Rozdział 5. Trening czyni mistrza
--------------------------------------------
Zauważyłam że na korytarzu jest całkowicie pusto. Brak żywej duszy. Może ja wcześniej od nich wstałam. Skierowałam się z powrotem do norki, po czym wyjrzałam przez dziurkę którą zrobił ptaszek. Ubarwiony brał teraz kąpiel w misie zostawionej mu. Przez małe okienko widać było że słońce jest jeszcze w jeziorze. Szybko wybiegłam ku miejsca skąd poprzednio wyszliśmy. Musiała być piąta skoro słońce dopiero wstaje.
Otworzyłam ciężkie wierzeje i wybiegłam na świeże powietrze. Ta kopalnia elfów nie ma najlepszego powietrza.
Wybiegłam na brzeg klifu. Ciemność się rozstępowała na widok wychodzącego słońca spośród zielonej toni jeziora. Zimny poranny wietrzyk wiał w twarz. Gęsi sunęły się po tafli. Widok był piękny.
Gdy słońce weszło pełnią na niebo, ja zeszłam i powróciłam do elfickich korytarzy.
***
-Skup się- rzekł do mnie już mocno znudzony i zirytowany Leo. Moja niesubordynacja i nieumiejętność władania szpadą według niego była okropna i straszna. Ale jak niby mam tego używać. Chude to, nie ostre i lekkie, nie nadaje się do walki z choćby świnią. A ja mam tym niby odyńca zamordować.
-To nawet nie jest broń!- krzyknęłam tuż przed tym jak znowu mnie dźgnął- Ał!
-Znowu..
-Co ja na to poradzę? Polska szlachta nie stworzona dla szpady, a szabli- wyżaliłam się.
-Szabli?- To mówiąc sięgnął dłonią ku wieszakowi i wyciągnął dwie szable elfickie. Te szable od starosłowiańskich różnią o tyle, że wyrzeźbione i wykute lepiej. Rączka zawsze gładka, poręczna. Nie drewnem okuta, a jedwabiem. Niby poręczniejsze są te, lecz szlachcic zaniecha walki obcą szablą.
Więc gdy rzucił, krok w tył zrobiłam, by ojca broni nie zhańbić.
-Boisz się szabli?- zaśmiał się złotowłosy elf.
Już mu odpowiedzieć miałam. Zaprząc lęku, ale za mną, głos męski się rozległ.
-Nie szabli, a złamania ojcowskiej obietnicy- rzekłszy on, obróciłam twarz ku niemu. W zielonej koszuli, atramentowych spodniach i ciężkich butach ze skóry, z doczepionymi małymi nożami siedział młodzieniec z kruczo czarną czupryną. Oczy miał niczym bursztyn z daleka sprowadzany. Przeszywały niczym strzały łuku, lub miecze.
Elfickich uszów nie mogłam dostrzec. Czyżby człowiek, lub czy zwierzę?
Wzrok mój na sobie widząc, wstał z ławy i poszedł.
Gdzieś.
Odprowadziłam go wzrokiem, po czym wróciliśmy to treningu, tym razem owocniejszego.
Gdy tylko schyliłam się ku broni, on bez rzucenia rękawicy zaatakował. Cios odeprzeć szybko musiałam, co w połowie mi się udało, gdyż tylko zablokowałam.
Szabla ta nie miała herbu. Tam gdzie miał być, istniał tylko wklęsłe miejsce nań. Herb rodziny mej jest piękny i zdobi każdą szablę każdego członka. Choć wbrew nakazom, Ojciec nauczył mnie władać bronią, a matka zioła rozróżniać od trucizn i jak je wykorzystywać. To też herb nasz miał błękit stali wokół, głowę rysia, zwierza majestatycznego co ścięty przez przodka został i wisi na ścianie izby, a wokół kota dwie rośliny. Pokrzywa zielona i drzewo wysokie.
Dumnie nosiłam ten herb. Herb Ryckiewiczów.
Herb inaczej lśniał na jednym ostrzu. Tam ryś w paszczy trzymał krwisty bursztyn, z nad Bałtyckiego morza rzadka zdobycz.
Niestety zamiast szabli przodków walczyłam elficką, szarawą, nijaką.
Choć lepsze to niż nic- w duchu powiedziałam, po czym odbiłam kolejny cios.
-Dlaczego tylko się bronisz?- po chwili szyderczo zapytał się mnie- Strach obleciał?
-Chciałbyś- literując ostatnią literę zaatakowałam. Leo nie był gotowy na tak drobny zwrot rzeczy. Ciosałam w jego stronę coraz to lepiej, aż w końcu udało mi się wytrącić mu szablę.
-Brawo! A na dzisiaj koniec- wydyszał- nigdy przenigdy!
***
Kolacja odbyła się w wielkiej komnacie. Były tam trzy stoły. Dwa obok siebie, oraz jeden prostopadle do nich położony - mniejszy. Przy mniejszym stole siedziały ważniejsze elfy oraz Karo. Ja siedziałam przy jednym z większych, obok Flory i Leo, choć dziewczyna była naprzeciwko Leo. Siedzieliśmy na samym koniuszku stołu. Przyglądałam się sali, aż nagle mój wzrok zetknął się z siedzącym przy drugim stole młodzieńcem, tym samym co spotkałam na treningu.
Teraz, tak jak większość elfów miał na sobie tunikę. Uzbrojony też nie był. Długie włosy w poświacie świec były brunatne, związane w kuc umożliwiający mu jeść. Choć tego nie robił.
A na stołach dania pięknie pały się. Były różne sałatki, zioła, warzywa i pieczone w trzech sposobach ziemniaki. Był też kapuśniak i barszcz.
Zabrakło jedynie mięsa, które zastąpiono złotym śledziem.
W domu choć nigdy taka uczta pojawić się nie zjawiła, gdyż z uboższej szlachty, choć chwalonej jestem. Ziemniaczki nie były dobrze przyrządzone. Zrobili w papce, obrane i w skórce. Nikt jednak nie pomyślał by warzywa pokroić i przyprawić. Tak samo z rybą elficką wyobraźnia była płytka.
Ważne że jest co jeść. Ot co.
Po udanym posiłku rozeszli się wszyscy do swoich zajęć. Ja zostałam odprowadzona przez Florę, do sali na kolejne lekcję. Miałam mieć codziennie 4 godziny treningu, oraz 4 nauki. Dwie z nich, już spędziłam na lekcji historii oraz nauce w życiu codziennym i zwyczajach elfów.
Teraz miałam zielarstwo i łowiectwo. Niby proste rzeczy, ale również dużo było o przetrwaniu, choć w teorii.
Nie byłam w sali jedyna, po za nauczycielem. Po izbie plątał się mały chłopczyk i dziewczynka w fioletowych tunikach, ganiający się, tamten młodzieniec uważnie słuchający mówcy, oraz co mnie zdziwiło ptak. Tylko by był zwyczajny.
Był to bielik. Dorodny drapieżnik siedział sobie na poręczy specjalnie dla niego postawionej.
Lekcja nie była nudna. Nauczyciel choć musiał pouczać dzieci, prowadził ją dosyć ciekawie. Zamiast pokazywać rysunki śladów, mogliśmy ujrzeć prawdziwe wycięte z ziemi. Objaśniał również inne znaki i komunikaty co zostawiają.
Podczas drugiej godziny, wyjaśniał nam działanie trucizn i w jakich dawkach zabijają. Jak robić z nich opatrunki, oraz lekarstwa. Tematu ogólnego było trochę za dużo jak na jedną dwugodzinową lekcję. To też szybko się skończyła.
Gdy zaczęliśmy wychodzić z sali pospiesznie ruszyłam za młodzieńcem. Chciałam spytać skąd mą dumę z herbu znał. Lecz ten elfickim krokiem, a krok to jest bardzo szybki i zwinny uciekł. A szkoda.
Tak mi minął dzień. Pierwszy u elfów. Tęskniłam za słowiańskimi obyczajami polan. Po wszystkich zajęciach, późną porą wróciłam do norki gdzie w dużym wiadrze zażyłam kąpieli. Następnie przebrałam się w bieliznę.
Usiadłam do biurka na drewnianym pieńku i zaczęłam rysować szkic ptaka. Tej jaskółeczki co w moim pokoju zamieszkała. Słodka to ptaszyna. Dziś przyniosła mi na dnia koniec owada, chyba szarańczę. Niczym kot Panu myszkę. Na wspomnienie kota na myśl przyszedł mi bury, mężny zwierz co teraz gospodarstwa pilnuje, owsa przed szkodnikami.
Ach, jakże tęskno mi do Staśka!
Wtem spojrzenie me przykuł szkic co wyszedł. Jaskółka latająca na całkiem poważnym kocie odganiające myszy, szczury oraz szarańcze i koniki polne. Na karykaturę zaśmiałam się. Zgasiłam świeczkę co mi obraz oświetlała i wtuliłam się w miękką kołderkę z piór gęsich.
Jak mi tęskno do domu, u tych dziwacznych elfów.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro