rozdział 4
Ailey sama nie wiedziała, gdzie wylądowała. Wszystko wyglądało inaczej, było zarośnięte, zniszczone. Nic nie wyglądało tak, jak wcześniej, tak jak te kilka tygodni wcześniej.
- Co tu się stało?
Rozejrzała się jeszcze raz i wtedy to do niej dotarło. Była w Narnii, znowu, ale to już nie był jej dawny dom. Było inaczej, zupełnie inaczej. Żałowała cholernie, że tamtego dnia wróciła do domu Profesora, żałowała tego, jak niczego innego.
- Co ja narobiłam?! - zawołała, ale odpowiedziała jej tylko głucha cisza.
Ailey nie marnowała już więcej czasu i przemieniła się w lwicę. Rozejrzała się jeszcze wokoło i ruszyła przed siebie, torując sobie drogę wśród zwałów opadłych gałęzi, aż dotarła do muru. Był bardzo stary, miejscami wykruszony i popękany, porośnięty mchem i zielskiem, wciąż jednak wyższy niż największe z drzew.
Podeszła bliżej. W murze widniał wielki łuk, który musiał być kiedyś zwieńczeniem bramy, wypełnionej teraz prawie całkowicie największą ze wszystkich jabłoni. Gałęzie były już wyłamane, co nieco ją zdziwiło, ale nie zastanawiała się nad tym długo. Niespodziewanie oślepiło ją światło słońca, na co mruknęła cicho pod nosem. Już po chwili jednak blondynka znalazła się na rozległej przestrzeni otoczonej murem. Nie było tam drzew, tylko trawa, stokrotki, bluszcz i szare mury. Było to miejsce jasne, lecz tajemnicze, ciche i nieco ponure.
I nagle dostrzegła cztery znane sobie sylwetki, których nie widziała od naprawdę dawna.
Otworzyła usta ze zdziwienia i przemieniła się z powrotem w człowieka, nie potrafiąc uwierzyć, że tuż przed nią, kilkanaście metrów dalej stało rodzeństwo, jej przyjaciele.
- O matulu.
Podeszła do nich bliżej, ale żadne z nich nie skapnęło się, że była obok.
- Robi się późno. Zobaczcie, jakie długie są cienie. I czy zauważyliście, że nie jest już tak gorąco? - odezwał się Edmund go swojego rodzeństwa.
- Trzeba będzie rozpalić ognisko, jeśli mamy tu śledzić noc. - powiedział Piotr, podpierając ręce na biodrach. - Mam zapałki. Chodźmy poszukać jakiegoś suchego drewna.
- To ja może wam pomogę. - wtrąciła Ailey, uśmiechając się pod nosem.
Cała czwórka odwróciła się do niej gwałtownie, nie spodziewając się, że ktoś jeszcze znajdował się na wyspie. Twarze wszystkich od razu rozświetliły się, gdy dostrzegli nastolatkę.
Przed chwilę żadne z nich nawet nie ruszyło się z miejsca, zbyt zszokowane widokiem blondynki. A zaraz Piotr ruszył w jej kierunku i objął mocno, okręcając wokół własnej osi, wraz z dziewczyną w ramionach. Ailey zaśmiało się cicho, odwzajemniając jego uścisk. Znów poczuła się, jak wtedy, gdy żegnali się w domu Profesora, gdy rodzeństwo Pevensie wracało do swojego domu.
- Też cię miło widzieć, Piotrek. - zaśmiała się Ailey, kiedy ten w końcu odstawił ją na ziemię. Chłopak podrapał się po karku, choć czuł niewyobrażalnie szczęście, że znów ją widział, znów mógł ją przytulić, pogadać. - Cześć, Edek. - dodała dziewczyna, podchodząc do Edmunda, z którym też wymieniła uścisk.
- Nic się nie zmieniłaś, Ailey. - odezwała się Zuzanna, podchodząc do przyjaciółki. Obie nastolatki złapały się za dłonie, wymieniając ze sobą uśmiechy.
- Ty też, Zuza.
Blondynka w końcu odwróciła się do ostatniej z rodzeństwa - Łucji, która zmieniła się, choć tylko z wyglądu, z nich wszystkich. Urosła, a i nabrała nieco dziewczęcych kształtów, jak jej siostra i przyjaciółka.
- I moja kochana mała Łucja.
Łucja zachichotała i wtuliła się w nią mocno, przypominając sobie wszystkie te dobre wspomnienia z nią.
- Dobra, ludziska. - powiedział w pewnym momencie Edmund, klaszcząc w dłonie. - Mieliśmy chyba iść poszukać jakiegoś suchego drewna, nie?
- To chodźmy, nie ma czasu. - odezwała się Ailey, rozglądając się po reszcie z uśmiechem.
Nikt nawet nie protestował, każdy zgodził się z dziewczyną.
Przez następne pół godziny wszyscy mieli pełne ręce roboty. W sadzie, w którym byli wcześniej, nie znaleźli drewna na ogień, spróbowali więc szczęścia po drugiej stronie zamku. Wyszli z sali królewskiej przez małe boczne drzwi i znaleźli się w labiryncie kamiennych rumowisk i rozpadlin, które zapewne były kiedyś korytarzami i komnatami, ale teraz zarosły pokrzywami i dzikimi różami. Dotarli w końcu do murów zamku i znaleźli w nich dziurę na tyle szeroką, by przez nią przejść. Po drugiej stronie ciągnął się ciemny las, w którym pełno było martwych gałęzi, spróchniałych pni, zeschłych liści i szyszek. Wracali tam kilka razy, aż na podwyższeniu w wielkiej sali zebrał się spory stos. Potem Zuzanna i Łucja poszły narwać jabłek, a Piotr, Edmund i Ailey przygotowali ognisko w samym środku tarasu, pod murem, gdzie wydawało się najcieplej i najbardziej przytulnie.
Mieli trochę trudności przy rozpalaniu i zmarnowali sporo zapałek, aż w końcu Ailey postanowiła zrobić to sama. Rozpalała ognisko przecież nie pierwszy raz.
- Daj to, bo to na nic. Sama rozpalę to ognisko.
Dziewczyna wzięła zapałki i po chwili sama rozpaliła ogień, ku swojej wielkiej radości. Spojrzała triumfalnie na chłopaków i wypięła dumnie pierś, a chwilę później wszyscy roześmiali się cicho.
- Gdzie się tego nauczyłaś? - spytał Edmund, uspokoiwszy się nieco. Wskazał na ognisko głową, spoglądając na starszą koleżankę.
- Wielokrotnie rozpalało się ognisko, mam wprawę, choć nie robiłam tego od dawna.
- Jak nas znalazłaś? Nie było tu przecież nikogo.
Zarówno Edmund, jak i Ailey spojrzeli na Piotra, który patrzył tylko i wyłącznie na dziewczynę. W jego spojrzeniu było coś, czego nie mogła określić - błysk, który pojawiał się tylko u niego. Blondynka prędko oprzytomniała, choć jego oczy hipnotyzowały jej własne.
- Sama nie wiem. - odparła zgodnie z prawdą, wzruszając ramionami. - Ktoś musiał mnie tu wezwać, bo od tygodni nie mogłam przedostać się do Narnii. Byłam na spacerze, gdy nagle pojawiłam się przy plaży. Oczywiście, w lwiej formie.
Już żadne z nich się nie odezwało, ale cała trójka zdawała sobie sprawę, że to przypadkowe spotkanie nie było aż tak przypadkowe. Wiedzieli, że coś musiało się stać, że znów tam wylądowali, nie wiedzieli jednak co.
Kiedy wróciły Łucja z Zuzanną, wszyscy zasiedli przy ogniu, opierając się plecami o kamienny mur. Próbowali upiec jabłka nadziane na patyki, ale okazało się, że pieczone bez cukru nie są najlepsze; trudno też było jeść gorące jabłka palcami, a kiedy ostygły - były jeszcze gorsze od surowych. Musieli więc zadowolić się surowymi, co pozwoliło Edmundowi zauważyć, że kolacje w szkolnym internacie nie były w końcu takie złe.
- Nie miałbym nic przeciwko grubej pajdzie chleba z margaryną. - dodał, na co reszta zaśmiała się cicho.
Ale Ailey gdzieś w środku przez cały czas czuła, że ktoś bliski potrzebował ich pomocy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro