Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

⟡ 4 ⟡

┌───── •✶• ─────┐
-TOKYOREV FANFICTION-
└───── •✶• ─────┘

Zaskoczona, że ten pseudonim opuścił inne usta niż moje, zajrzałam przez ramię, gdzie z cieni drzew wyłaniała się wysoka – chyba wyższa od Sosny Hakkaia – postać o czarnych, długich włosach i brązowych, teraz szlachtujących mnie z namaszczaną nienawiścią, oczach. Chłopak szedł ku mnie i nawet nie musiałam długo się zastanawiać, by być całkowicie pewną, że targała nim najprawdziwsza wściekłość. Nim mrugnęłam on jednym, prostym, ale silnym kopniakiem powalił mnie na kamienną kostkę aż z gruchotem potoczyłam się po ziemi. W tle usłyszałam strwożony pisk Emmy. Obijając sobie łokcie syknęłam boleśnie, już z tego miejsca doskonale wiedząc, że kamienny bruk pozostawi na moim ciele pamiątki w postaci siniaków. Wokół zbierających się na placu ludzi wezbrały zdziwione westchnienia i zmieszane szepty.

— Baji! — ten sam chłopak o blond włosach opadających na oczy wybiegł z szeregu, widocznie zaszokowany zachowaniem swojego przyjaciela.

— Milcz, Chifuyu. — uciął tamten, bez pośpiechu podchodząc bliżej i chyląc się, by szorstko złapać mnie za szyję.

Wyrwał mi dech z płuc, a moje dłonie natychmiast odnalazły jego mocne, diabelnie pewne nadgarstki. Gdyby naszła go taka ochota wystarczyłoby, że zaciśnie pięść, a złamie mi kark.

— Baji-san! — zawołała Emma, podbiegając do właściciela długich, czarnych włosów —  Zostaw ją! — pociągnęła go za rękaw ciemnego uniformu, ale w ogóle się tym nie przejął.

Brązowe oczy wpatrywały się w moje, z czymś, co z pewnością mogłoby przesądzić o losach niejednej wojny.

— Ani trochę nie ufam tej małej suce. — zawarczał, krzywiąc wargi w gniewny grymas. Ostre siekacze lśniły między jego ustami, gdy mówił, przyprawiając mnie o dreszcze.

Uniósł ramie pozbawiając mnie gruntu pod nogami. Sapnęłam, kiedy zacisnął palce i kompletnie ignorował przy tym bombardujące go z każdej strony głosy. Całą swoją uwagę przeznaczył teraz mnie, pewnie i z pełną świadomością ściskając pulsujące miejsce na mojej szyi prawie sprawiając, że zakręciło mi się w głowie. Jego tęczówki jarzyły się rzucanym wyzwaniem.

— Baji — usłyszałam szuranie podeszwy o zimną kostkę, kiedy drugi z chłopców przerwał szyk i wystąpił z tłoczącej się grupy, by stanąć w pozycji bojowej. — Postaw ją. — prawie rozkazał.

Wbijając palce w duszące mnie ramię, pobieżnie zerknęłam na zuchwałego blondyna, którego mina wyrażała tak zadziwiającą stanowczość, że musiałam spojrzeć na niego raz jeszcze, by upewnić się, że ten obrazek nie stanowił wyłącznie wyniku jakichś urojeń. Postawiłabym sporą sumę, że ten fircyk nie potrafił dobrze przyłożyć, szczególnie, że posiadał wielkie, niebieskie oczy i fryzurę modną w kręgach nadętych frajerów. Jednak ta mina, złowroga, wręcz nieznosząca sprzeciwu, sprawiała, że, jakimś cudem, wyglądał na starszego niżeli rzeczywiście był.

—  Haaa...? — Baji poluzował palce, nieoczekiwanie wypuszczając moje gardło ze stalowego uścisku, totalnie nie dbając o to z jaką siłą przywalę o kamienne podłoże.

Skrzywiłam się, dusząc w gardle warknięcie, kiedy po moich pośladkach rozszedł się przejmujący ból.

Co za, kurwa, pieprzony chujek...

– Znowu ty, Hanagaki...? – prawie wypluł, rzucając blondynowi niepochlebny grymas. Ewidentnie nie był zadowolony, że ktoś, a konkretnie ten cały Hanagaki, właśnie wchodził mu w paradę.

– Nie mamy podstaw, by traktować jej jak lalki. – powiedział, prawie heroicznie znosząc przy tym bezwzględne spojrzenie Baji'ego. On z kolei obrócił się, pozostawiając mnie w cieniu swoich pleców i przestąpił do niższego dzieciaka dwa kroki.

– Nawet po tym, co powiedział Saturn, myślisz, że po prostu możemy puścić mimo uszu to, że kogoś zabiła...? Nie że coś, ale wygląda na taką. – kiwnął w moją stronę i tym razem w jakimś stopniu żałowałam, że się nie mylił. – Jeżeli nie naszych, to kogoś na pewno. – dodał gniewnie i przechylił głowę patrząc na milczącego chłopca przed nim. – Za kogo ty się masz...? – prawie zwierzęcy warkot wytoczył się z jego gardła, jakby bynajmniej zamierzał gołymi rękoma pozbawić go głowy. – Haa? Hanagaki...?

– Nie wiem jak wy – natychmiast podniosłam wzrok, odnajdując Takashi'ego, stojącego spokojnie w towarzystwie Hakkai'a i dwóch prawie identycznych chłopców. – Ale nie wierzę w ani jedno słowo, które dziś wypowiedział Saturn. – oznajmił bez cienia agresji.

Chyba zawsze podchodził do wszystkiego na chłodno i wyglądał na osobę, która najpierw faktycznie zastanawia się nad sytuacją, a dopiero potem działa. Zdawał się być inteligentny, co nie było w tych czasach cechą powszechną. Przyjrzałam się jasnym oczom, teraz utkwionym w dwójce ludzi i na moment spłynęłam wzrokiem na blondyna, dumnie unoszącego głowę w stronę tego diabła, co wcześniej zamierzał samodzielnie wsadzić mnie tych kilka metrów pod ziemię. Hanagaki uśmiechnął się do mnie lekko.

– To nie ty ich zabiłaś, prawda? – bardziej stwierdził niż zapytał, przyprawiając mnie o chwilowe, dość ulotne w ogólnym rozrachunku, poczucie ulgi.

Cóż nie przypominałam sobie, by na mojej liście bingo znajdowali się jacyś członkowie Tomanu, ale nie musiałam mówić tego na głos. Otworzyłam usta, chcąc odpowiedzieć, gdy donośny krzyk przerwał mi w pół słowa.

– Cisza! – głos pasujący do wydawania rozkazów zagrzmiał u szczytu kamiennych stopni.

Draken stał tuż obok Mikey'a, w świetle jasnej Luny i groźnie spoglądał na tłum, tym jednym słowem zaprowadzając porządek.

Łańcuch skuwający mi gardło zacisnął się mocniej, niemal zgniótł mi krtań wraz ze strunami, przez co nawet gdybym chciała, nie mogłabym się odezwać. Wzrok Sano utkwiony był we mnie. Miałam wrażenie jak gdyby przyglądał mi się sam mroczny kosiarz i rozprawiał na temat tego, czy warto byłoby mnie jeszcze trochę pomęczyć, czy może zrezygnować z tej dziecinady i już teraz zabrać do domu.

– Dzisiaj zginęło dwoje naszych. – oznajmił Manjiro i nie potrafiłam stwierdzić czy był smutny, podminowany, czy wściekły, bo wyglądał jak człowiek pozbawiony emocji. – Nie jakichś tam żołnierzy. Nie jesteśmy wojskiem. To byli przyjaciele, czyiś bracia i synowie, których śmierć pozostanie w ich pamięciach póki sami nie odejdą.

Czułam się dość dziwnie słuchając tak wyniosłej, a zarazem niezaprzeczalnie niewymuszanej przemowy. W moich stronach ten monolog byłby zbędny, chyba że odszedłby ktoś rzeczywiście wyższy stopniem. Jak na przykład mój staruszek. Może w Tomanie zdarzały się śmierci, nie potrafiłam za to poręczyć, ale przeczuwałam, że w gangu motocyklowym jak w każdym innym, dochodziło czasem do tragedii. Była to rzecz nieunikniona, zważywszy, że Tokio Manji powoli wznosiło się na wyżyny popularności. To tak jak zgony w samolocie. W jednym miesiącu pracownik doświadczy przynajmniej jednej śmierci na locie długodystansowym i choć jest to straszne, musi kontynuować podróż dalej. Z trupem na pokładzie. Właśnie tak traktowano to w Supernovie. Na rok traciliśmy przynajmniej dwunastu członków, niekiedy zdarzały się gorsze okresy gdzie grzebaliśmy dwa razy tyle osób, ale nikt na dłużej się tym nie przejmował. Może dlatego, że była to na tyle rosła grupa, że nie wszyscy się ze sobą znali. Powinniśmy być zwarci, połączeni tą mityczną więzią przyjaźni i porozumienia, a tymczasem prócz układów z policją znaliśmy się całkiem dobrze z niejednym grabarzem.

– Wbrew wszystkiemu, co ostatnio miało miejsce, zdecydowałem się przyłączyć Jupiter do Tomanu, by pomogła nam odnaleźć sprawcę. – oznajmił, a mnie odjęło mowę.

Że jak?

Oburzone pomruki rozeszły się wśród niezadowolonych chłopaków, otaczając mnie z każdej strony, jak powoli zaciskająca się klatka.

Na głowę upadł?

– Jeżeli jest niewinna, zdoła tego dokonać w przeciągu miesiąca. – zwrócił się do mnie i gdy tylko nasze spojrzenia się zderzyły, poczułam się, jakby przed kaplicą stała tylko nasza dwójka. – Prawda?

Pytał mnie. A ja wiedziałam, że była to jak najbardziej prawda, a mimo to, gdybym odpowiedziała czułabym, że kłamie w żywe oczy. Zdecydowałam się na sztywne skinienie. Wiedział? Nie miałam pojęcia, nie mógł słyszeć konspiracyjnego szeptu mojego brata, ale chyba też ten teatrzyk zagrany nieskromnie przez Saturna jakoś niezupełnie go przekonał. Czułam suchość w ustach i ciężar własnego serca w piersi. Jakby wszystkie moje grzechy zwołały zebranie, a teraz, w obliczu tego... "Aktu miłosierdzia" czekały na zadośćuczynienie. Chociaż nie wiedziałam co próbował osiągnąć lider swastykowców. Może rzeczywiście chciał wytypować mordercę, a ja w dalszym ciągu wisiałam na jego liście niewykluczonych prawdopodobieństw. Miałam go zabić. Człowieka, który musiał grywać z diabłami w szachy i potrafił się jeszcze przy tym uśmiechać. Nie byłam pewna, co mnie czeka jeśli zawalę... Pewnie Dosei i jego wkurw wiosny średniowiecza. Ale nie lubiłam mierzyć z pistoletu w skroń nastolatków. Jedynym więc sposobem na rozstrzygnięcie tego sporu pozostawała odpowiedź na pytanie: Ja czy oni?

– Jupiter. – drgnęłam niespokojnie, oglądając się na całkowicie opanowaną twarz dowódcy. Kiwnięciem nakazał mi podejść bliżej.

Z duszą na ramieniu ruszyłam w stronę lśniących, kamiennych stopni i niechętnie zatrzymałam się przed Manjiro Sano, dopiero po czasie decydując się na niego popatrzeć. Mimo mrocznej aury, wypływającej z każdego zakamarka jego ciała, na ustach nosił sympatyczny uśmiech.

– Masz gdzie dzisiaj spać? – zapytał, na co odruchowo uniosłam brew.

Dopiero po sekundzie skojarzyłam, że pytał czy mogłam bezpiecznie wrócić do domu po tym, jak mój wystrzałowy brat powiedział mi „elo". Zagryzłam wnętrze policzka. Właściwie nie on był tu problemem, bo mogłabym się z nim kłócić, w końcu nikt nie wykurzy mnie z własnego łóżka, chyba że... Ogień. Na samo jego wspomnienie poczułam nudności. W odpowiedzi pokręciłam przecząco głową.

– Ja mogę ją przenocować! – zajrzałam przez ramię, napotykając uśmiechającą się Emmę.

Okej, nie spodziewałam się tego entuzjazmu.

– Jesteś tego pewna? – Draken spojrzał na nią powątpiewająco, co ta jednak zbyła machnięciem dłoni.

– Oczywiście! Zawsze chciałam mieć najlepszą przyjaciółkę. – po tych słowach ruszyła się z miejsca, by podejść do mnie bliżej.

Śledziłam każdy jej krok, zdumiona, że tak bezinteresownie to zaproponowała. Chwyciła mnie za nadgarstek i lekko, niemal w obawie, że mocniejszy ruch może mnie skrzywdzić, pociągnęła za sobą.

– Hola... Czekaj... – nie wiedziałam czy to już koniec mojej audiencji i czy spokojnie mogłam udać się wraz z dziewczyną, dokądkolwiek zamierzała mnie zaprowadzić, odwróciłam jeszcze głowę w stronę blondyna, chcąc sprawdzić, czy nie miał nic przeciwko.

Nie miał, ale przywitały mnie czarne, bezdenne tęczówki, przeszywające niczym naostrzony miecz.

Bez dalszego oporu pozwoliłam Emmie poprowadzić się w stronę wyjścia.

– Oi, nie zawieźć was? – zaoferował Draken, odprowadzając dziewczynę wzrokiem. Emma skwitowała to pytanie przyciszonym chichotem, tak typowo kobiecym, że sama chyba nie potrafiłabym się na niego zdobyć.

– Jesteśmy już duże i sobie poradzimy! – zapewniła ze śmiechem, prowadząc mnie w dół schodów.

Opuściwszy teren zebrania, zeszłyśmy na zatopiony w ciszy parking. Mogło być chwile po północy, więc ruch na ulicach pozostawał znikomy, odstępując wartę przydrożnym lampom.

– To powiesz mi jak masz na imię? – zagadnęła grzecznie, dalej trzymając moją dłoń, jakbym była jej młodszą siostrą.

– Jupiter.

Emma zamruczała ze śmiechem, zerkając na mnie kątem oka.

– A tak naprawdę? – uśmiechnęła się nieco szerzej.

Moje buty szurały o kamień, kiedy szłyśmy wyznaczoną przez dziewczynę trasą. Nie wiedzieć czemu chciałam zaufać Emmie. Czułam, że mogłam być z nią szczera, choć wpajano mi od wczesnej młodości, że nikt na początku nie jest godzien zaufania. Ona jednak zdawała się wyłamywać z tego schematu. W Supernovie każdy przybierał pseudonim, który z jasnych powodów skutecznie ukrywałaby prawdziwą tożsamość... Choć dla mnie nie ukrywał wyłącznie imienia, ale też tą część, której nie chciałam nikomu pokazywać. Ukrytą pod płachtą Jowisza dziewczynę, obawiającą się wszystkiego i wszystkich. Byłam Jupiter. Jowisz. Największą z całego Planetarnego Układu.

Pokręciłam głową.

– Nie ma nic naprawdę. – odparłam wymijająco i w ten sposób chyba zniechęciłam ją do dalszych pytań.

Zastanowiła się przez chwilę, wreszcie decydując przyjąć taki obrót spraw i skinęła z uśmiechem.

– No dobrze, skoro tak mówisz. Ja jestem Sano Emma, ale to chyba wiesz. – zaśmiała się beztrosko, na powrót zyskując moje zainteresowanie.

– Sano? – powtórzyłam zdumiona – Znaczy, tak jak Mikey?

Wyglądała jak gdyby próbowała powstrzymać chęć wywrócenia oczami.

– Tak. – zaśmiała się – Może kiedyś przyjdzie dzień, kiedy mój kochany braciszek komuś się przedstawi, a ta osoba powie: „Och? Tak jak Emma?".

Obie parsknęłyśmy śmiechem, ja kompletnie pozbawionym wesołości, ona całkowicie niewymuszonym. Kierowałyśmy się w stronę gęściej ustawionych zabudowań.

– Cóż, ładnie. – stwierdziłam, śledząc ślady po rowerowej oponie.

– Z początku miałam wrażenie, że jest trochę... – zastanowiła się – Dziwne. Znaczy mało japońskie, rozumiesz? Ale teraz chyba zaczęło mi się podobać. – przyznała z ciepłym uśmiechem. – Właśnie dzięki tamtym głupkom.

Wyszłyśmy na ścieżkę prowadzącą przez opustoszały o tej godzinie park.

– Ach, padam z nóg! – jęknęła, unosząc ręce, by rozciągnąć odrobinę plecy – I w sumie jestem głodna. Zrobię nam zupę. Co ty na to? – odpowiadające jej milczenie, sprawiło, że zerknęła w moją stronę. – Jupiter? Wszystko dobrze?

Największa z całego Układu... A tymczasem walczyłam sama ze sobą, by nie zmniejszyć się do rozmiarów kieszonkowego zegarka. Łzy szczypały mnie pod powiekami i choć tłamsiłam je zawzięcie irytowałam się na samą myśl, że tak cholernie chciało mi się płakać. Przez całe życie wychodziłam ze znacznie trudniejszych gówien, nawet nie myśląc o załamywaniu się jak małe dziecko, a teraz wszystko zdawało się rozpieprzać w drobny mak.

– Mój ojciec... – zwilżyłam językiem suche wargi – Nie żyje. Brat mnie porzucił. –  i postawił pod ścianą gdzie kazał sterczeć póki nie wykonam poleconego zadania, bo inaczej bliżej poznam jego rewolwer. – Ja chyba... –  mój głos załamał się żałośnie, więc szybko odchrząknęłam, udając, że to chwilowe zawahanie nie miało miejsca. – Nie bardzo wiem, co mam ze sobą zrobić.

Bolała mnie głowa, a obraz powoli rozmazywał się od ciążących na rzęsach kropel. Bałam się, naprawdę się, cholera, bałam. I tak jak powiedziałam, nie miałam bladego pojęcia co zrobić.

Dziewięć godzin. Może kilka minut więcej. Ale tyle mi pozostawało. Emma patrzyła na mnie z wypisanym na twarzy współczuciem i troską, decydując się delikatnie dotknąć mojego ramienia, by tym nikłym gestem dodać mi otuchy. Niezupełnie zadziałało, ale było to całkiem miłe z jej strony.

– Rozumiem. – podjęła w końcu, wodząc spojrzeniem po ziemi. – Bardzo mi przykro. Musi ci być ciężko.

Chyba nie ja powinnam to słyszeć.

– Wiesz, dzisiaj zdarzyło się tyle, że myślę, że powinnaś coś zjeść położyć się i odespać. Jutro zastanowimy się co dalej, hm? Nic nie jest jeszcze stracone, więc głowa do góry. – posłała mi krzepki uśmiech, aż na jego widok pękło mi serce.

– Och, Emma... – westchnęłam i chyba zamierzałam coś jeszcze powiedzieć, gdy czyjeś ramie trąciło mój bok z taką siłą, że prawie zatoczyłam się do przodu.

– Hej! – Emma zmarszczyła groźnie brwi, odwracając się za tępym osiłkiem – Jak śmie-

W porę chwyciłam ją za łokieć, dając tym sposobem znać, żeby się uciszyła. Goryle z wolna odwrócili w naszą stronę łyse głowy, a ja przeczuwałam, że nie byli to ludzie, z którymi zechciałybyśmy się zaprzyjaźnić...

Spojrzeli na nas z przekrwionymi oczami i cienkimi ustami wykrzywionymi w zdenerwowane grymasy świadczące o definitywnym niezadowoleniu.

– Hee? – zawrócili, przekraczając dzielący nas dystans i górując nad nami dobrymi kilkudziesięcioma centymetrami.

Przysięgam, byli jak Godzilla i King Kong.

– Jakiś problem? – zapytał ten, który bardziej przypominał małpę, a liczne kolczyki zalśniły w świetle wiszących nad nami lamp. Tatuaże zdobiące mu twarz prawie wiły się pod ruchami mięśni. Zagryzłam wargę, czując wzbierające ciepło.

Druga bestia, gość w stylu potwora z kajiuu, trącił King Konga ramieniem w bok, znacząco wskazując mnie brodą. Na moment wstrzymałam oddech.

– To nie ta z Supernovy? – zapytał, a po budującym się na jego wstrętnym ryju uśmieszku krew zamarzła mi w żyłach. Ścisnęłam rękę blondynki, nie będąc pewną czy zdołałybyśmy uciec. Z pewnością ruszyliby za nami i w efekcie daleko byśmy nie odbiegły, a sądząc po tym jakie z nich przyjemniaczki, obawiałam się tego, co mogliby nam zrobić.

– Siostra Saturna. – podsunął.

Otaksowali mnie od góry do dołu, a zjawiające się zaraz potem przebrzydłe uśmiechy sprawiły, że poczułam, jak zalewa mnie fala zimna.

– Emma... – powiedziałam półgłosem, cofając się i zmuszając ją do tego samego.

– Tak? – spytała cicho, prawie niesłyszalnie, z gardłem ściśniętym lodowatym strachem i złotymi oczami wpatrującymi się w dwóch, barczystych mężczyzn.

– Uciekaj.

W ostatniej chwili odepchnęłam ją w tył, blokując uderzenie przedramieniem. Ból rozszedł się po kości, ale zignorowałam nieprzyjemne uczucie wykonując zamach. Mężczyzna zaklął nieprzyjemnie, gdy prawie uderzyłam go w zagłębienie szyi. Blondynka pisnęła, upadając na ziemię. Uniknęłam nadlatującego ciosu z pięści, kucając i z całej siły, jaka mi została, trafiając faceta pod kolanem. Zawył chybocząc się na nogach. Uchyliłam się, gdy drugi już sięgał po moje włosy, by bezwzględnie za nie szarpnąć i skoczyłam na równe nogi, unikając zderzenia z metalowym kastetem. Pospiesznie doskoczyłam do barierki, łapiąc się zardzewiałej, kruszącej się w palcach rurki i podskoczyłam, nokautując przeciwnika silnym kopnięciem aż padł na żwirową drogę.

– Jupiter! – odwróciłam się, zdając sobie sprawę, że Emma właśnie szamotała się w uścisku umięśnionego mężczyzny.

– Puszczaj ja! – zawołałam, ale stalowe ramiona chwyciły mnie za kark, pewnym, zatrważająco szybkim ruchem, powalając na ziemię.

Syknęłam, rozdzierając sobie skórę na wrażliwych dłoniach. Niezwłocznie pozbierałam się z piasku, chcąc czym prędzej wstać, gdy wytatuowany King Kong rąbnął podeszwą okutego buta w mój nos. Zaklęłam siarczyście, czując jak krew ścieka mi po dolnej wardze. Emma wierzgała i wołała w panice, ale ledwo słyszałam, co mówiła. W uszach piszczało mi, jakby gdzieś gwałtownie zahamował samochód. Mężczyzna schylił się, kucając i kompletnie nie bacząc na wrzaski przerażonej blondynki chwycił mnie u nasady głowy za włosy, bez delikatności podrywając do góry, bym spojrzała mu w oczy.

– Gdzie on jest? – zapytał, cedząc słowa z jadowitością godną bardziej gada niż owłosionego goryla.

– Twój stary? – spytałam chrapliwie, uśmiechając się przy tym perfidnie. – A sprawdzałeś w najbliższym markecie? Polecam szukać w alejce z mlekiem.

To uderzenie zapiekło mnie w policzek, ale domyślałam się, że obrazowało raptem namiastkę tego, jak mocno mógłby mi przywalić. Wzięłam głębszy wdech, oblizując górną wargę. Na języku poczułam intensywny, metaliczny posmak.

– Twój brat, głupia suko. – wycedził, szarpiąc mną, jak lalką na linkach. Sapnęłam z bólem i gdy już miałam odpowiedzieć, jego głowa odskoczyła w dół, kiedy silne uderzenie zderzyło się z potylicą. Otworzyłam szerzej oczy, wodząc wzrokiem poza zwalistymi ramionami w poszukiwaniu tego, kto właśnie całkowicie go poskładał.

– Łapy precz. – ten wściekły, przyzwyczajony do gróźb głos Drakena mógłby nawiedzać mnie w koszmarach. Wymierzył Kongowi ostatni cios w tył głowy, sprawiając, że jego duża ręka puściła kosmyki moich czarnych włosów i pozwoliła opaść im bez ładu wzdłuż ramion.

Gapiłam się oszołomiona na cielsko pokonanego mężczyzny i chyba nawet o tym nie wiedząc, wsłuchiwałam się w piszczenie rozrywające mi uszy.

– Wszystko dobrze?

Ociężale uniosłam wzrok zastając patrzącego na mnie Mitsuye. Nie mogłam podnieść się z ziemi, zbyt zaskoczona ich niezapowiedzianą obecnością, co chwila przeskakując spojrzeniem to z jednego, to na drugiego chłopaka.

– Jupiter! – Emma doskoczyła do mnie, ujmując za dłoń i z najprawdziwszym strachem oceniając ilość szkód na mojej twarzy.

– Wszystko dobrze? Nie masz złamanego nosa? Bardzo cię boli? – pytała i im więcej stawiała przede mną znaków zapytania tym mniejszą chęć miałam, aby na którykolwiek odpowiadać. Zamrugałam rozkojarzona, bo obraz jeszcze kręcił mi się przed twarzą. Takashi przykucnął, spoglądając na mnie z uwagą.

– Możesz wstać? – spytał łagodnie, cierpliwie czekając aż przemielę fakt, że w ogóle się odezwał. Wyglądał na spokojnego, ale oczy mu płonęły. Albo tą część sobie uroiłam. Nie byłam pewna.

Nawet nie zauważyłam kiedy Draken oddalił się na niedużą odległość, by chwile pomówić przez telefon i właśnie wracał, kończąc połączenie. Stanął za klęczącą przy mnie dziewczyną.

– Mikey zaraz tu będzie. Wracasz z nim prosto do domu. – zakomunikował, na co ta poderwała się z miejsca.

– Słucham? A co z Jupiter? – zapytała przejęta, wskazując mnie, jakby chciała powiedzieć: widzisz w jakim jest stanie?

– Pójdzie do mnie.

Przez chwile byłam przekonana, że coś źle usłyszałam, a odpowiedź Takashi'ego wynikała ze wstrząśnienia mózgu. Gdy przyjrzałam się mu wnikliwiej, zrozumiałam, że mówił na poważnie.

– Co? – wypaliłam, z trudem dźwigając się na nogi. Skrzywiłam się, gdy ból zajęczał w moich kościach.

Aha, będą zakwasy.

– Nie puścimy was teraz samych do domu. – oznajmił wysoki blondyn, zaplatając ręce na klatce piersiowej, jakby oświadczał, że nie było z nim dyskusji. – Najlepiej jeśli ktoś teraz będzie miał was na oku. – stwierdził cierpliwie.

Odruchowo docisnęłam zęby do dolnej wargi. Poczułam nieprzyjemny smak krwi.

– Mikey już czeka. – powiedział, gdy jego telefon rozjarzył się przychodzącą wiadomością, po czym zwrócił się do stojącego z rękami w kieszeniach spodni przyjaciela. – Do później.

W odpowiedzi Mitsuya skinął, w ciszy odprowadzając młodego gangstera wzrokiem. Emma posłała mi jedynie przepraszający uśmiech i po chwili zawahania, podbiegła do mnie i mocno uściskała. Niepewnie oddałam gest, ignorując ból w ramionach.

– Trzymaj się. – odsunęła się, by z zatroskaną miną pobiec za niknącym w cieniach Kenem.

Nastała chwila ciszy, w której próbowałam poukładać sobie myśli w głowie, ale denerwujące dzwonienie i nieodstępujące zawroty w ogóle mi tego nie ułatwiały. Spojrzałam ostatni raz na leżące ciała i zmarszczyłam brwi na tyle, na ile pozwalała mi rozcięta brew. Po co szukali Saturna?

– Na nas już pora. – Takashi ruszył się z miejsca, idąc w przeciwnym kierunku i zostawiając mnie nieco w tyle.

Skołowana zatrzepotałam rzęsami, odwracając się za nim ze zdumieniem.

– Ch-chwila! – zawołałam z roztargnieniem, jeszcze niezupełnie wiedząc, co właściwie chciałam powiedzieć. Żartował? Przecież chyba nie mogłam tak po prostu pójść z nim do jego mieszkania. Ledwo się znaliśmy...

Mitsuya zajrzał przez ramię, po chwili stając do mnie bokiem i przyglądając się z pytającym wyrazem twarzy, jak zastanawiam się ile dobra przyniesie mi postąpienie w jego kierunku kilku kroków.

– Coś nie tak? – zapytał, widocznie nie podzielając mojego przejęcia.

Och, na litość boską, uwielbiałam ten jego głos, ale miałam ochotę kazać mu się zamknąć. Z trudem zbierałam myśli, zwłaszcza, że nawarstwiały się jedna po drugiej, każda głośniejsza od kolejnej, co przyprawiało mnie o zawroty głowy.

– Hej. – podszedł do mnie, sprawiając, że momentalnie zastygłam. Dotknął moich dłoni, a ja spojrzałam mu w oczy. Chciałam wiedzieć, jak to robił, że hipnotyzowały samą swoją barwą. – Już dobrze. – zapewnił, uśmiechając się lekko. – Do niczego cię nie zmuszę, ale wolałbym byś nie zostawała nigdzie sama.

Spoko, mnie by to nie przeszkadzało. Choć to co dzisiaj miało miejsce, ponad każdą miarę wykraczało poza ludzkie pojęcie, samo udanie się do niego do domu wydawało się zwyczajnie nie na miejscu. Myślałam nad wybraniem się na jakąś stację benzynową, gdzie mogłabym zjeść frytki za ostatnie grosze, które zawieruszyły się w kieszeniach mojej kurtki i zastanowiłabym się co dalej.

– Cenię sobie twoją troskę, ale jej nie potrzebuję. – powiedziałam odrobinę zbyt ostro niż pierwotnie zamierzałam.

Uniósł wyżej przeciętą brew.

– Jesteś pewna? – zapytał retorycznie, bo odpowiedź nasuwała się sama.

W ogóle nie byłam pewna. Cała poczerwieniałam.

– Oczywiście! – odrzekłam natychmiast, potrzebując zrobić coś z rękami, więc wcisnęłam je do kieszeni skórzanej kurtki.

Byłam uparta, ale wiedziałam, że ostatecznie wyjdzie mi to na dobre, a przynajmniej taką miałam nadzieję.

Aż niebo rozdarł mocny, zatrważająco głośny grzmot, za którego sprawą deszcz runął na nas całą ścianą, jakby stwórca właśnie odkręcił kran. Nie musiałam długo czekać, by przemoknąć do suchej nitki.

– Zgoda! – zdecydowałam wreszcie i słysząc warkot zbliżającej się burzy, pędem podeszłam do Mitsuyi. – Idziemy do ciebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro