⟡ 2 ⟡
┌───── •✶• ─────┐
-TOKYOREV FANFICTION-
└───── •✶• ─────┘
Zaskoczenie przepłynęło wśród mężczyzn i chłopców niczym pełznący wąż. Dobrze usłyszałam? Obarczał winą gang gimnazjalistów? Szok zawisł w powietrzu ciężką chmurą, gdy wszyscy spoglądali po sobie z niedowierzaniem podszytym gniewem. Słyszałam, jak upewniają się, że dobrze rozumieją i pytają siebie nawzajem:
— Toman?
— Znaczy ta grupka gówniarzy z tym całym Mikey'em?
— Zaraz, ale to nie jest banda dzieciaków?
— No właśnie! Jak kilkoro bahorów zdołało zabić Sirius'a?
— Lepiej zapytać: „dlaczego?". — powiedziałam, umiejętnie przebijając się przez kanonadę męskich barytonów i przechodzących mutację głosów. Pytające spojrzenie przecięły moją podnoszącą się z siadu postać, a ciekawskie oczy wodziły za moimi krokami, gdy bez pośpiechu zsunęłam się na maskę samochodu i zeskoczyłam na ziemię. — Sano Manjiro — rzekłam, spokojnie przyglądając się twarzom w napięciu czekającym na moje dalsze słowa — Może i jest zwykłym nastolatkiem, czy jak wolicie, rozpustnym gówniarzem — zatrzymałam się w takiej odległości, by Dosei w dwóch krokach mógł znaleźć się przy mnie — Jednak mógłby rozgromić każdego z was bez żadnego problemu.
Potakiwania i ciche pomruki zawirowały w przestrzeni.
— Ta. Słyszałem, że niezły z niego pojeb. — wtrącił jeden z chłopców. Musiał niedawno do nas dołączyć.
Saturn nie odrywał ode mnie groźnych, czerwonych ślepi. Tatuaże okalające jego ciało po sam kark, dodawały mu niebezpiecznego wyglądu. Idealny mafioso. Rejestrował każdy mój ruch i słowo, zupełnie nie przejmując się, że cztery setki żołnierzy właśnie uważnie przyglądają się jego reakcji. Nie podobało mi się to intensywne spojrzenie jakie mi rzucał, ale odtrąciłam chęć zaplecenia rąk pod biustem. Nie chciałam pokazywać mu, że moja jedna część lękała się tych opalizujących szałem oczu.
— Ale — podniosłam głos, uciszając rodzące się rozmowy — Zabijanie nie jest w jego stylu. — powiedziałam z całą dozą pewności. — Więc to nie może być on.
Gdyby się teraz zastanowić istniało tysiąc powodów, dla których mógłby wybuchnąć pożar. Przypadek, choć sama nie do końca potrafiłam się z nim zgodzić, nie był wcale opcją do wykluczenia.
Toman z kolei nie miał żadnych mafijnych korzeni. Obok morderstwa on nawet nie stał. Tym szczyciła się Supernova, w której szczeniaki – nowicjusze, jak kolega znający tokijskich swastykowców od strony pojebów – mieszały się z weteranami, ludźmi mogącymi równie dobrze przebywać w jej szeregach od kilku pokoleń. Osobiście nie poznałam Manjiro, ale zdążyłam o nim usłyszeć. Oprócz mocnych pobić i kilku złamanych nosów, nic nie brudziło jego życiorysu. Możliwe że był całkiem w porządku. Poza tym, nie widziałam żadnych sensownych argumentów, dla których właśnie on miałby dążyć do śmierci naszego ojca. Nie mógł być tak głupi.
Saturn zwęził wąskie, jadowite oczy.
— Taka pewna tego jesteś...? — wręcz zamruczał, z uśmiechem patrząc jak marszczę brwi, niezadowolona z ilości trucizny jaka przesiąkła jego słowa.
Rozumiałam, że był zły i chciał wypełnić obowiązek członka Hordy, i zadośćuczynić, ale niepotrzebnie wyznaczał zabójcę na oślep. Nie odpowiedziałam, pozwalając by znacząca cisza zrobiła to za mnie, a on w ten czas, wyciągnął z kieszeni tylnych spodni czarny skrawek materiału ze starannie wyszytą na jej nawierzchni żółtą swastyką. I plakietką z jednym słowem.
Mikey.
Z krawędzi sypały się popiół, jak odpadające płatki umierających kwiatów. Zamrugałam wolno, rozchylając zaskoczona wargi.
— Skąd...
— Dokładnie to znalazłem w zgliszczach naszego domu — powiedział niemal z zarzutem i z powrotem popatrzył na swoich ludzi. — Sano Manjiro odpowiada za śmierć Sirius'a! — ryknął, ciągnąc za sobą krzyk czterystu rozwścieczonych mężczyzn. Miałam wrażenie, że kamienie drżą mi pod stopami.
Nie wierzyłam w ani jedno słowo.
— Zwolnij obroty, głąbie. — warknęłam, a tętent głosów ucichł, gdy tylko się odezwałam. — Dobrze wiesz, że to żaden dowód.
Dosei spojrzał na mnie tak, jakby tym sposobem chciał dać mi do zrozumienia, że mam się zamknąć. Wal się, palancie.
— Tak? Zatem jakie jest twoje wytłumaczenie? — zapytał prawie retorycznie. Zmarszczyłam nos, bo szczerze nie mogłam znieść jego aroganckiego tonu. Cholerny dupek.
— Nie wiem, ale na pewno nie będę popierać twojej poronionej opinii. — odparłam stanowczo, piorunując go wzrokiem. — Sano to dzieciak. Przypuszczam, że pistolet widział tylko w kinie na John Wicku.
— Jest w naszym wieku — prawie wszedł mi w słowo, wsuwając wytatuowane dłonie do kieszeni ciężkiej kurtki i zbliżył się, patrząc na mnie z góry. — A my całkiem nieźle potrafimy strzelać. — wyciągnął ku mnie rękę, znacząco stukając palcem w moją pierś. — Nie?
— Może dlatego, że nasz ojciec był dowódcą pieprzonej mafii? — ściszyłam głos, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby.
— Nie każdy morderca ma powiązania z Jakuzą.
— Fakt. — przyznałam — Każdy człowiek ma zaś mózg, ale spójrz. Nie każdy go używa. — odgryzłam się, szlachtując go wzrokiem. Żyłka zapulsowała mu niebezpiecznie na czole, dając mi do zrozumienia, że powoli naciągałam granicę.
— Wiesz, że w ten sposób szargasz dobre imię nie tylko ojca, ale całej Supernovy? — jego głos przycichł, co sprawiło, że momentalnie wstrzymałam oddech.
Groził mi? Zmrużyłam oczy, bo nie rozumiałam do czego brnął.
— Masz przed sobą jasny dowód, plus nikt chyba nie musi tłumaczyć, że Mikey od zawsze pragnął wyeliminować wszystkie gangi, by Toman pozostawał jedyną grupą na piedestale.
Gdy pochylił głowę, by rzucić mi spojrzenie spod czarnych rzęs momentalnie poczułam, jak oblepia mnie strach. Moje gardło zacisnęło się w poplątany supeł, a nogi wrosły w ziemię.
— Co proponujesz zrobić? — odezwał się Uranus, z zaplecionymi ramionami i rozpiętą kurtką, zza której wyłaniało się logo zespołu Imminence.
Zerknęłam na niego z ukosa. Był w tym samym wieku, co mój brat, a zarazem łączyła ich długoletnia przyjaźń. Dodatkowo dzielili to samo zamiłowanie do kolczyków i tatuaży, przez co razem prezentowali się całkiem nieźle. Saturn, wysoki o wysportowanej sylwetce, skrzących oczach i czerwonych, przydługawych włosach spiętych na potylicy w kitkę, a obok niego Uranus, jego zaufany kompan o ciemnych kędziorkach i wytatuowanym na szyi łacińskim frazesem: „aut viam inveniam aut faciam".
„Albo znajdę drogę, albo sam ją stworzę".
Chciałam zatrzymać to koło szaleństwa. Potrząsnąć bratem i odnaleźć w nim tego nastolatka, któremu odebrano rodzica. Któremu wyrwano serce w piersi oraz nakazano żyć z pozostawioną po nim dziurą, jak dumnym orderem. Nie dostrzegłam go jednak. Widziałam tylko parę rubinowych oczu, pochłaniających światło niczym dwie czarne dziury.
— Odpłacić się tym samym. — odparł w tak oczywisty sposób, że nie zdołałam powstrzymać parsknięcia śmiechem.
Zapadło nieprzyjemne milczenie. Wice kapitan znów patrzył wprost na mnie, a szeroko otwarte powieki, tępo wgapione w mój niknący uśmiech świadczyły o prawdziwym niezadowoleniu. Zmarszczył brwi, a ja pojęłam, że ten nikły przejaw zuchwałości w ogóle mu się nie spodobał. Atmosfera zgęstniała, powietrze przybrało na masie, aż naszła mnie myśl, że można byłoby ją przesypywać sitem. Ciała otaczających nas mężczyzn i zapalone, ostre światła drogich samochodów napierały na mnie, przytłaczały. Nie byłam odważna. Ale próbowałam choćby zachować tego pozór. Wyprostowałam się i odpowiedziałam na wyzwanie mojego brata.
— Kpisz z rozkazów swojego kapitania? — zawarczał, postępując w moją stronę kolejny krok, górując nade mną pokaźną ilością centymetrów.
Prychnęłam, marszcząc drwiąco nos.
— Przypomnieć ci, że w niecały rok cię dogoniłam i byliśmy na tym samym stanowisku? — odparłam, walcząc z prawdziwie kuszącą ochotą, by solennie mu przywalić. — Pajacu.
Dosei nie zachowywał się w ten sposób. Był wyniosły, arogancki i samolubny, czasami zbyt dojrzały na wiek szesnastu lat. Lubił testować swoją siłę, czy podwijać dziewczynom spódniczki nie szczędząc przy tym dwuznacznych żartów, ale, przede wszystkim, kochał swoją młodszą siostrę. I nigdy nie pozwalał innym rzucić choćby jednego, niewłaściwego zerknięcia w jej stronę.
Teraz on sam obrzucał mnie spojrzeniem z nieodpartą chęcią mordu. Przełknęłam gorycz. Pragnęłam złapać go za kłaki i wbić mu do głowy, że zginął mu ojciec, a dobieranie winnych na podstawie nieoczywistych domysłów nie stanowiło żadnego rozwiązania.
Siostra cię potrzebuje, pieprzony debilu.
Saturn uniósł głowę i nie odwracając ode mnie wzroku, zwrócił się do wszystkich Planetarnych.
— Sirius był naszym liderem! Ja z kolei zajmowałem miejsce jego następcy — oznajmił stanowczo, dobrze wiedząc, że nikt nawet nie wpadłby na to, że jeden z dwóch wice kapitanów mógłby być kobietą. Że mogłam z ukrycia dowodzić jedną z dywizji. — Po jego śmierci to na mnie przypada obowiązek przejęcia jego stanowiska! — na krótki ułamek sekundy zawahał się i choć trwało to pół minuty, a słuchający go ludzie nawet nie zwrócili na nią uwagi, ja zbyt dobrze znałam Dosei'a, by się nie zorientować. — Z ciężkim sercem — ta, jasne — Zobowiązuje się przejąć tytuł kapitana Supernovy i zarzekam się, że rachunki zostaną wyrównane, a karma, która dopadnie sprawcę będzie nosić moje imię!
Jego silny krzyk poniósł się echem, a tłum zawrzał za nim, jak na jakimś popierdolonym koncercie.
Patrzyłam z mieszanką żalu i złości na uśmiechającego się chłopaka o mocno zarysowanej szczęce oraz ostrym siekaczom. Jak na członka Hordy przystało. Dzieliliśmy miano zastępców Siriusa, ale dobrze rozumiałam, dlaczego mój brat zdecydował się przemilczeć tą kwestię. Oprócz dzielącej nas różnicy wieku oraz zdecydowanie większych pokładów siły, różniła nas płeć. Wieść, że dziewczyna, szesnastolatka, przez tak długi czas stała u boku najważniejszej osoby w gangu mógłby doprowadzić do wybuchu oburzenia na miarę hollywoodzkiego skandalu. Kiedy Sirius stał u władzy żadna forma sprzeciwu nie wchodziła w grę, jeżeli już coś przedsięwziął. Nasz ojciec był niepokonaną alfą i omegą, budzącą strach nawet w najgroźniejszych członkach.
Z kolei Saturn... Cóż, zdawało się, że jemu ta myśl w pewnym sensie doskwierała.
Dosei znów popatrzył na mnie, a żaden mięsień na jego twarzy nie zdradzał, że w razie konieczności nie podniósłby na mnie ręki. Nigdy dotąd mnie nie uderzył, ale miałam wątpliwość, czy teraz również się powstrzyma.
— Powtórzę... — prawie wypluł, szlachtując mnie wzrokiem. Kompletnie przestał mi się podobać sposób w jaki do mnie mówił. — Kpisz z moich rozkazów? — kąciki jego ust uniosły się lekko ku górze.
— Mam pewne obiekcje. — wysyczałam, całą sobą starając się nie tracić gruntu pod nogami.
Zaśmiał się wrednie, a ten dźwięk odbił się echem wśród Planetarnych.
— Obiekcje? — powtórzył drwiąco, przyprawiając mnie o zaciśnięcie palców w pięści. Podniósł głowę, wołając w stronę zebranych. — Nasza słodka Jupiter ma pewne o b i e k c j e! — prychnął, jakby mówił: „dacie wiarę?". Wodziłam wzrokiem po jego przystojnej, młodej twarzy prawie jej nie poznając. — Czyżbyś przeniosła się na pacyfizm, droga siostro?
Jego słowa skutecznie wzbudzały nieprzychylne głosy.
— Przeczenie pochopnym wnioskom nazywa się logiką. Wygoogluj sobie. — odparłam niechętnie, siląc się, by trzymać nerwy na wodzy. Niepewność i obawa powoli ustępowały wzbierającej złości.
— Pochopnym wnioskom? — powtórzył i zaraz potem roześmiał się okrutnie. Członkowie Supernovy poszli za jego przykładem, kręcąc z dezaprobatą głowami i szydząc z mojej krótkowzroczności.
Co za debile...
— Co ty tak bronisz tego Manjiro, Jupiter? — zapytał, błyskając zębami w złośliwym uśmiechu. Mentalnie na niego splunęłam. — Zakochałaś się?
Tłum podjął śmiech, a moje mięśnie napięły się gotowe do walki. Stój na miejscu, Jupiter... Inaczej będziesz tego żałować.
Nieoczekiwanie cała dzika wesołość wyparowała z twarzy Saturna, jakby ktoś zdmuchnął płomień świecy, zastępując ją przerażającą powagą.
— Wiesz, że to oznacza zdradę, hm? — spytał, a ja poczułam jak serce przywaliło w żebra z całą swoją mocą. Niemal się zachłysnęłam.
— Pojebało cię? — wyplułam, cofając się o krok. — Przecież-
— Jupiter uważa, że Sano nie jest niczemu winny. Woli stać murem za nim niż za swoim domem i przyjaciółmi. — wzniósł ręce, jak w geście poddania. — Jeśli to nie jest dość przekonywujące, to nie wiem co jest!
— Zdrajczyni! — oskarżył mnie jeden z młodszych chłopców. Z miejsca przerzuciłam na niego wściekłe spojrzenie, powodując, że odsunął się niepewnie w tył.
— Jeśli masz jakiś problem z radością go wyjaśnię. — warknęłam, a on skulił się pod naporem moich wściekłych oczu.
— Tylko spróbuj... — wtrącił się zwalisty mężczyzna z licznymi tatuażami na twarzy, zapewne jego stary. Przechyliłam głowę, już zamierzając dobitnie dać mu do zrozumienia, dlaczego podlegało mi ponad dwieście ludzi w dywizji, ale Saturn wszedł mi w słowo:
— Dlaczego więc bronisz Swastykowców, Jupiter? — zapytał, tym razem w pełni oczekując odpowiedzi.
Zacisnęłam wargi, bo wiedziałam, że żadna forma wytłumaczeń do niego nie przemówi i gdy przeniosłam na niego wzrok, pojęłam dlaczego.
Traktował ojca jak Boga. Wykonywał wszystkie rozkazy, widząc w nim pieprzonego Mesjasza i mentora. Pusta para czerwonych oczu, obojętnych na światło, jasno potwierdzała myśl, że Dosei zginął tego dnia wraz z nim i pozostawił po sobie puste, bezduszne naczynie.
— Dosei... — podjęłam ze współczuciem, lecz nie dał mi skończyć.
— Dlaczego stoisz po ich stronie? — zapytał z urazą, dotykającą mnie w najczulszy punkt.
Patrzyłam w zimne oczy z boleśnie trwałą nadzieją, iż gdzieś tam odnajdę mojego brata. Kogoś kto nie próbowałby się kłócić, a spróbował zrozumieć. Milczałam.
— Kapitanie! — zawołał ktoś z zebranych, przerywając chwilę ciszy — Co robimy? — to pytanie zadał Mars, dobrze zbudowany nastolatek o burzy karmelowych włosów i kolczykiem w wardze w stylu Jungkook'a.
Saturn uśmiechnął się nikczemnie, nie odrywając ode mnie wzroku. Po moich plecach przetoczyła się niepewność. Nocny wiatr przyniósł za sobą dzwięk warczących motocykli. Zamrugałam, unosząc jedną brew, a zaaferowani członkowie Hordy odwrócili głowy, ewidentnie niezadowoleni z przerywania zebrania.
— Och, możesz być pewny, że zapamiętają nas na długo. — wymruczał, bez dalszych komentarzy ruszając się z miejsca i idąc w stronę, z której właśnie przybyła cała kolumna motorów. Planetarni rozstąpili się posłusznie, tworząc Dosei'owi drogę na sam przód. Zaciekawiona udałam się w krok za nim, słysząc przyciszone rozmowy i dostrzegając niechętne zerknięcia rzucane w kierunku naszych nowych gości. Gdy tylko światła zgasły, stanęłam jak wryta.
— Hej — głos Saturna przeszył ciemność i zadudnił między stłoczonym klanem, jak uderzenie gongu wzywającego do wojny. — Mikey.
Przed nami stał blondyn w białej kurtce i mogłabym przysiąc, że w całym moim życiu nie widziałam czarniejszych tęczówek. W momencie kiedy oczy Saturna pochłaniały ciemność z zewnątrz, tak mrok Mikey'a wypływał z jego wnętrza. Wyraz twarzy Sano pozostawał oschły. Za jego plecami zgromadzili się chłopcy ubrani w ciemne kombinezony z białymi pasami na biodrach. Nie byli wcale liczni, ale groźne, skrzywione w nienawistnych grymasach miny stwarzały pozór gotowości do walki. Wyglądali jakby przyszli na wojnę. Członkowie mojej grupy podzielali skołowanie, które właśnie czułam. Z ostatnich rewelacji Saturna wychodziło na to, że właśnie Toman odpowiadał za zaistniałą tragedię, a tymczasem dzieciaki wyglądały na do cna wkurwione. Tyle zdążyło się wydarzyć przez minione godziny i jeszcze na domiar wszystkiego, Tokijski gang licealistów miał do nas jakiś niewyjaśniony problem.
— Coś się stało? — podjudzający i do szpiku bezczelny głos Dosei'a zdawał się spełniać swój obowiązek, bo umiejętnie ich prowokował.
— Haa...? — wysoki jak sosna nastolatek, o zgolonych przy nasadzie niebieskich włosach obnażył wściekle zęby. Zakrzywiona blizna wiła się w rytm wypowiadanych przez niego słów. — Powiedz, że się przesłyszałem i wcale nie zadałeś tego pytania. — jego ostrzegawcze spojrzenie zmroziło mi krew w żyłach, ale mój brat nawet nie drgnął, kompletnie nieporuszony.
— Wyglądacie na zdenerwowanych. — oznajmił jakby było to dla niego zaskakujące. — Ekspedientka nie chciała was wpuścić do Sex Shopu? — zapytał obcesowo, nie szczędząc okazji, by uśmiechnąć się złośliwie.
— Ty cholerny...
— Peh-yan.
Mikey jednym słowem uciszył wyrywającego się z szeregu, chudego blondyna. Z oblicza Manjiro nie schodził chłód i niepokojąca obojętność. Uniósł głowę, lekko przekrzywiając ją w bok, by jak gdyby nic skrzyżować z moim bratem spojrzenia.
— Nie zamierzam wywoływać niepotrzebnej awantury. — oznajmił i niemal uwierzyłam, że powiedział to bez cienia gniewu. Po chwili jego twarz spowił cień. Kiwnął za siebie, wskazując wściekłych chłopaków Tomanu. — Ale nie powstrzymam ich jeśli uznają za rozsądne, by rozsmarować twój łeb na betonie.
Wzdrygnęłam się. Powiedział to z takim opanowaniem, że włoski zjeżyły mi się na karku. Był znacznie bardziej przerażający, gdy ukrywał swoją złość. Przygryzłam dolną wargę.
— To miała być groźba? — zapytał ktoś z Planetarnych, a za nim zakrzyknęło kilka innych, gniewnych głosów.
Czułam jak w powietrzu formuję się napięta linia. Nie wiedziałam, dlaczego Toman nagle zapragnął wgnieść Supernovę w ziemię, zwłaszcza, że samo pyskowanie mafiosom graniczyło z cholernym szaleństwem! Byli o połowę mniej liczni, a ich siły ograniczały się do rozjuszonych nastolatków. Wynik wydawał się z góry przesądzony. Mikey ruszył się z miejsca, przestępując kilka kroków w stronę Saturna, a im bardziej zmniejszał dzielący ich dystans tym ciężej przychodziło mi złapać kolejny oddech.
— Powiedz, Saturn... — zaczął, zbliżając się do chłopaka na długość ramienia. — Ile w sumie czekałoby cię odsiadki? — zapytał i nie byłam jedyną, która usłyszała brzęczące w jego głosie ostrzeżenie.
— Dość! — Uranus wyłonił się z lewej strony swojego przyjaciela i chwycił Manjiro za nadgarstek, mierząc go wściekłym spojrzeniem. — Czy ty wiesz w ogóle z kim rozmawiasz, ha?! — warknął, a kolczyki błyszczały, gdy mówił.
Zarejestrowałam jedynie niewyraźną smugę, kiedy Mikey wyprowadził zamach i znokautował Uranusa z impetem w głowę.
Podskoczyłam, sztywniejąc i z szeroko otwartymi oczami patrzyłam, jak chłopak uderza o ziemię, a krew tryska mu z nosa, spływając wodospadem na pylistą ziemię. Syknął, dotykając bolącego miejsca i ledwo podniósł na blondyna głowę, gdy ten ponowił cios. Przekleństwa zagrzmiały między Planetarnymi i kiedy już kilkoro pierwszych mężczyzn postępowało stanowcze kroki w stronę biednego nieszczęśnika, Saturn uniósł rękę, wydając polecenie, by pozostali na miejscach. Nikt nie śmiał sprzeciwić się jego rozkazom, a mnie zalała prawdziwa wściekłość. Mikey raz po raz wyprowadzał uderzenia, obsypując starszego chłopaka, znacznie większego od niego, niepohamowaną falą okrutnych ciosów. Słyszałam tylko mokry kaszel i jęki bólu, które powoli wyczerpywały moją cierpliwość.
Zerknęłam zaniepokojona na brata, czekając aż przerwie te tortury, ale on ani drgnął. Bez żadnego wyrazu, prawie z odrazą, oglądał rozgrywającą się przed nim masakrę, ofiarowując Manjiro wolną wolę. Pozwalał mu katować niewinnego chłopaka, zezwalając, by czerwień broczyła piach, a Uranus tracił powoli zdolność oddychania. W Sano płonęła najprawdziwsza, nieposkromiona nienawiść, a agonalne wrzaski zupełnie go nie gorszyły. Wydawało się wręcz, że usiłuje odnaleźć jakiś konkretny punkt, który przy mocnym przyjebaniu sprawi, że jego ofiara zacznie wydawać wysokie dźwięki.
Boże, on go zaraz zabije...
Zerknęłam na Dosei'a, ostatkami nadziei łudząc się, że miał wszystko pod kontrolą i tak naprawdę czekał na odpowiedni moment, by zainterweniować, ale on tylko z zafascynowaniem godnym zoologa patrzył na szarżującego demona.
Co ty robisz, debilu?! Dlaczego mu na to pozwalasz?!
Gdy usłyszałam dźwięk łamanej kości coś się we mnie przestawiło. Nawet o tym nie myśląc, przeszłam długość dzielącą mnie od toczącej się, krwawej jatki i z całej siły złapałam uniesioną rękę Mikey'a, zatrzymując następny ruch.
Jego pięść zawisła w powietrzu, wraz z nagłą, napiętą chwilą ciszy. Usłyszałam wzbierające szepty ludzi Tomanu.
— Dziewczyna?
— W Mafii?
— Dosyć. — podjęłam stanowczo, wręcz warcząc. Nie baczyłam na to, że zachowywałam się lekkomyślnie, być może zaniechałam plan mojego brata, ale nie mogłam pozwolić temu człowiekowi zabić Uranusa. — Dosyć. — powtórzyłam, oddychając ciężko i ostrzegawczo patrząc na Manjiro.
On z kolei nawet nie drgnął, dalej siedząc na nieprzytomnym chłopaku i ledwo rejestrując, jak moja ręka drżała od intensywnego zaciskania jej na jego ciele.
— Co ty odpierdalasz? — zapytałam z gniewem, kręcąc głową i wbijając paznokcie w nadgarstek Sano, by wreszcie na mnie spojrzał.
Z rozpaczą przepłynęłam wzrokiem na zmasakrowane oblicze leżącego pod nim nastolatka. Twarz miał tak zakrwawioną, że ledwo go rozpoznawałam.
Dlaczego Mikey? Dlaczego dajesz Saturnowi kolejny powód, by wieszał na tobie psy?
— Ktoś od was zabił dwójkę naszych ludzi.
Zaskoczona poderwałam głowę, krzyżując wzrok z ostrymi oczami wysokiego chłopaka o czarnych, długich do ramion włosach. Zmarszczyłam brwi, bo po jego poważnym wyrazie twarzy poznawałam, że mówił całkiem serio.
Co proszę?
— Pojebało was?! — krzyk jednego z mężczyzn zapoczątkował prawdziwy chaos w oddziałach Supernovy.
Wrzaski i wyzwiska wzbijały się w przestrzeń, w takt gdy weterani występowali z rzędów. W tym wszystkim ja patrzyłam zdumiona na Mikey'a, gapiąc się na niego, jak gdyby przemienił się w szoguna z epoki Edo. Głosy napierały na moje plecy i wiedziałam, że wystarczył jeden niewłaściwy ruch, by w tym miejscu rozpętało się prawdziwe piekło.
Saturn uniósł dłoń, przeraźliwie przypominając tym gestem swojego ojca, prostym sposobem zaprowadzając grobowe milczenie.
— Musicie wybaczyć nam ten brak szacunku. — rzekł nieoczekiwanie i równie dobrze ten przepraszający ton, z jakim zwrócił się do lidera tokijskich swastykowców, mógł mi się przesłyszeć.
Co jest, do cholery...?
— Jesteśmy poruszeni waszą stratą i wyrażamy szczere kondolencje. — z nogami wrośniętymi w ziemię patrzyłam, jak mój brat schyla się, a następnie prawdziwie, kurwa, kłania. Otworzyłam usta, kompletnie tracąc rezon.
— W co ty pogrywasz...? — zapytał przyciszony, zachrypnięty głos. Z roztargnieniem uniosłam wzrok bez trudu rozpoznając jego właściciela.
Lawendowe oczy odnalazły moje niedowierzające spojrzenie i na krótką chwilę między nami zawiązała się nikła nić porozumienia.
,,Też to widzisz, prawda?", pytałam bezgłośnie i nie dbałam już o to, czy na mojej twarzy widać, jak cholernie przerażona i wstrząśnięta byłam. Jego przecięta brew drgnęła lekko ku górze, jakby zaniepokoiło go moje niezrozumienie.
— Chcąc z głębi serca — na miłość boską, przecież ten facet nawet nie znał tak humanitarnych słów! — przeprosić was za tą nieplanowaną krzywdę — wyprostował się, rozkładając ręce — Ofiarowujemy wam prezent.
Nie wiedziałam o czym mówił. Prezent? Co ten chory pojeb znowu wymyślił? Przed chwilą mówił o zemście na Tomanie, zawierając całą swoją odrazę w każdym geście i słowie, a tymczasem słyszałam, jak się przed nimi płaszczył. W dodatku zdawało się, że doszło do nieporozumienia. Obie strony wspominały coś o morderstwie, ale po skonsternowanych minach członków mojego gangu tylko sam Dosei wiedział, dlaczego Toman zmierzał do zwarcia...
Nieoczekiwanie brat ruszył w moją stronę i nim zdążyłam zaprotestować, on chwycił mnie za kołnierz i gwałtownym szarpnięciem cisnął na ziemię, aż zaszurałam kolanami o wrzynający się w skórę żwir. Zachłysnęłam się powietrzem i z szeroko otwartymi oczami powiodłam wzrokiem po ziemi. Czułam jak kamienie wbijają się boleśnie w delikatne wnętrze moich dłoni, jakby była to kara za fakt, iż pistolety tak świetnie do nich pasowały. Ciężko oddychając i pozwalając duszy przysiąść na moim ramieniu, uniosłam głowę, zdając sobie sprawę, że klęczałam przed numerem dwa Tokio Manji Gangu. Groźne oczy Drakena świdrowały mnie i przenikały na wskroś przez każdą barierę, jaką przed sobą kiedykolwiek postawiłam.
— Waszego winowajcę...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro