Rozdział szósty
Gdy Elise otworzyła oczy, z niezrozumiałego powodu było już jasno – promienie słońca wlewały się przez okno i oszklone drzwi balkonowe do środka, osiadając miękko na puszystym dywanie, zagraconym biurku oraz otwartej na oścież szafie. Nie potrafiła sobie przypomnieć, co jej się śniło, ale najwyraźniej musiało być to coś niepokojącego, bo serce biło jej jak szalone, a w klatce piersiowej pojawił się znajomy tępy ból.
Spojrzała na zegarek i omal nie spadła z łóżka – dochodziło wpół do dziewiątej rano.
Już dawno nie spała tak długo, co ją zaszokowało, ale nie miała czasu się zastanawiać, bo za pół godziny powinna stawić się u pielęgniarki w domu starców. Podniosła się pośpiesznie, chwyciła cienki sweterek i zwiewną spódniczkę do kolan leżące na krześle i doprowadziła się do porządku w dosłownie dziesięć minut. Wiedziała, że nie zdąży już zjeść śniadania, dlatego w biegu zapakowała do plastikowego pojemnika kanapkę, która została ze śniadania rodziców, i ruszyła na rowerze w kierunku ośrodka.
W drodze przypomniała sobie wczorajszy wieczór i doszła do wniosku, że powinna zadzwonić do Marcusa i jeszcze raz go przeprosić. Niby przyjaciel nie złościł się o to, że skończyli spotkanie już o dziewiątej, ale miała wyrzuty sumienia, że tak szybko przerwała wspólną zabawę.
Jak zwykle, gdy już dojechała na miejsce, zostawiła rower przy tylnym wejściu, przemierzyła kuchnię i od razu skierowała swoje kroki w kierunku gabinetu Almy Spillum. Zapukała i gdy tylko usłyszała, że może wejść, od razu to zrobiła.
– Dzień dobry, Elisabeth – jak zwykle przywitała się z nią pielęgniarka. – Jak się masz?
– Dziękuję, dobrze. Czy dzisiaj też mam odwiedzić pannę Dahl?
– Tak, tak. I pana Larsena.
Elise zmarszczyła brwi.
– Pana Larsena?
Alma, która pochylała się nad papierami, podniosła wzrok i zdjęła okulary. Poprawiła ciemne włosy spięte w ciasnego koka i uniosła brwi.
– Czemu jesteś taka zdziwiona?
– Po prostu... – Elise podrapała się po głowie. – Wczoraj odniosłam wrażenie, że pan Larsen nie jest zbyt chętny do odwiedzin.
– Nie zgłaszał nam, że nie chce twojego towarzystwa. Mogłabyś pójść jeszcze raz, spróbować nawiązać z nim kontakt. Pacjenci z alzheimerem są dość trudni, czasami nie reagują, jak należy. Nie powinnaś się tym zrażać.
A może trzeba było powiedzieć, że nie chciała odwiedzać pana Larsena? Chociaż z drugiej strony obiecała sobie, że pomoże każdemu, więc – o ironio – padło właśnie na niego?
– Jasne, spróbuję jeszcze raz – odparła po chwili milczenia drżącym głosem. – Co pani radzi?
– Cierpliwość. Praca tutaj uczy przede wszystkim cierpliwości, Elisabeth.
Elise pokiwała głową, cofając się do drzwi.
– Rozumiem. To ja... To ja już pójdę.
Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, odetchnęła głęboko.
Chciała pomagać ludziom, tam sobie przynajmniej powiedziała, decydując się na pracę tutaj. Czuła taki obowiązek i przecież nie powinna się załamywać, bo nie spodobał się jej pacjent. Przecież pan Larsen miał problemy z pamięcią, z pewnością był na tyle schorowany, że niewiele do niego docierało.
Nie mogła się poddać.
Stwierdziła, że panna Dahl może poczekać na wizytę. Elise zgłodniała, dlatego postanowiła pójść na stołówkę, żeby kupić sobie w automacie sok i spokojnie zjeść kanapkę. Witała się z mijanymi staruszkami, które zapewnie będą chciały później opowiedzieć jej, co wydarzyło się od wczoraj.
Gdy znalazła się na stołówce, odszukała wzrokiem automat. Ruszyła w tamtą stronę, mijając długie rzędy drewnianych stołów. To miejsce kojarzyło się Elise z liceum, tylko obecni tu ludzie byli znacznie starsi niż jej znajomi – tutaj również rozciągał się parkiet, na zewnątrz wychodziły duże okna, a przy przeciwległej do wejścia ścianie znajdował się bufet i automaty.
Elise wrzuciła trochę koron i wybrała sok pomarańczowy, czekając, aż wypadnie.
– Cholera – zaklęła pod nosem, widząc, że maszyna się zacięła.
Z impetem uderzyła w nią dłonią, ale to w niczym nie pomogło, dlatego tupnęła nogą, żeby wyrazić swoją frustrację.
– Co ta biedna maszyna ci zrobiła, że tak ją traktujesz? – Usłyszała za sobą rozbawiony, lekko zachrypnięty głos.
Odwróciła się i praktycznie wpadła na stojącego tuż obok Williama.
– Zaraz to naprawimy – odparł, po czym ominął Elise i lekko kopnął automat, a sok najpierw się zachwiał, a po chwili wypadł. Will sięgnął po butelkę i z łobuzerskim uśmiechem podał ją Elise. – Proszę bardzo.
– Dzięki – odparła drżącym głosem, ale szybko się opanowała.
Zmierzyła szybko wzrokiem Willa – miał na sobie koszulkę i zwykłe dżinsy. Pierwszy raz nie zobaczyła go w sportowym stroju, co było naprawdę ciekawą odmianą, bo dzisiaj chłopak prezentował się świetnie. Na czoło jak zwykle opadały mu niesforne kosmyki kasztanowych włosów, a na ustach błąkał się ten zadziorny rozbawiony uśmiech.
– Co ty tu robisz, Elise? – Przekrzywił głowę.
– Walczę z automatem. – Wzruszyła ramionami, uświadamiając sobie, jak głupio zabrzmiała jej odpowiedź.
– Masz może ochotę coś zjeść? – zapytał znienacka.
Elise poczuła, jak palą ją policzki. Dlaczego obecność Willa tak onieśmielała? Żeby nie dać po sobie poznać, że była tak przerażona, pokiwała głową, zupełnie zapominając o tym, że postanowiła unikać chłopaka za wszelką cenę.
– Akurat miałam zrobić sobie śniadanie – mruknęła, wybierając pierwszy wolny stolik. Z ulgą usiadła na krześle i wbiła wzrok w butelkę z sokiem pomarańczowym. – Dzisiaj zaspałam i nie zdążyłam nic zjeść – paplała takie nieistotne głupoty, ale musiała w końcu coś powiedzieć, bo to Will do tej pory ciągnął tę rozmowę. – Wiesz, chciałam cię przeprosić – wypaliła nagle, odważając się spojrzeć chłopakowi w oczy. Wpatrywał się w nią uważnie, wciąż lekko uśmiechając. – Za to, że wczoraj zachowałam się trochę nie w porządku. Znaczy bardzo. Bardzo nie w porządku.
Ależ jej się plątał język!
– Nie chciałam, żebyś sobie pomyślał, że cię nie lubię czy coś.
No i w dodatku gadała bzdury. Czekała, aż Will ją wyśmieje, ale tego nie zrobił. Jak miło.
– Nie przejmuj się, Elise. – Uśmiechnął się szerzej. – Wcale tak nie pomyślałem. Bardziej zastanawia mnie, co wczoraj robiłaś na balkonie o szóstej rano.
Elise parsknęła śmiechem.
– Nie mogłam spać, więc zaczęłam robić zdjęcia – wyjaśniła. – A ty? Dlaczego o szóstej rano biegałeś po plaży?
– Trenowałem. – Wzruszył ramionami.
Zmierzyli się długim spojrzeniem.
– Elise, mogę o coś spytać? – Pokiwała głową, gdy po dłuższej chwili przyjemnej ciszy padło to pytanie. – Dlaczego nic nie jemy?
Zamrugała kilka razy powiekami. Rzeczywiście, zorientowała się, że w dłoniach wciąż trzymała sok, a nawet nie wyciągnęła z torebki pojemnika z kanapką. Jak to możliwe, że aż tak traciła głowę przy Willu?
– Masz ochotę na makaron z łososiem?
– Jasne – odparła z uśmiechem, a myśl o kanapce czekającej w jej torebce zupełnie wyparowała.
Odprowadziła wzrokiem Willa, który podszedł pośpiesznie do bufetu, zamówił dwa dania i z uśmiechem wrócił po chwili, niosąc tacę ze śniadaniem.
– Nie odpowiedziałaś, co tu robisz – zauważył, podając jej sztućce. – Masz tu jakąś rodzinę?
– Nie, pracuję tutaj. – Wbiła widelec w makaron. – Jestem wolontariuszem i w wakacje postanowiłam odwiedzać ten ośrodek. A ty? – spytała, choć właściwie znała już odpowiedź.
– Mam tu dziadka. – Przeczesał palcami włosy, a uśmiech spełzł mu z ust. – Nie wiem, czy zdążyłaś go poznać. Ma alzheimera i jest trochę... niedołężny. Nazywa się Teodor.
Elise przemilczała wczorajsze spotkanie z panem Larsenem, uświadamiając sobie niewygodną prawdę, którą próbowała wyprzeć ze świadomości – William okazał się być jego wnukiem. Nieświadomie właśnie powiedział to wprost, najwyraźniej nie do końca zdając sobie sprawę, jakie wrażenie wywarła na Elise na informacja; jej serce przyspieszyło rytm, a żołądek ścisnął się w supeł.
– Moja babcia już nie dawała sobie rady z opieką nad nim – ciągnął dalej Will, nie patrząc na dziewczynę. – Pochodzę z Oslo, wiesz? Mogę odwiedzać dziadków tylko w wakacje, może weekendy, ale codzienne przyjazdy nie wchodzą w grę, bo mam szkołę, treningi i różne zawody. A rodzice, chociaż bardzo by chcieli, dużo pracują, wyjeżdżają... Musieliśmy to zrobić, mimo że dziadek bardzo to przeżywa. W domu było mu najwygodniej, ale tutaj ma lepszą opiekę.
Posłał jej niepewne spojrzenie, co zdziwiło Elise, która przyzwyczaiła się do tego, że William nie bywał raczej nieśmiały.
– Nie oceniam tego – odparła po chwili. – Domyślam się, że taka opieka to duża odpowiedzialność. Zwłaszcza, jeśli chodzi o osobę chorą na alzheimera.
– Wiesz, że właściwie zostałem tu wysłany przez babcię tylko po kawę? – zaśmiał się nagle William, opierając się łokciem o blat stołu; Elise z ulgą przyjęła tę nieoczekiwaną zmianę tematu. – I teraz będę musiał się tłumaczyć, gdzie byłem. Odpowiedzialność zrzucam na ciebie. – Wycelował w nią widelcem, na który nabity był kawałek łososia.
– Dlaczego na mnie? – prychnęła, starając się ukryć rozbawienie.
– Bo za bardzo mnie fascynujesz, Elise – odparł poważnie, a ona uniosła brwi w geście zdumienia. – Jeszcze nie spotkałem dziewczyny, na którą ciągle bym wpadał w tak dziwnych okolicznościach.
– To znaczy? – spytała drżącym głosem, spuszczając wzrok.
– Najpierw poznałem cię na plaży, kiedy nie wszystko było w porządku z twoim zdrowiem. Wczoraj o szóstej rano robiłaś zdjęcia na balkonie. Uwierz mi, że nawet w Oslo nie znam takich rannych ptaszków jak ty. A dzisiaj widzimy się w domu starców. Nieźle obniżamy tu średnią wieku, wiesz? – Pochylił się nieco nad stołem, śmiejąc się.
Elise odpowiedziała tym samym, znacznie się rozluźniając. Williamowi tak świetnie szło prowadzenie rozmowy i ciągnięcie Elise za język, że ta nawet nie zauważała, jak mijały kolejne minuty. A przecież miała odwiedzić pannę Dahl, przypomniała sobie, ale ta myśl zniknęła równie szybko, co się pojawiła, bo Will znowu obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
– Mogę cię o coś spytać? Tym razem chodzi o coś poważnego. – Znowu przechylił głowę, wbijając wzrok w jej twarz.
Serce Elise na moment zatrzymało swoją pracę; wydawało jej się, że krew odpłynęła jej z twarzy. Czyżby Will w końcu się domyślił tych pokręconych powiązań? Tego, że chociaż poznali się niedawno całkiem przypadkiem, to ich drogi skrzyżowały się tak naprawdę kilka lat wcześniej?
– Chyba tak. – Naprawdę starała się brzmieć naturalnie, ale chyba jej nie wyszło.
– Wtedy na plaży... – zaczął niepewnie, przeczesując palcami włosy; wyglądał tak, jakby nie wiedział, jak ubrać w słowa to, co chciał przekazać. – Powiedziałaś, że te napady zdarzają ci się podczas stresu lub przemęczenia. Mogę wiedzieć, co na ciebie tam zadziałało, że tak się stało? Co zobaczyłaś? Przecież nikogo poza mną tam nie było, co nie? – zaśmiał się nerwowo, starając rozluźnić atmosferę.
Elise wzięła głęboki oddech, częściowo z ulgi, częściowo z niepokoju. Czyżby jednak wciąż nie wiedział, kim była? Chociaż okazał się wnukiem Teodora?
– Wody – mruknęła niewyraźnie, wbijając wzrok w pusty już talerz. – Przestraszyłam się wody.
Domyślił się, pomyślała, gdy Will uniósł wysoko brwi.
– Pogoda była okropna, a ta woda... Panicznie się jej boję – powiedziała szybko, domyślając się, co zaraz usłyszy od Williama. – Nie znoszę, gdy się pieni, gdy widzę, jak jest niespokojna, gdy statki się chwieją, gdy fale uderzają o skały... To głupi lęk.
– Rozumiem – odparł powoli Will, odsuwając talerz, na którym nic już nie zostało. – Przepraszam, jeśli zdenerwowałem cię tym pytaniem, po prostu nie dawało mi to spokoju... I to nie jest głupi lęk, każdy się w końcu czegoś panicznie boi.
Elise dopiła sok i zapragnęła już iść. Chociaż bardzo dobrze rozmawiało się z Williamem, to gdzieś z tyłu głowy wciąż świtała myśl, że nie powinna zbyt angażować się w tę znajomość. Sam fakt, że tak dziwacznie reagowała na obecność Willa, powinien dać sygnał, że należało to natychmiast przerwać. Tym bardziej że potwierdziły się jej obawy, że Will był wnukiem Teodora.
Aż trudno uwierzyć, że sprawy pokomplikowały się w dosłownie kilka dni. Cały spokój, jaki zbierała w sobie Elise, został zburzony w ostatnią sobotę wraz z poznaniem Willa. Gdyby nie przewróciła się wtedy na plaży, może uniknęłaby tego wszystkiego, ale z drugiej strony i tak doszłoby do konfrontacji, bo jego dziadek został przyjęty do ośrodka.
– Wiesz, chyba muszę już iść – wymamrotała, starając się odsunąć na bok swoje przemyślenia i skupić na czymś innym. Na przykład odwiedzinach u panny Dahl. – Mam tu trochę rzeczy do zrobienia, a twoja babcia na pewno martwi się, że wciąż nie przyszedłeś.
Nawet nie chciała analizować, jak źle to wyglądało, bo wyszło na to, że znowu go spławiała. William jednak pokiwał głową, wciąż uważnie lustrując ją wzrokiem.
– Masz rację. Dzięki za wspólne śniadanie. Do zobaczenia, Elise.
Podnieśli się w tym samym momencie, obrzucili wzajemnie spojrzeniami i uśmiechnęli lekko.
Elise pozbierała puste talerze i plastikowe sztućce, odwróciła się na pięcie i podeszła do wielkiego kosza, czując na sobie wzrok Willa. Koszmarnie ją to krępowało, bo rzadko kiedy ktoś tak uważnie ją obserwował. Miała wrażenie, że śledził każdy jej ruch, gest, mimikę. Jakby próbował ją prześwietlić.
Z ulgą wyszła na korytarz, mając nadzieję, że Will nie szedł zaraz za nią. Miała teraz przed sobą zadanie: powinna przejść do pokoju panny Dahl i uniknąć spotkania z babcią Willa, która na pewno od razu by ją rozpoznała.
To, że Teodor nie skojarzył, kim była Elise, tłumaczyła choroba. William najwyraźniej też w jakiś sposób do tego nie doszedł, choć wydawało się to mało prawdopodobne, zważywszy na to, że jednak należał do rodziny TYCH Larsenów. Natomiast jeśli jego babcia, która raczej nie cierpiała na żadne problemy z pamięcią, by ją zobaczyła, z pewnością od razu rozpoznałaby Elise.
A może powinna wprost spytać Willa, co o niej wiedział? Na ile ją znał? Skoro należał do tej rodziny, musiał, po prostu musiał coś wiedzieć.
Nawet nie pamiętała, jak znalazła się pod drzwiami panny Dahl. Zapukała i po usłyszeniu odpowiedzi od razu weszła, uśmiechając się do staruszki, która na widok Elise od razu sięgnęła po herbatniki i zaczęła opowiadać o swojej przeszłości.
Elise jednak słuchała tego tylko jednym uchem.
Więc właśnie tak miało to wyglądać? Codzienne natykanie się na ludzi, których postanowiła unikać za wszelką cenę i co całkiem się jej udawało przez ostatnie kilka lat? No i w dodatku William, który z jakiegoś powodu wciąż ją zaczepiał, chciał rozmawiać, a jednocześnie nie zachowywał się tak, jakby miał świadomość, na kogo ostatnio tak wpadał.
– Chyba jesteś jakaś rozkojarzona, Elise – powiedziała nagle łagodnie panna Dahl, poprawiając szal, którym opatuliła ramiona. – Zakochałaś się czy co?
– Nie, nie – odparła pośpiesznie, zakładając włosy za ucho. – Przepraszam, zamyśliłam się.
– Ale poinformujesz mnie, jeśli pojawi się jakiś kawaler? – Mrugnęła do Elise.
– Jasne – zaśmiała się.
Panna Dahl, najwyraźniej zadowolona z tej odpowiedzi, wróciła do swojej opowieści o wielkiej miłości, jaką przeżyła w latach sześćdziesiątych.
Gdy około dwunastej Elise opuściła już pokój staruszki, doszła do wniosku, że mogłaby odwiedzić Teodora. Robiła to niechętnie, ale przecież pani Alma ją o to prosiła. Miała tylko nadzieję, że Will i jego babcia już sobie poszli. W razie czego, kiedy już znalazła się pod pokojem numer siedem, przyłożyła ucho do drzwi. Gdy nie usłyszała gwaru rozmowy, nieśmiało zapukała, nie doczekując się odpowiedzi.
Wślizgnęła się do środka i zastała tę samą scenę co wczoraj – pan Larsen siedział na fotelu i wbijał w nią wzrok. Poczuła się jak intruz.
– Przepraszam, ja...
Miała się wycofać, ale pan Larsen wykonał nieokreślony ruch dłonią, który zatrzymał Elise w pół kroku.
– Jak się nazywasz, drogie dziecko? – spytał łagodnie cichym głosem, przechylając głowę.
– Elise – odparła powoli. – Elise Einar.
Nie poznał jej. Nie pamiętał wczorajszego zdarzenia, o czym wyraźnie mówiły jego oczy, wpatrzone nieco nieprzytomnie w sylwetkę dziewczyny.
– Podejdź tutaj. – Przywołał ją dłonią do siebie. – Przysięgam, że kogoś mi przypominasz. Mieszkasz w Bergen?
– Nie, w Sandefjord – odparła, nie mogąc zapanować nad drżeniem głosu. – Jesteśmy w Sandefjord, panie Teodorze.
Bała się, jak zareaguje na tę informację, bo wyglądał na nieco skołowanego.
– Był tu przed chwilą mój wnuk – powiedział powoli, drapiąc się po głowie. – Znasz Hugona?
Coś ciężkiego spadło na dno jej żołądka. Serce przyśpieszyło swój rytm i odniosła wrażenie, że ziemia uciekła jej spod nóg. A jednak wciąż stała, nie doznając ataku paniki, chociaż czuła się fatalnie. Wyrzuty sumienia, które dławiła w sobie tyle miesięcy, nagle o sobie przypomniały. I powróciła nienawiść do siebie.
– Nie znam, panie Teodorze. – Nawet nie zorientowała się, gdy to powiedziała. – Był tu William, nie Hugo.
Bo Hugo nie mógł tu przyjść, pomyślała z goryczą.
– Rzeczywiście. – Podrapał się po głowie. – Rzeczywiście, moja wina – powiedział, wyglądając na coraz bardziej skołowanego. – Dlaczego pomyślałem o Hugonie?
Jeszcze raz usłyszę to imię, a zwymiotuję, pomyślała Elise. Pragnęła zniknąć z tego pokoju i nigdy do niego nie wracać. Nie chciała patrzeć w te wielkie oczy pana Larsena i walczyć z wyrzutami sumienia, które zabierały jej zdolność logicznego myślenia, wysysały całą energię. On jej nie poznał, do cholery, przez co czuła się jeszcze bardziej winna.
– Hugo nie żyje – odparł nagle zduszonym głosem, rozglądając się bezradnie dookoła. Oczy Elise napełniły się łzami, chociaż nie wiedziała, czy to z powodu widoku zniedołężniałego pana Teodora, czy napływających do jej głowy wspomnień. – Zapomniałem, że Hugo nie żyje. Znałaś go, Elise?
– Nie, nie, nie – powiedziała, a jej głos tak się trząsł, że wyszedł z jej gardła tylko dziwaczny bełkot. – Ja przepraszam, ja muszę już iść.
Elise nie chciała zostawić pana Larsena w stanie takiego splątania, naprawdę, ale czuła, że jeśli tam zostanie jeszcze chwilę, to zwariuje. Gdy tylko znalazła się na korytarzu, wzięła kilka głębokich wdechów, ale nic jej to nie dało. Cała kaskada emocji, jaka zalała jej ciało, sprawiła, że z oczu popłynęły jej łzy.
Ledwo widząc, dokąd idzie, na trzęsących się kolanach dopadła do okna i otworzyła je na oścież. Świeży powiew powietrza, który poczuła na twarzy, pozwolił jej zebrać myśli. To, co przed chwilą się stało w pokoju pana Larsena, kompletnie wybiło ją z rytmu, roztrzaskało od środka, zepsuło na nowo.
Uciążliwy, kłujący ból w piersi, całkowicie niezwiązany z jej napadami czy stanem fizycznym, sprawiał, że nie mogła się uspokoić. Serce wciąż biło jej szybko, głośno, boleśnie, a po policzkach spływały obficie łzy, których nie potrafiła pohamować. Ledwo zdołała otworzyć torebkę, wyciągnąć telefon i wykręcić numer do mamy.
Stojąc pod tym oknem, wiedziała już, nie uda się jej poradzić z tym wszystkim samej. Potrzebowała pomocy, bo skoro przez ostatnie trzy lata ponosiła jedynie porażki na tej płaszczyźnie, to nie było mowy o samodzielnym powrocie do równowagi.
– Tak, słońce? Coś się stało? – Ciepły, troskliwy głos mamy pozwolił jej wrócić na ziemię.
– Mamo, potrzebuję pomocy – ledwo to wypowiedziała, bo złapał ją szloch. – Potrzebuję psychologa.
~*~
Całkiem podoba mi się ten rozdział, bo, po pierwsze, wreszcie pojawił się Will (i proszę przygotować się na to, że będzie go coraz więcej), a po drugie, jestem naprawdę zadowolona z końcówki. Ktoś ma już jakieś teorie, co wydarzyło się w przeszłości?
Całuję,
Wasza arrain ♥
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro