⟡ 0 ⟡
┌───── •✶• ─────┐
-TOKYOREV FANFICTION-
└───── •✶• ─────┘
5 lat wcześniej...
Nie wierzyłam w Boga.
Odkąd pamiętałam czułam, że w swojej powieści umieścił mnie na stanowisku bohatera przyjmującego wszystkie baty. Bezlitośnie szlachtował tym, co miał pod ręką, nie ograniczając się wyobraźnią ani nie szczędząc amunicji. Zezwalał na ból. Zezwalał na mękę. I nie dał mi żadnego powodu, by nie wątpić w swoje istnienie.
Wierzyłam zaś w Szatana. Może dlatego, że łatwiej mi było obarczać winą kogoś, kto w pełni by się na nią zgodził, a zarazem do niej pasował?
I chyba trochę zaprzeczałam samej sobie. W końcu jeśli wyznaję Piekło, muszę mieć świadomość bytowania Nieba. Bez jednego nie ma drugiego. W sumie już sama nie wiedziałam, w co wierzyć.
Nawet we własnego ducha.
Gardło piekło mnie od agresywnego łapania wdechów, a płuca paliły najprawdziwszym ogniem. Nogi i ręce drżały od wysiłku, aż zgięłam się w pół, opierając dłonie na kolanach. Pierś falowała pod szybkimi oddechami. Serce tłukło się tak wściekle, że jego dudnienie słyszałam w uszach. Nie miałam siły. Nie miałam siły, by na nowo stanąć prosto, ani nawet, by unieść wzrok. Nie miałam siły na wiarę.
— Eden
Przymknęłam powieki, zaciskając palce.
— Wstań.
Nie mogę, chciałam powiedzieć. Miałam ochotę pokręcić stanowczo głową i dać ojcu do zrozumienia, że traciłam samą siebie.
Czy w świecie egzystuje jakaś miara, którą można zmierzyć głębokość dołu, w którym się gniło? Jaki był najgłębszy punkt? Jak nisko można było upaść? Istniała jednostka określająca najciemniejszą chujnię w jakiej mógł znaleźć się człowiek?
— Eden.
Nie, tato.
Zagryzłam wargi i cicho syknęłam, gdy odezwał się piekący ból, przypominający o niedawnej ranie. Poczułam w ustach nieprzyjemny, metaliczny posmak.
— Wstań.
Miałam większą ochotę, by przyłożyć bok do ściany, a gdybym zdołała powstrzymać się od osunięcia się na podłogę, mogłabym celebrować swój sukces.
— Stoję... — wydyszałam cicho, z ciasno zaciśniętym przełykiem.
Nie zebrałam się w sobie, by unieść głowę na czekającego ojca.
— Wyglądasz raczej, jak złożone origami.
Prychnęłam pod nosem.
— Opieram się — poprawiłam go zgryźliwie, znacznie ostrzej niż początkowo zamierzałam. — A to pierwszy etap stania.
Mówiąc zupełnie szczerze, miałam w dupie czy uzna moje zachowanie za przejaw bezczelności, czy coś w tym stylu.
Czułam się beznadziejnie. Siniaki oraz dokuczliwie stłuczone stawy dalej odzywały się przykrym, zimnym uczuciem kłucia, ale to syf w mojej głowie nie pozwalał mi wziąć się w garść. Worek treningowy wisiał niewzruszenie przed moim nosem, siłownia całkiem opustoszała i przypuszczałam, że gdyby nie właściciel, a konkretnie chwalebny pan tatuś, światła już dawno zostałyby zgaszone. Jedno paliło się nad naszymi głowami, niczym powoli dogorywające słońce.
Intensywny wzrok Siriusa przepłynął po mnie, jakby spojrzeniem chciał wypalić na ciele bruzdy.
— Opuściłaś się... — stwierdził ozięble, prawie doprowadzając moją wściekłość do eskalacji.
— Nieprawda. — wypaliłam, lecz się nie wyprostowałam.
Znacząca cisza podpowiedziała mi, że jakoś go tym nie przekonałam.
I chyba szczególnie nie posiadało to teraz większego znaczenia. Zmęczenie sprawiało, że bolały mnie mięśnie, a spieprzony od rana humor tylko poszerzał moją gorycz.
— Prawda. — rzekł twardo, niemal tak, jakby zakazywał mi podejmować dalszej dyskusji. Zacisnęłam wargi. — Jesteś rozhisteryzowana i zachowujesz się, jak miękka pizda.
— Zamknij się. — wyplułam, nie zważając na okoliczności nakazujące ugryźć się w język.
Umilkł, tym samym zrzucając na moje ramiona ciężar napiętej do granic wytrzymałości ciszy. Ignorowałam to uczucie, desperacko patrząc w podłogę, zbyt zajęta pilnowaniem, by nie uronić ani jednej łzy. Nie zamierzałam się rozklejać, mimo że frustracja skutecznie mnie w tym sabotowała.
— Ach? — odezwał się wreszcie i wydawało się, że usłyszałam w jego głosie nutę zaintrygowania. — A zatem rzeczywiście — zaśmiał się bez cienia wesołości — Stałaś się słaba.
Serce rąbnęło o żebra, prawie je łamiąc. Zachłysnęłam się powietrzem, nie dowierzając w to, co powiedział. Waliłam w ten pieprzony worek od dobrych kilku godzin, a oględniej mówiąc, odkąd tylko Sirius, przywódca Tokijskiej Mafii, przejął na własność tą cholerną siłownię. Krótko mówiąc, minęło parę ładnych lat. A mimo to...
Zagryzłam szczęki, bo choć opierałam się prawdzie, dobrze wiedziałam, że tata miał rację. Dalej nie umiałam postawić się większym dzieciakom, a co gorsza, nie wyzbyłam się strachu oraz obaw.
W nic też nie wierzyłam.
Usłyszałam zamyślony pomruk, jakby staruszek nad czymś gdybał, aż wreszcie wyprostował się i kiwnął, przypieczętowując swoją decyzję.
— Chyba to dobry moment. — rzekł niejasno, odwracając się na pięcie.
Przekrzywiłam głowę, by powieść za nim spojrzeniem i zmarszczyć z niezrozumieniem brwi.
— Na co? — podniosłam głos, gdy zaczął się oddalać.
Przydługawe włosy opadały mu na barczyste ramiona, upodabniając go bardziej do niedźwiedzia niż do przedstawiciela ludzkiej rasy. Z zachowania też przypominał dzikie zwierzę, zwłaszcza, że członkowie Supernovy opracowali sposób w jaki się przed nim bronić. Nie zmniejszać dystansu, wykonywać polecenia, a co najważniejsze – nigdy go nie denerwować.
— Chodź ze mną — powiedział i pierwszy raz poczułam, że nie był to rozkaz — A sama się przekonasz.
Niepewnie podążyłam wzrokiem za niknącą w ciemności sylwetką. Pojedyncza lampa jarzeniowa wbijała się w mój kark i brzęczała coraz głośniej. Z jakiegoś powodu poczułam niepokój. Zachowanie taty nie należało do codzienności. Normalnie za oznakę chamstwa ostro dostawaliśmy po uszach, a tymczasem, zdawało się, że moja odpowiedź go zadowoliła. Wzięłam ostatni, głęboki wdech i długo wypuściłam powietrze.
Zarzuciłam na plecy zapinaną, szarą bluzę i pochwyciłam torbę, decydując się pójść za ojcem.
Drzwi zamknęły się z charakterystycznym, głuchym uderzeniem, gdy zajęłam miejsce pasażera w matowym Bugatti. Czułam papierosowy dym i zerknąwszy w bok zastałam tatę, czekającego aż będę gotowa do drogi. Zapięłam pas, więc wyrzucił niedopałka przez uchyloną szybę, po czym chwycił kierownicę, płynnie włączając się do ruchu. Siła pędu wcisnęła mnie w siedzenie, ale mimo otwartych okien i chłostanych wiatrem policzków, zapach tytoniu nie wywietrzał. Nie zdziwiłabym się, gdyby scalił się z tym samochodem, stanowiąc nierozerwalny znak rozpoznawczy.
Po kilku minutach znaleźliśmy się przed niskim budynkiem, najpewniej jakimś zapomnianym magazynem. Ku mojemu zdziwieniu ojciec zwolnił, w końcu całkiem zatrzymując warczącą maszynę i stając. Zmarszczyłam brwi, z ukosa patrząc jak odpina pas i bez słowa wychodzi z pojazdu, nie zważając zupełnie, czy zdecyduję się pójść w jego ślady. Zdenerwowana, ponownie udałam się w krok za nim.
Chłodne powietrze wdarło się pod materiał mojej bluzy w stylu top i załaskotało plecy, wywołując gęsią skórkę. Skubnęłam palcami fragment ściągacza przy rękawie, niepewnie kierując się w stronę, z której przez rozsunięte, metalowe drzwi, świeciło białe, ostre światło. Musiałam zmrużyć oczy, by rozpoznać postaci w czarnych, skórzanych kurtkach i klęczący przy nich rząd związanych ludzi. Zawahałam się z następnym krokiem. Przekroczyłam próg przestronnej hali, ale nie byłam pewna, czy odważę się pójść dalej.
Czerwone, związane w kitkę włosy mojego brata zadrgały, gdy chłopak odwrócił głowę w kierunku rozchodzących się echem kroków.
— Szefie — powiedział, opuszczając wcześniej założone ręce wzdłuż ciała i skinął w geście szacunku.
Sirius niedbale machnął dłonią, zezwalając mu spocząć.
— Pojmaliśmy ich dzisiaj rano. — rzekł, mimo że ojciec wcale go o to nie prosił. Niemniej jako prawa ręka najważniejszej jednostki w Hordzie, musiał czuwać nad zaprowadzonym ładem. Od dwóch lat należał do mafijnej organizacji naszego ojca i dotychczas sprawdzał się na tyle doskonale, by zyskać tytuł jego zastępcy. Niektórzy twierdzili nawet, że Saturn mógłby uczynić z Supernovy nowe rzymskie imperium.
Czerwone oczy lśniły w sztucznym świetle i wcale nie wyglądały, jak niegroźne soczewki.
— Jakie są rozkazy? — zapytał, obserwując, jak kapitan podchodzi bliżej i staje przed trójką dygoczących mężczyzn. Ich trwożne jęki, tłumione przez szarą taśmę, dochodziły do mnie z opóźnieniem, jakbym stanęła przed niewidzialną, grubą szybą albo umyślnie wyłączyła się na wszystkie zewnętrzne dźwięki.
Sirius przekrzywił głowę do boku, a chrzęst jego karku podrażnił mi uszy. Wyciągnął do chłopaka rękę i choć widziałam go od strony pleców, domyślałam się, że nawet na niego nie spojrzał. Saturn od razu pojął przekaz, więc wsunął dłoń pod materiał ciężkiej kurtki, wyciągając rewolwer. Naczynia zwęziły mi się w ciele, a lód rozlał po kręgach.
— Podejdź. — polecił i nie musiał powtarzać, bym zrozumiała, że mówił do mnie.
Z żołądkiem przyklejonym nieprzyjemnie do kręgosłupa zaszurałam podeszwami o betonowy grunt, postępując w kierunku ojca kilka niechętnych kroków.
— Brakuje ci dyscypliny. — oznajmił sucho, ładując pistolet i nie zważając na wijących się w przerażeniu, wytrzeszczających na niego oczy więźniów. Saturn przyglądał się każdemu jego ruchowi, jak pilny uczeń spijający nauki swego mistrza.
Zatrzasnął magazynek z takim impetem, że sama podskoczyłam. Przełknęłam żółć napływającą na język. Sirius przymknął jedno oko i wyprostował rękę, celując w pierwszego faceta z lewej, bez żadnego komentarza naciskając spust. Huk wystrzału rozerwał przestrzeń, a martwe ciało uderzyło o ziemię w akompaniamencie przytłumionych wrzasków. Otworzyłam szerzej oczy, nawet nie zauważając, że mój oddech przyspieszył.
Zabił go bez zająknięcia. Jakby jedno życie było dla niego raptem rozgrzewką.
Rozumiałam realia w jakich obracał się ojciec oraz mój brat i ścierałam się z nimi na co dzień, lecz nic nie wskazywało na to, bym miała stać się ich częścią. Dotychczas słuchałam opowieści i przechodziłam katorżnicze treningi. Niektórzy twierdzili, że byłam za młoda, aby wkroczyć w świat przestępstw, inni uważali, że to kwestia płci i jako dziewczyna nie mogłam dołączyć do Hordy. Członkostwo otrzymywali tylko najsilniejsi, a zarazem najokrutniejsi. Tym była Supernova. Organizacją przeznaczoną nie dla ludzi, a dla wilków.
Nieludzką, zwierzęcą Hordą.
Niespodziewanie ojciec podał mi rewolwer, czekając cierpliwe aż przestanę bezsensownie gapić się na lufę, jakby była przejściem do innego wymiaru. Zamiast ruszyć się z miejsca, uniosłam wzrok, patrząc na dowódcę z nieśmiałym pytaniem.
— Działa — powiedział zwyczajnie.
Ach, zatem na swojej ofierze upewniał się, czy pistolet był w pełni sprawny...
— Teraz twoja kolej.
W starym magazynie znajdowało się łącznie pięciu członków Supernovy, w tym mój tata i starszy brat. Żaden z nich nie zająknął się słowem, że dziewczynka, której Sirius właśnie wręczał pistolet miała dziesięć lat. Nikt nie uprzedził jej, iż z tej ścieżki nie utoruje sobie drogi do poprzedniego życia.
Sztywną dłonią przejęłam prezent i z głazem rosnącym w płucach, obróciłam metal w palcach. Lufa jeszcze emanowała ciepłem, niczym ulatniający się oddech śmierci.
— Unieś głowę.
Zimno uchwytu kontrastowało z gorącem moich nerwów. Czułam, że skóra powoli zaczyna się pocić, a ręce obejmujące rewolwer nie przestają drżeć. Masywna dłoń chwyciła pewnie mój nadgarstek, poprawiając uchwyt.
— Ugnij kolana — nakazał, pochylając się nad moim ramieniem — Stań pewniej. — ciepły, opanowany oddech połaskotał mi skórę za uchem. Mężczyzna zbliżył się na tyle, by móc wskazać związanego, niezdolnego do ucieczki faceta.
Skorygowałam swoją postawę, dostosowując się do poleceń ojca i siląc się, by nie zwracać aż takiej uwagi na panikującego, unieruchomionego człowieka. Rozwierał szeroko przerażone oczy i szarpał się na gołej ziemi, szurając desperacko butami o beton. Skierowałam broń na linię jego głowy, próbując nakłonić moje dziecięce, bezużyteczne dłonie do współpracy. Sirius położył palce na muszce, delikatnie pochylając broń w dół i dając mi tym samym do zrozumienia, że miałam mierzyć niżej.
— Tutaj. — powiedział, kładąc duże dłonie na moim ramionach jak w geście otuchy. Osobiście poczułam się, jakby cały ciężar rodu Kodachi właśnie na mnie opadł. — Strzelaj.
Pociągnęłam za spust szybciej niż zdążyłam się nad tym zastanowić, a dźwięk wystrzału rozerwał powietrze, niczym łupnięcie rurą w stal. Skazaniec zachwiał się w dwie strony zanim padł bez życia na ziemię, kiedy nabój przeszył mu pierś. Kałuża krwi zaczynająca formować się wokół zwłok poszerzała się z taką prędkością, że nie potrafiłam uwierzyć, że tyle krwi mogło mieścić się w jednej osobie. Tępo wpatrywałam się w swoje dzieło i nie myślałam o konsekwencjach, z którymi musiałby mierzyć się mój umysł, o koszmarach towarzyszących mi później, co każdą noc. Stałam bez ruchu i zastanawiałam się czy róże pozyskiwały swój czerwony kolor z krwi tych, których zakopywano pod ziemią. Ledwie zarejestrowałam moment, w którym tata wyplątał broń z moich palców.
Skończyła się moja niewinność. Tytuł czystego dziecka został zerwany z mojego mundurka, jak u zwolnionego ze służby żołnierza.
— Dyscyplina, Eden. — podjął nieoczekiwanie, aż się wzdrygnęłam. Jego głos brzmiał, jak nieproszony gość. Nie czułam, że był to odpowiedni moment na podejmowanie rozmowy. Nie w chwili, gdy właśnie kogoś zastrzeliłam. — Dzięki temu istnieje Supernova. Skupiamy całą uwagę na zadaniu, wykonując wszystkie polecenia i pielęgnując idee. — mówiąc to świdrował mnie spojrzeniem, a ja próbowałam się pod nim nie ugiąć. — Tym jesteśmy. Nie cackamy się. Nie jesteśmy gangiem gimnazjalistów, nie bijemy dla samego bicia się.
Wyprostował się, zwiększając odstęp między nami i dając mi przestrzeń na zaczerpnięcie tchu. Stałam w jego podłużnym cieniu, mając chorobliwie silne przeświadczenie, że on sam zdoła mnie przygnieść.
— My zabijamy. Wyznaczamy sprawiedliwość. — zadrżałam, a kraniec rewolweru postukał mnie w ramię, niemo nakazując mi się odwrócić. Wbijając palce w skórę, przekręciłam głowę. Sirius kiwnął na tą pieprzoną broń, której teraz tak cholernie nienawidziłam. — A ty od teraz możesz nam w tym pomóc.
Czerwone oczy mojego ojca lśniły, dokładnie jak drapieżne tęczówki Saturna. Posiadali tak podobne spojrzenie, że niejednokrotnie nachodziła mnie myśl, jakby tata obserwował mnie poprzez brata.
— Jupiter. — rzekł, unosząc dumnie brodę. Przeszłaś inicjację, mówił bezgłośnie i choć powinnam się cieszyć, mój żołądek skurczył się nieprzyjemnie, powodując nudności.
Takie miało być moje nowe imię. Jupiter. Jowisz.
Przejęłam broń, prawie nie słysząc braw zagłuszających wrzaski zrozpaczonych więźniów.
Brawo, Jupiter, brawo.
Ojciec kucnął, najwyraźniej domyślając się, że dobrowolnie na niego nie spojrzę.
— Pamiętaj, dziecko. — ściszył głos, chcąc bym w pełni go zrozumiała. — Nie ważne jaką taktykę obieramy, czy walczymy fizycznie, czy psychicznie...
Czerwone oczy błyszczały mu dokładnie taką czerwienią, jaka kształtowała się pod sylwetkami dwóch, pozbawionych dusz trupów.
— Zawsze celujemy prosto w serce.
Nie wierzyłam w Boga.
Szatana.
Demony.
Co wcale nie znaczyło, że oni nie wierzyli we mnie.
Lecimy wersja 2.0 xd
-Łania-
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro