożonemu w oczy. Nie pozbył się całego strachu przed synem kapitana. Ręce mu drżały, a żyły uwydatniły się tworząc linie podobne do narysowanych na mapach rzek. Nie dziwiłam się jego obawom. Niewielu było takich, którzy nie lękali się gniewu Dosei'a Kodachi'ego.
— Zginęła jedna osoba. — powtórzył głośniej, a ja zamarłam. Coś zakuło mnie w piersi i zapomniałam o następnym wdechu, gdy Uranus dokończył: Ofiarą jest Amanogawa Kodachi.
Dowódca, lider, nauczyciel.
Ojciec.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro