jak ojciec; bastard i brus
Z samych uroczystości pogrzebowych nie pamiętam prawie nic. Ledwie dotrwałem do końca uczty żałobnej, nawet jeśli była krótka i niewyszukana. Pomyślana raczej jako wyraz przestrzegania właściwych form niż jako prawdziwa stypa. Ci, którzy szczerze opłakiwali zmarłego, wstydliwie kryli swój smutek. Ja ze swoim nie byłam w stanie sobie poradzić. Nikt nie składał mi wyrazów współczucia, nikt nawet do mnie nie podszedł. Posadzono mnie przy najniższym stole, na uboczu, właśnie tam gdzie powinien siedzieć bękart, i chyba po raz pierwszy w życiu nie miałem nic przeciwko temu. Przez cały czas czułem na sobie rzucane mi z ukosa spojrzenia. Sama moja obecność tam była dla wielu czymś niedopuszczalnym. Kozioł z rogami opuszczonymi do szarży, którego nosiłem na piersi, herb mojego ojca, a teraz także i mój, przecięty poprzeczną czerwoną linią, jasno wskazującą na moje nieprawe pochodzenie, zdawał się tego dnia drwić ze mnie jeszcze bardziej niż zwykle.
Nie bardzo wiem, jak udało mi się dotrzeć po wszystkim do stajni. Miałem wrażenie jakbym przedzierał się przez gęstą mgłę, w głowie mi szumiało, nie słyszałem nic poza hukiem własnego serca w klatce piersiowej, w pamięci wciąż na nowo rozbrzmiewały mi tamte słowa: Książę Rycerski nie żyje. Niewielkie zrobiły na mnie wrażenie, gdy je usłyszałem po raz pierwszy, za to teraz, gdy było już po uroczystościach pogrzebowych, aż za dobrze dotarło do mnie ich znaczenie. W stajniach otuliło mnie łagodnie ciepło, odgłosy i zapach zwierząt i słomy, zmieszany z lekką wonią gnoju, ale tego też nie poczułem. Niemal nie zauważyłem, kiedy Brus na mój widok przerwał szczotkowanie karej klaczy i spojrzał na mnie uważnie, z niewypowiedzianą troską. Przeszedłem obojętnie obok, nie podnosząc wzroku, zamiast tego skierowałem się do schodów prowadzących do jego izby nad stajniami i tam usiadłem na jednym z wyższych stopni, prawie zupełnie ukryty przed spojrzeniami ciekawskich chłopców stajennych.
— Bastardzie — odezwał się Brus łagodnie.
Nie byłem w stanie mu odpowiedzieć choćby słowem. W gardle dławił mnie szloch, w piersi wzbierały tłumione emocje, których ani trochę nie rozumiałem. Książę Rycerski nie żyje. Książę Rycerski... Mój ojciec... Ojciec, którego nigdy nie poznałem, który nigdy się mną nie interesował, który nigdy, ani razu i w żaden sposób nie okazał mi, że mnie kocha ani że o mnie myśli. Skąd więc brał się ten zdradziecki ucisk w piersi, ten porażający żal, wściekłość i poczucie straty? Z gardła wyrwał mi się pierwszy, jeszcze stłumiony szloch i bardzo powoli opuściłem głowę, niemal opierając czoło o kolana.
— Bastardzie — usłyszałem znowu Brusa, tym razem bliżej i po chwili poczułem jak mój opiekun usiadł obok mnie na schodach. — Chłopcze. — Szorstką dłonią łagodnie pogładził mnie po plecach, a ja omal nie zadławiłem się łzami.
— Nie pozwolili mi go nawet zobaczyć — zdołałem powiedzieć po chwili, nie podnosząc głowy, mój głos był niewiele wyższy od szeptu, ale i tak drżał, grożąc rychłym załamaniem się i potokiem łez. — Nawet teraz. Nigdy się z nim nie spotkałem, nigdy z nim nie rozmawiałem, nigdy go nie widziałem, przez całe życie. Nikt mi o nim... nawet nie opowiadał. — Głos drżał mi coraz mocniej, aż wreszcie po policzkach strugami spłynęły łzy, których nie zdołałem powstrzymać. — Nigdy nie powiedział mi, że mnie kocha. — Te słowa wyrwały mi się z gardła w pośpiechu, każde z nich przesiąknięte bólem.
Usłyszałem jak tuż obok Brus westchnął cicho, ale ja w dalszym ciągu nie podniosłem wzroku. Teraz drżałem już cały, łzy leciały nieprzerwanie, z piersi wyrwał mi się szloch, którego nie starałem się tłumić. Brus objął mnie łagodnie, próbując przygarnąć do siebie.
— To nie jest takie proste, Bastardzie — powiedział powoli, tonem jakim zwykle zwracał się do wystraszonych zwierząt. — Ojciec cię kochał. Nie masz pojęcia, jak bardzo. I bolało go to, że nie może ci tego otwarcie okazać.
— Mógłby, gdyby chciał. — Nie wiedziałem nawet, kiedy podniosłem głos. — Wyjechał przecież do Białego Gaju, żeby nie musieć mnie oglądać, żeby nie widzieć dowodu własnej hańby. Wyjechał, bo nie mógłby znieść mojego widoku na korytarzach Koziej Twierdzy.
— Wyjechał, żeby cię chronić, żebyś mógł w spokoju dorastać, wieść życie przynajmniej podobne do twoich rówieśników. Wyjechał, bo wiedział, że jeśli zostanie, nigdy nie będziesz w Koziej Twierdzy bezpieczny. Dobrze wiedział, że jego przeciwnicy wykorzystaliby cię przeciwko niemu, że sięgnęliby po ciebie, żeby ugodzić w niego. To była najtrudniejsza decyzja, jaką podjął w życiu, tylko dla twojego dobra.
Zamknąłem oczy, mocno zaciskając zęby. Nie mogłem już dłużej powstrzymywać ani płaczu, ani drżenia, które wstrząsało całym moim ciałem. Nie chciałem słuchać, nie chciałem wierzyć, o ile byłoby łatwiej myśleć, że było inaczej.
— Jestem bękartem — wykrztusiłem między spazmami szlochu. — To wszystko jest przeze mnie. Przeze mnie on musiał abdykować, przeze mnie wyjechał do Białego Gaju, przeze mnie w twierdzy go znienawidzono, pewnie przeze mnie teraz nie żyje. Może byłoby lepiej gdybym...
— Na Bogów, Bastardzie, nie waż się nawet tak myśleć! — W głosie Brusa usłyszałem nutę strachu. — Nikt nigdy nie jest winny temu, że się urodził. Nie obwiniaj siebie za błędy ojca. Ty absolutnie w niczym nie zawiniłeś. Byłeś tylko dzieckiem. Niczego nieświadomym dzieckiem. — Brus westchnął. — Tak, jesteś bękartem — przyznał łagodnie. — Ale jesteś też synem Rycerskiego. — Poczułem, jak delikatnie odgarnął mi włosy z zalanej łzami twarzy i założył za ucho. — Nie wiesz nawet, jak bardzo jesteś do niego podobny. Jota w jotę taki sam, nie tylko z wyglądu. Ojciec wielokrotnie żałował, że nie mógł zapewnić ci życia lepszego niż to naznaczone piętnem bękarta. Wiele by dał, żeby móc cię za to przeprosić, żeby móc cię przytulić choćby ten jeden raz. Ojciec cię kochał, Bastardzie — powtórzył Brus stanowczo. — Powiedziałby ci to, gdyby tylko mógł.
— Nigdy nie był dla mnie ojcem — wykrztusiłem. — Ty byłeś... To zawsze ty byłeś... Opiekowałeś się mną, odkąd skończyłem sześć lat... Nauczyłeś mnie życia. I byłeś mi ojcem przez te wszystkie lata, dzień po dniu... — przerwałem, kiedy głos załamał mi się zupełnie, a po policzkach znowu spłynęły łzy. — Nie powinienem... Władczy... Książę Władczy powiedział mi, że nie mam prawa go opłakiwać.
— Masz, Bastardzie. Masz prawo. — Brus wreszcie wziął mnie w ramiona, zamykając w mocnym, stanowczym uścisku. Poddałem mu się bez protestu, wspierając głowę na ramieniu mężczyzny, przekręciłem się lekko, siadając wygodniej, żeby Brusowi łatwiej było mnie objąć. — Oczywiście, że masz prawo go opłakiwać.
— To boli — wyrzuciłem z siebie gwałtownie z kolejnym szlochem.
— Wiem — odpowiedział Brus kojąco. — Niech boli.
— Jak można... Jak można przeżywać żałobę po kimś, kogo się nigdy nie znało? Po czymś, czego się nigdy nie miało?
— Można. — Brus ściszył głos, wychwyciłem w nim jakąś zupełnie nową nutę, której nigdy wcześniej nie słyszałem, albo po prostu nie byłem świadomy. Mężczyzna odwzajemnił moje spojrzenie, kiedy na chwilę zdołałem podnieść wzrok, uśmiechnął się do mnie smutno, samym kącikiem ust. — Można, wiem to po sobie.
Łzy płynęły teraz zupełnie swobodnie, rozpaczliwy płacz ciężki od żalu wyrywał mi się z piersi już nieskrępowanie. Mocno wtuliłem się w Brusa, zaczerwienioną od szlochu twarz wciskając mu w połę skórzanej kurtki. On tylko przygarnął mnie do siebie bliżej, już bez słowa, pozwalając płakać tak długo, jak tylko tego potrzebowałem. Długo to trwało, bardzo długo, zanim łzy przestały wreszcie płynąć, zanim gorączkowy szloch ucichł, a ja przestałem drżeć, ale siedzieliśmy na schodach jeszcze długo potem, w milczeniu. Nie musieliśmy nic mówić, żeby wiedzieć co czuje ten drugi. Dopiero później Brus zapytał mnie cicho, co chciałbym wiedzieć o ojcu. Słuchałem jego cichego, łagodnego głosu, gdy o nim opowiadał, co jakiś czas uśmiechając się nawet przez łzy. Tutaj, w objęciach Brusa, w cieple stajni, otoczony przez łagodne pomruki i przytupywanie koni, poczułem się wreszcie bezpieczny, niemal jak w fortecy, odgrodzony od całego świata na zewnątrz. W tej fortecy chciałem zostać już na zawsze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro