huśtawka; bastard i błazen
Huśtawka wisiała w jednym z najdalszych kątów ogrodu okalającego Kozią Twierdzę, pomiędzy rozgrzanym słońcem murem, a niewielkim stawem, dobrze osłonięta przez liczne drzewa rosnące w tej części parku. Była tam jeszcze nawet wtedy, kiedy zajrzałem w to miejsce po wielu latach, od dawna nieużywana, z omszałymi, skruszonymi deskami i postrzępionym sznurem, dawno zapomniana przez wszystkich poza mną. Pamiętam, że uśmiechnąłem się na jej widok. Dla mnie stanowiła źródło najlepszych wspomnień. Huśtawkę zrobił dla mnie Brus, kiedy mimo upływu czasu wciąż nie potrafiłem odnaleźć się wśród ludzi zamieszkujących zamek. Z początku niemal za obraźliwy uważałem fakt, iż mój opiekun sądził, że mógłbym chcieć się bawić w ten sposób (w wieku dziewięciu lat czułem się jeśli jeszcze nie dorosły, to na pewno za duży na podobne rzeczy), szybko jednak zacząłem spędzać w tym miejscu sporo swojego wolnego czasu.
Oczywiście były w twierdzy inne dzieci, także moi rówieśnicy, niektórzy ze mną spokrewnieni — kuzyni drugiego lub trzeciego stopnia, ale nigdy nie nawiązałem z żadnym z nich prawdziwej przyjaźni. Młodsze pozostawały pod opieką matek albo nianiek, starsze miały swoje obowiązki. Większość dzieci traktowała mnie zresztą z rozmyślnym okrucieństwem; byłem obcy, a ja dzięki temu szybko się nauczyłem, gdzie jestem mile widziany, a gdzie nie.
Trzymałem się z daleka od królowej, bo jeśli mnie zauważyła, zawsze znajdowała w moim zachowaniu jakieś uchybienie i karciła zań Brusa. Książę Władczy także stanowił źródło niebezpieczeństwa. Był mężczyzną w sile wieku, a nie miał żadnych skrupułów, by brutalnie odepchnąć mnie na bok, jeśli przypadkiem znalazłem się na jego drodze, albo rozdeptać drobne przedmioty, które sobie akurat upatrzyłem do zabawy. Był wyjątkowo pedantyczny, a przy tym mściwy; nigdy nie zauważyłem podobnych cech u księcia Szczerego.
Nie twierdzę, że książę Szczery poświęcał mi wiele czasu, ale traktował mnie życzliwie. Przy przypadkowym spotkaniu mierzwił mi włosy albo dawał drobną monetę. Któregoś razu służący przyniósł do pokoju Brusa kilka małych drewnianych zabawek: figurki żołnierzyków, koniki i powozy. Obdrapana farba świadczyła, że Szczery znalazł je gdzieś w zapomnianym kącie skrzyni i zapewne przyszło mu do głowy, że mogłyby sprawić radość dziecku. Nie przypominam sobie, by jakaś inna zabawka miała dla mnie większą wartość.
Kolejne zagrożenie stanowił dla mnie Gruzeł, niski, może tylko trochę ode mnie starszy psiarczyk. Tylko jeżeli Brus był w pobliżu, odzywał się do mnie miło, traktował dobrze, korzystał z mojej pomocy. Normalnie dawał mi do zrozumienia, że nie chce mnie widzieć i nie życzy sobie, bym mu się plątał pod nogami. Rozumiałem doskonale, że był o mnie zazdrosny, bo od kiedy Brus miał mnie pod opieką, nim się mniej interesował. Nigdy nie był dla mnie jawnie okrutny, nigdy mnie nie uderzył, nigdy nie wyzywał, ale czułem jego niechęć, więc starałem się schodzić mu z drogi.
Żołnierze wszyscy mieli dla mnie wiele wyrozumiałości i w twierdzy byli dla mnie chyba najbliższymi przyjaciółmi. Jednak bez względu na to, jak tolerancyjni są dorośli mężczyźni w stosunku do dziewięcioletniego chłopca, niewiele mają z nim wspólnego. Przyglądałem się ich grze w kości i słuchałem opowiadań, ale bywały też dni, gdy nie chodziłem do ich kwater wcale. A Brus, choć nigdy nie zabraniał mi odwiedzania warowni, nie krył, że mu się nie podoba, gdy tam spędzam czas.
Tak więc nie byłem członkiem społeczności twierdzy. Jednych unikałem, innych obserwowałem z daleka, jeszcze innym byłem posłuszny. Z nikim jednak nie nawiązałem serdecznej znajomości, nie miałem się też z kim bawić. Z oglądania występów teatrzyków kukiełkowych i słuchania ballad w sali biesiadnej dawno już wyrosłem. Zostawało mi więc włóczenie się po zamkowych korytarzach z nadzieją na znalezienie sobie zajęcia, samotne zabawy na podłodze przy kominku... albo huśtawka.
Z początku podchodziłem do niej jak pies do jeża, obchodziłem ostrożnie wokół i siedząc na ziemi przyglądałem się jak huśtawka kołysze się lekko poruszana wiatrem. Doskonale wiedziałem, że Brus wybrał właśnie to miejsce w ogrodzie na jej zawieszenie, bo bardzo rzadko ktoś tu zaglądał. Większość mieszkańców twierdzy wolała trzymać się ścieżek wysypanych kamykami, nikt więc nie przeszkadzałby mi w zabawie, gdyby jednak któreś z dzieci niespodziewanie zabłądziłoby między drzewa i przyłapało mnie tutaj, z pewnością stałbym się wśród nich jeszcze większym pośmiewiskiem. Walczyłem ze sobą przynajmniej przez kilka dni, taka walka nie może jednak trwać długo, zwłaszcza kiedy jest się dzieckiem zbyt szybko pchniętym w życie i obowiązki dorosłych, spragnionym zabaw i rozrywek właściwych dla jego wieku. W końcu więc dałem się skusić i przysiadłem niepewnie na huśtawce. Tego dnia pobujałem się lekko przez kilka minut, zanim uciekłem stamtąd zażenowany sam sobą, ale wróciłem kolejnego i jeszcze następnego, stopniowo spędzając tam coraz więcej czasu.
Powoli odkrywałem, że uwielbiam tam przebywać, szczególnie teraz, kiedy w Koziej Twierdzy na dobre wybuchła wiosna, słońce przygrzewało przyjemnie, a na drzewach zieleniły się młode liście i rozwijały pąki kwiatów. Natura z radością budziła się do życia, podobnie jak ja, znudzony niekończącymi się lekcjami, albo przeczekiwaniem najgorszych mrozów przy kominku we wspólnej sali, kiedy za zimno było nawet na bieganie po dworze. Na niczym nie mogłem się w pełni skupić, niecierpliwie czekając aż będę mógł wrócić do własnych zajęć. Moja nauczycielka miecza, Czernidło, zagroziła mi nawet porządną chłostą, jeśli nie zacznę uważać, co robię. Potem pokręciła nade mną głową, westchnęła i powiedziała, bym uciekał i wrócił, gdy znowu będę miał głowę do nauki. Posłuchałem jej rady, absolutnie szczęśliwy i oto siedziałem teraz na huśtawce, mocno odchylając się na przemian to w przód to w tył, żeby rozbujać ją jak najmocniej.
Głowę zadarłem wysoko do góry, patrząc na spektakl rozgrywający się nade mną. Słoneczny blask i lekka bryza igrały wśród gałęzi brzóz i wyższych olch, ubierając w tajemniczość dzień upstrzony plamkami światła. Patrzyłem prosto na oślepiające słońce nad brzozowymi liśćmi z uśmiechem grzejąc twarz w blasku jego promieni. Jeśli zamknąłem oczy, miałem niemal wrażenie, że lecę, uwielbiałem to uczucie zawieszenia przy nawrocie huśtawki — i tę nagłą chwilę strachu, ścisk gdzieś pod sercem: czy może jednak spadnę? A potem znowu spojrzałem przed siebie i zobaczyłem wychylającego się zza jednego z drzew królewskiego błazna.
Stanąłem gwałtownie, mocno szorując stopami o piasek, aż przez moment pomyślałem, że na pewno zdarłem przy tym podeszwy butów. W pierwszej chwili rozejrzałem się za królem, choć był to śmieszny odruch. Niemożliwe, by król znalazł się tutaj. Błazen był sam. I nadal przypatrywał mi się bez słowa, jedynie przechylając lekko głowę. Przy tym ruchu jego jasne włosy zafalowały w lekkim podmuchu wiatru, dzwoneczki przy jego czapce zadźwięczały cicho. Biały i czarny jedwab jego kaftana oraz spodni niemal zlewały się z jasną cerą, ale oczu nie miał zupełnie wypranych z koloru, jak wydawało mi się w mrocznych przejściach twierdzy. Kiedy w nie spojrzałem z odległości zaledwie kilku kroków, dostrzegłem błękit, bardzo jasny, jakby jedna kropla bladoniebieskiego wosku padła na porcelanowy talerz. Biel jego skóry także była iluzją, bo tutaj, na zewnątrz, w oślepiającym słońcu widziałem prześwitującą przez nią delikatną różowość.
Stał tam, przypatrując mi się w skupieniu, z najwyższą uwagą i ja robiłem to samo, zdumiony. Przyglądałem mu się niepewnie, bez słowa, bez ruchu. Błazen istniał w moich wspomnieniach odkąd sięgałem pamięcią, ale przez te lata, kiedy mieszkałem w Koziej Twierdzy nie zamieniliśmy chyba nawet słowa. Zwykle witał mnie tylko gestem, przedrzeźniał albo naśladował moje kroki na korytarzach. Unikałem go jak mogłem, podobnie inne dzieci. Nigdy nie byłem dla niego okrutny, nawet jeśli wiedziałem, że inni w zamku naśmiewają się z trefnisia króla Roztropnego. Nigdy z niego nie drwiłem, w żaden sposób nie okazywałem odrazy, bo sam znałem ciężar podobnych słów. Nie. Tylko go unikałem. Jeśli już, to mu współczułem, uświadomiłem sobie. Bo był odmieńcem. Był inny.
Tak jak ja.
— Cześć — odezwałem się niepewnie. Zaczynało mnie wreszcie opuszczać zaskoczenie i strach. Błazen obdarzył mnie uśmiechem, pokazując przy tym białe ząbki i niewielką szparę między jedynkami. — Zgubiłeś się? — spróbowałem zagadnąć go łagodnie, kiedy zbliżył się do mnie o kilka kroków. — Mogę cię zaprowadzić z powrotem do zamku.
Gwałtownie potrząsnął głową, aż włosy zatrzepotały mu wokół twarzy, a dzwoneczki przy czapce rozdzwoniły się jak szalone. Zamiast odpowiedzieć, okrążył mnie powoli, nie spuszczając ze mnie wzroku. Ja patrzyłem na niego. Potem z powrotem przystanął obok mnie bez słowa, jego twarzy przybrała zamyślony wyraz, zupełnie jakby szukał odpowiednich słów, by o coś zapytać. Jak na osobę, która mówiła właściwie przez cały czas, wpędzając tym innych w zakłopotanie, bo nikt nigdy nie znajdował sensu w jego słowach, był to dosyć niecodzienny widok.
— Co? — spytałem, już odrobinę zniecierpliwiony. — Nigdy nie miałeś huśtawki? — dodałem z przekąsem, może nieco bardziej niemiło, niż zamierzałem to zrobić, ale spieszno było mi wracać do zabawy.
Błazen znowu potrząsnął głową, oczy rozbłysły mu na moment i tym razem to ja przez chwilę milczałem. Do tej pory miałem go za zwinnego głupca, za akrobatę, który figlami umilał czas królowi, lecz poza tym był dość trywialny. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że on przecież też jest przede wszystkim dzieckiem.
— Chodź — zaproponowałem wreszcie, przesuwając się nieco, żeby zrobić mu miejsce obok siebie. — Usiądź. Pokażę ci.
Błazen znów uśmiechnął się do mnie szeroko w odpowiedzi i podbiegł do mnie w podskokach, znowu wprawiając w ruch dzwoneczki wszyte w ubranie. Zaczekałem aż usadowi się wygodnie i przestanie wiercić, upomniałem go, żeby się trzymał i obiema nogami odepchnąłem się ostrożnie od ziemi, żeby z powrotem rozbujać huśtawkę. Poczułem jak Błazen drgnął lekko, jego twarz na moment przybrała pełen zdumienia wyraz, ale zaraz i on złapał odpowiedni rytm, jedną ręką mocno trzymając się sznura. Drugą objął mnie w pasie, nagle, w zupełnie naturalnym odruchu, aż z trudem zapanowałem nad pełnym zaskoczenia drżeniem. Wystarczyło mi jednak jedno spojrzenie na jego przepełnioną radością buzię, żebym i ja lekko się uśmiechnął. Może w gruncie rzeczy nie różniliśmy się od siebie tak bardzo.
Nie mogłem powiedzieć, że to jedno z pozoru niespodziewane spotkanie przy huśtawce zmieniło naszą relację zupełnie, ale w pewien sposób nieco ją ociepliło. Błazen, który do tej pory był mi raczej obojętny, od czasu do czasu tylko wzbudzając irytację, teraz stawał się powoli moim towarzyszem zabaw. Chociaż był obcy, lubiłem z nim porozmawiać. Pojawiał się przy huśtawce jednakowo cicho i nagle jak za pierwszym razem i spędzaliśmy wtedy czas razem. Niezbyt często. Tylko kiedy sam miał na to ochotę. Nigdy nie umawialiśmy się na te spotkania w ogrodzie. Błazen po prostu się tam zjawiał, jakby podświadomie wyczuwał, że na niego czekam. Choć nie wiedziałem tego na pewno, podejrzewałem, że Błazen przychodzi tam także pod moją nieobecność. Czasem znajdowałem leżące na huśtawce małe bukieciki kwiatów, które zabierałem potem do swojego pokoju. Nigdy nie miałem o to do niego pretensji. To miejsce szybko stało się w równym stopniu tak jego jak i moje.
Już nie unikałem Błazna na korytarzach Koziej Twierdzy, ani nie uciekałem przed nim, gdy wpadałem na niego przypadkiem. On w dalszym ciągu się ze mnie naśmiewał i kpił sobie ze mnie, był w końcu nadwornym królewskim trefnisiem, ale w jego ustach brzmiało to jak uprzejmość. Przy nim czułem się... kimś ważnym. Bo chciał ze mną rozmawiać. Wkrótce już razem się wygłupialiśmy, razem biegaliśmy po zamkowych korytarzach i klatkach schodowych, zdarzało nam się nawet przesiadywać razem przy kominku, gdzie czasem lubiłem przynosić swoje drewniane figurki koni i rycerzy i tam się nimi bawić. Z prawdziwym rozbawieniem obserwowałem jak Błazen zwijał się w pobliżu ciepła płynącego od ognia niczym kot. W sposób zupełnie naturalny przylgnęliśmy do siebie, obaj jednakowo osamotnieni i tęskniący za towarzystwem rówieśników.
Wiosna była w pełni rozkwitu, stopniowo robiło się coraz cieplej i ja też spędzałem na dworze o wiele więcej czasu, nierzadko w towarzystwie trefnisia. Zawsze to on odnajdywał mnie, nigdy na odwrót, choć uczciwie muszę przyznać, że ja też próbowałem go szukać, kiedy samotność dokuczała mi wyjątkowo mocno. Za każdym razem bez rezultatu. To był właśnie jeden z takich dni, wyjątkowo gorący i pogodny, kiedy poczułem, że coś jest nie tak jak być powinno.
Znudzony bujałem się lekko na huśtawce, zastanawiając się gdzie Błazen może teraz przebywać i co robić, kiedy się zjawił, ale od razu uderzyło mnie jak odmienny się zdawał. Podszedł do mnie cicho, bez słowa, zupełnie jak za pierwszym razem, ale teraz wydawał się smutny, niemal nieobecny, jakby jeszcze bardziej przyblakł. Usta miał zaciśnięte w wąską linię. W jego bezbarwnych oczach błyszczały łzy. Patrzyłem na niego, kiedy siadał obok mnie na huśtawce i kiedy z powrotem odepchnąłem się lekko od ziemi. Siedziałem tak blisko niego, że w pewnej chwili wyraźnie poczułem jak zadrżał, zaraz potem unosząc obie dłonie do twarzy, żeby otrzeć oczy. Usłyszałem ciche pociągnięcie nosem.
— Błaźnie...? — odezwałem się niepewnie, teraz już wyraźnie zaniepokojony, ale nie odpowiedział. Uparcie też odwracał ode mnie wzrok, w pewnej chwili jedynie przechylił się lekko, opierając mi głowę na ramieniu. Zaskoczyło mnie to, ale sam też się już nie odezwałem, zamiast tego obejmując go łagodnie ramieniem. Chyba go to trochę pocieszyło.
Nie zaprzątałem sobie później myśli tym jego dziwnym zachowaniem, prawdę mówiąc szybko wyleciało mi to z głowy. Mój umysł w kolejnych dniach zajęty był przygotowaniami do zbliżającego się wiosennego Święta Radości, moje rozmyślania wypełniały kolorowe kramy, które pojawiały się na targu, szykowana przez kucharki i służbę biesiada, występ teatrzyku lalek i tańce myśliwskie. Wstydliwie przyznaję, że prawie w ogóle nie myślałem wtedy o Błaźnie, aż do następnego razu, kiedy zjawił się przy huśtawce.
Pojawił się między drzewami, jak zwykle, tak cicho, że nie zdawałem sobie sprawy z jego obecności, dopóki nie dostrzegłem go kątem oka i już samo to sprawiło, że od razu zaszurałem butami o ziemię, zatrzymując huśtawkę.
— Co ci się stało? — zapytałem, wstając, niebotycznie zdumiony i wstrząśnięty widokiem jego twarzy. Dolną wargę miał rozciętą i lekko opuchniętą, musiało się to stać niedawno, bo rana jeszcze na wpół krwawiła. Pod lewym okiem, na górnej części policzka powoli formował się ciemny siniec. Po drugiej stronie twarzy dostrzegłem spore zadrapanie. — Kto ci to zrobił? — wykrztusiłem po chwili z trudem.
Wyciągnąłem do niego dłoń w łagodnym geście i Błazen zbliżył się do mnie z ociąganiem. Wyraźnie był zawstydzony. Skrzywił się lekko i niemal mogłem dostrzec jak coś w nim pękło, niczym upuszczony dzbanek mleka, a jego oczy momentalnie wypełniły się łzami, które następnie poleciały po policzkach. Spróbował otrzeć je dłońmi, ale bezskutecznie, oddech załamał mu się, a z piersi wyrwał się drżący szloch.
— Och, Błaźnie... — Natychmiast znalazłem się przy nim i przygarnąłem do siebie, przytuliłem, ostrożnie otaczając go ramionami. — Już dobrze, ćśś... — Przesunąłem dłonią po jego jasnych włosach. Pochyliłem się trochę, wspierając brodę na czubku jego głowy, choć w rzeczywistości nie byłem dużo wyższy od niego. Nie byłem też wiele starszy, ale w tym momencie poczułem się aż nazbyt dorosły i w pewien sposób za niego odpowiedzialny. Trefniś drżał w moich objęciach, mocno do mnie przytulony, bez wątpienia wystraszony i upokorzony.
Odsunąłem się od niego dopiero wtedy, kiedy szloch zaczął cichnąć, a Błazen kilkukrotnie pociągnął nosem. Obejrzałem go pobieżnie, potem wziąłem pod ramiona i posadziłem na huśtawce. Sam przyklęknąłem przy nim, otarłem mu twarz brzegiem rękawa z resztek łez.
— Siedź spokojnie. — Nie była to prośba, lecz niemal rozkaz. — Kto ci to zrobił? — powtórzyłem pytanie, delikatnie obmacując mu szczękę i oczodoły. Kości chyba nie były uszkodzone.
Już kilkukrotnie widywałem u niego zadrapania i siniaki podobne do tych, które sam przynosiłem ze swoich eskapad poza mury zamku. Nie byłoby w tym raczej nic dziwnego, obaj byliśmy dziećmi. Ale teraz, gdy patrzyłem na jego zapłakaną buzię, przestawałem w to wierzyć. Przecież to wyglądało tak, jakby ktoś rozmyślnie zrobił mu krzywdę. A trefniś, poza tym, że miał cięty język, był przecież najbardziej bezbronną osobą na dworze.
Błazen prawie niezauważalnie wzruszył ramionami.
— Poślizgnąłem się na mokrej trawie. Wpadłem na drzwi. — Zawahał się przez chwilę. — Albo może to było wtedy, kiedy przegapiłem jeden ze stopni, zbiegając z wieży — dodał już mniej pewnie.
Dobrze wiedziałem, że to wszystko nieprawda, za dobrze go już znałem.
— Błaźnie, ja pytałem poważnie.
— Poważnie odpowiedziałem.
Ponownie zmierzyłem go spojrzeniem. Tym razem spuścił wzrok.
— Naprawdę chciałbym znać odpowiedź — przypomniałem mu, ale tym razem odpowiedziała mi tylko cisza.
Westchnąłem cicho, wstając. Dobrze wiedziałem, że dalsze wypytywanie go nie ma sensu, jeśli sam nie zechce mi nic powiedzieć. Szybko nauczyłem się, gdzie leży granica tego co Błazen chce mi o sobie wyjawić i pomimo szalejącej ciekawości nie poruszałem tematów, o których wolał milczeć. Teraz jednak, nawet jeśli wiedziałem, że dalszymi pytaniami mógłbym go tylko spłoszyć, musiałem mocno gryźć się w język, tak byłem zły na własną bezsilność.
— Chodź — powiedziałem zamiast tego, biorąc go za rękę i pomogłem zeskoczyć z huśtawki. — Pójdziemy do stajni, do Brusa. On cię opatrzy.
W komnacie miałem maść na skaleczenia, ale nie mogłem teraz po nią pobiec, bo po powrocie już bym Błazna nie zastał. O Brusie z kolei wiedziałem, że zna się trochę na medycynie i na pewno nam pomoże — to on zawsze leczył mnie ze wszystkich moich dziecięcych chorób i obrażeń. Nie trudziłem się nawet zaglądaniem do komnat medyka. On jak wielu innych mieszkańców zamku czuł zabobonny lęk przed odmiennym wyglądem Błazna, w tej chwili był więc dla mnie bezużyteczny.
W stajni za to, zgodnie z moimi przypuszczeniami, od razu zajął się nami Brus, który posadził nas na skrzyni w najspokojniejszym kącie pomieszczenia, mamrocząc coś pod nosem o braku ostrożności i szczeniakach wdających się w bójki, jeszcze raz dokładnie obejrzał trefnisia i wydobył swoje skromne rezerwy ziół. Na szczęście większość z tych, które miał, przeznaczona była do leczenia stłuczeń i ran, a więc obrażeń, na jakie sam najczęściej byłem narażony, biegając po dworze i nieustannie wpadając w kłopoty. Mi też zwykle pomagał, kiedy wracałem do niego po całym dniu spędzonym na zewnątrz i w dodatku z pozdzieranymi kolanami, dłońmi albo zadrapaniami na twarzy.
Łagodnie obejmując ramieniem zapłakanego Błazna, który przywarł do mnie mocno, patrzyłem teraz jak Brus z wprawą postawił w ogniu mały kociołek z wodą, a kiedy już się zagrzała, nalał trochę do misy i dodał pełną garść ziół, rozcierając je starannie w dłoniach. Zmoczył w misce lnianą szmatkę, po czym delikatnie ale zdecydowanie zrobił trefnisiowi kompres. Otarł trochę zaschniętej krwi. Błazen cofnął się lekko pod jego dotykiem. Wiedziałem, że to piecze. Wiedziałem także, że jest skuteczne. Na najgorsze zadrapania Brus ostrożnie nałożył odrobinę kleistej mazi, w której po zapachu rozpoznałem maść nagietkową. Na koniec w niemal czułym geście zmierzwił mu włosy i wręczył nam obu po wydobytej z kieszeni słodkiej, ciągnącej się krówce.
Patrzyłem na Błazna kątem oka, kiedy powoli zjadaliśmy słodycze, starając się cokolwiek wyczytać z jego twarzy. W głowie kłębiły mi się pytania i złościło mnie to, że na większość z nich nie znałem odpowiedzi. A jeszcze bardziej to, że będę musiał znaleźć je sam, choć właściwie przebywając przy trefnisiu powinienem już do tego przywyknąć. Wyjaśnienie jednak miało przyjść do mnie samo, jakiś czas później.
Dzień był ciepły i słoneczny, prawdziwie wiosenny. Z rozpostartymi szeroko ramionami szedłem po szczycie kamiennego muru z pobliżu ogrodu zielnego. Pszczoły zbierały nektar z wonnego kwiecia ciężkich gałęzi wiśni zwisających nad ogrodzeniem. Zwolniłem, wszedłem między konary oblepione różowymi płatkami. Na wpół ukryty w pachnącym cieniu zamarłem, słysząc głosy. Dobiegły mnie podekscytowane okrzyki dzieci, najwyraźniej zaabsorbowanych jakąś wciągającą zabawą. Wiele bym dał, by do nich dołączyć.
Wiedziałem jednak, że to nie jest możliwe. W Koziej Twierdzy byłem zbyt pospolity, by szukać towarzystwa szlachetnie urodzonych, a równocześnie moja bękarcia krew nie pozwalała mi włączyć się do zabaw z dziećmi służby. Moim jedynym towarzyszem zabaw był Błazen, jednakowo odmienny jak ja. Wobec tego tylko słuchałem z rosnącą zazdrością. Po chwili ktoś uchylił furtkę prowadzącą do herbarium i wślizgnął się przez nią chłopiec, w którym od razu po czarno-białym ubraniu i jasnych włosach rozpoznałem trefnisia. Zwinnie przeskoczył kilka grządek, nie trącając nawet listka, wylądował na kamiennej ścieżce i bezszelestnie pofrunął nad kolejnymi rabatami. Wydawał się niedościgniony, a jednak pościg deptał mu po piętach. Ktoś pchnął furtkę na oścież akurat w tym samym momencie, gdy on skrył się za pergolą z pnącymi różami.
Wstrzymałem oddech. Nie był ukryty idealnie. Wiosna buchnęła dopiero co, a on legł czarnym cieniem za smukłymi gałązkami i nieśmiałymi zielonymi listkami. Z uśmiechem na ustach, leżąc na brzuchu na szczycie muru, podparty łokciami, czekałem, kto też wygra w tej zabawie. Do ogrodu wbiegło sześcioro dzieci: dwie dziewczynki i czterech chłopców, wszyscy mniej więcej w moim wieku. Po strojach poznałem, że to dzieci służących. Dwaj starsi chłopcy nosili już niebieskie tuniki oraz wąskie spodnie, pewnie uciekli od obowiązków.
— Tutaj wszedł?! — zawołała jedna z dziewczynek piskliwym głosem.
— No pewnie! — odkrzyknął któryś z chłopców, jednak nie był przekonany.
Cała szóstka rozsypała się po ogrodzie, każde dziecko chciało pierwsze dostrzec poszukiwanego. Patrzyłem niemal zamieniony w słup, tylko serce waliło mi jak młotem. Zastanawiałem się, czy może pozwolą mi włączyć się do zabawy, jeśli mnie zobaczą. Chociaż wiedziałem, gdzie jest Błazen, ledwo go widziałem. Głównie jasne palce uczepione pergoli. I pierś poruszaną nierównym oddechem zdradzającym, że długo biegł.
— Uciekł za bramę! — uznał jeden ze starszych chłopców. — Chodźcie!
Na podobieństwo stada psów goniących za lisem dzieci zawróciły, skłębiły się wokół tego, który je zawołał, i ruszyły do furtki.
Za ich plecami uciekinier już się odwrócił i pobiegł wzdłuż muru z powrotem, przecinając wysypaną żwirkiem ścieżkę. Na moment potknął się i na chwilę stracił równowagę, ale tyle wystarczyło, bym usłyszał krzyk, świadczący o tym, że któreś z pozostałych dzieci obejrzało się i go dostrzegło.
— Tam jest! — To jedna z dziewcząt.
Błazen zrywem rzucił się do dalszego biegu, ale dzieci już go dogoniły. Jeden z chłopców schylił się pospiesznie i w następnej chwili ku trefnisiowi poleciały grudy ziemi i kamienie. Uderzały w krzewy róż, w pergole i mur. Usłyszałem głuche łupnięcie, gdy jeden trafił w plecy Błazna. Zabawa nagle przestała być zabawą, zmieniła się w okrutną nagonkę.
Jeszcze przez chwilę patrzyłem na to jak zmartwiały, patrzyłem i czułem jak dopadają mnie wyrzuty sumienia. Wiedziałem, że jest dręczony przez inne dzieci i nic nie zrobiłem. Nawet jeśli nie wiedziałem przez kogo konkretnie i nie byłem w stanie sam załatwić sprawy, mogłem porozmawiać o tym z królem Roztropnym albo z księciem Szczerym, powiedzieć o swoich podejrzeniach Brusowi, księżnej Cierpliwej albo mojemu nauczycielowi Cierniowi.
Jeden z kamieni trafił Błazna w tył głowy tak mocno, że trefniś uderzył czołem o kamienną ścianę. Usłyszałem to wyraźnie. Znieruchomiał na wpół oszołomiony, obejmując głowę dłońmi, lecz nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Tego jednak było już dla mnie za wiele.
— Hej! — wrzasnąłem, zrywając się ze swojego miejsca i pospiesznie opuściłem się po kamiennym murze na ziemię, od razu w obronnym geście osłaniając Błazna ramieniem. Nasze oczy spotkały się na moment. — Zostawcie go — warknąłem, obnażając zęby jak młody wilk, odważnie spojrzałem w oczy najstarszemu z chłopców, o głowę wyższemu ode mnie.
— Zjeżdżaj, bękarcie — krzyknął jeden z pozostałych. — To nie twój interes.
Cała szóstka mierzyła mnie spojrzeniami, ktoś rzucił kolejnym kamieniem, celując w trefnisia, wychylającego się lekko zza mojego ramienia. Zareagowałem bez zastanowienia, natychmiast wepchnąłem sobie Błazna za plecy, ale sam nie zdążyłem się już osłonić. Kamień trafił mnie w skroń, na chwilę odrzuciło mi głowę do tyłu, po twarzy od razu spłynęła cieniutka strużka krwi. Kiedy znowu podniosłem wzrok, w piersi wzbierała mi wściekłość. Znałem ich, czepiali się też mnie, ale z daleka, nigdy nie mieli odwagi uderzyć czy popchnąć, wiedzieli dobrze, że bym oddał. Błazen, który najwyraźniej zupełnie nie potrafił się bić, stanowił dla nich łatwy cel i chętnie to wykorzystywali. Ja nie zamierzałem im dłużej na to pozwalać.
W ułamku sekundy przypadłem do tego, który jako ostatni rzucił kamień, zwinąłem dłoń w pięść i uderzyłem. W chwilę później zakotłowaliśmy się na ziemi we czterech, ja i trzech niedawnych napastników, przy wtórze przerażonych pisków i rozpaczliwych szlochów dziewczynek i pokrzykiwania najstarszego z chłopców, który najwyraźniej próbował nas rozdzielać. Przestraszony Błazen patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma.
Bójka nie była ani trochę wyrównana, w dodatku wkrótce zamieniła się w bezładną szarpaninę, a mimo to nie pamiętałem, żebym kiedykolwiek wcześniej ani później walczył tak zaciekle jak wtedy. Jednego z moich napastników rąbnąłem łokciem tak mocno, iż byłem niemal pewien, że złamałem mu nos, na dwóch pozostałych rzuciłem się z pięściami, ale w końcu udało im się rzucić mnie na ziemię. Starszy usiadł na mnie okrakiem, w uniesionej wysoko pięści ściskając kamień. Usłyszałem wołanie Błazna, który najwyraźniej próbował mi jakoś pomóc. Nie chciałem, żeby się mieszał, ale on najwyraźniej też zdążył już oberwać, bo kątem oka dostrzegłem, że włosy i ubranie ma zmierzwione jednakowo jak ja; z jednego z nozdrzy leciała mu ciemnoczerwona krew. Ten ostatni widok sprawił, że jeszcze mocniej zacisnąłem zęby, wywinąłem się jakoś i zrzuciłem z siebie chłopaka, a potem sam przygwoździłem go do ziemi, unieruchamiając jego ramiona w żelaznym uścisku, aż tamten syknął z bólu.
Przytrzymywałem szamoczącego się chłopaka na ziemi, dysząc ciężko. Dwa razy starał się rozerwać mój chwyt, ale ja leżałem na nim całym swoim ciężarem, pozwalając mu wierzgać i wymachiwać zaciśniętymi pięściami. Byłem tak zaaferowany, że nie zastanowiło mnie, że żadne z pozostałych dzieci nie ruszyło mu z pomocą, nie usłyszałem też przestraszonych krzyków, tupotu stóp na ścieżce ani trzaśnięcia furtki, dopóki ktoś nie chwycił mnie mocno za kołnierz i nie poderwał do góry jak szmacianą lalkę. W pierwszym odruchu szarpnąłem się jeszcze, kiedy mój napastnik wstał chwiejnie i potykając się również uciekł.
— Bękart Rycerskiego, a jakże — usłyszałem i dopiero to sprawiło, że ogarniająca mnie fala wściekłości odrobinę ustąpiła. Rozpoznałem przepełniony samozadowoleniem głos księcia Władczego, którego tak nie znosiłem. To właśnie jego ręka zaciskała się na moim kołnierzu, nie pozwalając na najmniejszy nawet ruch. Kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem, że drugą ściska za ramię Błazna. Trefniś stał z opuszczoną głową, zawstydzony, krew wyraźnie odcinała się kolorem od jego pobladłej twarzy. Nie przestawała płynąć, mimo że próbował ocierać nos rękawem. — Kto inny wdawałby się w bójki tuż pod oknami królewskich pokoi? Przeczucie mnie nie myliło. — Władczy potrząsnął mną jak kukiełką. — Koniuszy od samego początku zanadto ci pobłaża. Już dawno powinieneś znać swoje miejsce. Ojciec zaiste jest dla ciebie łaskawy skoro jeszcze znosi twoje wybryki, karmi cię, ubiera i na dodatek upiera się kształcić. Na pewno chętnie dowie się o tym co tu zaszło — syknął mi wprost do ucha i pchnął nas obu, mnie i Błazna, przed siebie, w kierunku zamku. — Jazda. Sam mu o wszystkim opowiesz.
Posłusznie, w ciszy, poszliśmy korytarzami zamkowymi wprost do komnat króla Roztropnego, odprowadzani zaciekawionymi spojrzeniami innych mieszkańców twierdzy. Im dłużej trwał ten marsz skazańców tym mniej we mnie było buty, a coraz więcej wstydu, zwłaszcza, że i Błazna wciągnąłem to wszystko. A on był przecież temu najmniej winny. Przed drzwiami królewskich pokoi zawahałem się na chwilę, nagle przestraszony spotkaniem nie tylko z monarchą, ale i przecież z moim dziadkiem, ale książę Władczy zaraz wepchnął mnie do środka przed sobą i oto stanąłem przed władcą. Król Roztropny prowadził właśnie rozmowę ze starszym z braci, księciem Szczerym i obaj spojrzeli na nas, gdy tylko znaleźliśmy się w komnacie.
— Bastardzie...? Jak ty wyglądasz? Co się stało? — Król przemówił, patrząc wprost na mnie, ale ja milczałem, stojąc przed nim jedynie z opuszczoną głową, więc w końcu to niecierpliwy z natury Władczy zabrał głos, ze szczegółami opisując incydent w ogrodzie. Słuchałem tego wszystkiego, czując jak uszy pieką mnie ze wstydu i — nie śmiąc podnieść wzroku — jedynie kątem oka obserwowałem jak wyraz twarzy króla Roztropnego z wolna twardnieje, za to w spojrzeniu księcia Szczerego maluje się cień rozbawienia.
Król westchnął, poprawiając się na krześle, na którym siedział i pochylił się lekko ku nam, zanim odezwał się znowu.
— Co do ciebie Bastardzie, nie jestem wcale zdziwiony, że się biłeś, bo też to nie pierwszy raz, kiedy dowiaduję się o tym, że wdajesz się w bójki. Jestem natomiast zdania, że najwyższa pora, by to ukrócić. — Głos króla pozostawał surowy, tak samo jak spojrzenie. — Za to po tobie Błaźnie nigdy bym się nie spodziewał czegoś podobnego. Jestem tobą zdumiony i wiedz, że bardzo mnie dzisiaj rozczarowałeś.
Poczułem jak stojący tuż obok mnie trefniś poruszył się niespokojnie, jego policzki zaróżowiły się lekko ze wstydem. Co jakiś czas jeszcze pociągał nosem, z którego leciała krew.
— A teraz, który z was powie mi jaki był powód takiego zachowania? Bo jakiś był na pewno. — Powoli odwróciłem głowę ku Błaznowi. On też na mnie patrzył. Wymieniliśmy tego dnia niejedno znaczące spojrzenie, ale wtedy ze zdumieniem dostrzegłem, jak kąciki ust trefnisia drgnęły lekko ku górze i sam nie mogąc się powstrzymać uśmiechnąłem się do niego krzywo. Błazen z trudem stłumił chichot, obiema dłońmi osłaniając usta. — Tak was to bawi? — Król patrzył na nas, groźnie marszcząc brwi, ale stojący przy nim książę Szczery łagodnie dotknął dłonią ramienia ojca.
— Kara z pewnością ich nie ominie, ale przedtem pozwólmy im doprowadzić się do porządku. Później z nimi porozmawiamy — powiedział. Byłem mu za to nieskończenie wdzięczny. Władczy spróbował co prawda protestować przed tak jawnym brakiem sprawiedliwości, ale król Roztropny ruchem ręki uciszył młodszego syna. Gdy tylko skinął nam głową przyzwalająco, umknęliśmy z Błaznem w bezpieczne miejsce.
Do komnat królewskich poszedłem później już sam, opatrzony i przebrany w coś o wiele porządniejszego niż znoszone spodnie i tunika, nawet uczesany. Tam zdałem mu raport, równie szczegółowy jak te, które składałem Cierniowi po wykonaniu zleconych przez niego zadań; opowiedziałem o bójce w ogrodzie i wydarzeniach znacznie wcześniejszych, nie pomijając niczego, nawet moich własnych przypuszczeń i domysłów, jednocześnie czując ciążącą na mnie skruchę i bolesną świadomość, że powinienem był to zrobić dużo wcześniej. Król Roztropny słuchał uważnie, od czasu do czasu w zamyśleniu kiwając głową, a gdy poprosiłem, by za to co się stało nie karał Błazna, zapewnił mnie jedynie z pokrzepiającym uśmiechem, że odpowiednio zajmie się całą sprawą. Potem ku mojemu zdumieniu pogładził mnie dłonią po włosach i odesłał, z uśmiechem mówiąc, że z pewnością wyrosnę na dobrego i szlachetnego mężczyznę, skoro już teraz moje serce zdolne jest do takich poświęceń dla najbliższych.
Długo myślałem potem o tym, co mi powiedział. Nigdy nie dowiedziałem się też co dokładnie zrobił w sprawie Błazna, wystarczyło mi jednak już samo to, że nikt więcej nie ośmielił się dręczyć trefnisia w żaden sposób. My dwaj wróciliśmy do naszych spotkań przy huśtawce i na zamkowych korytarzach, teraz gdy tylko mogliśmy, byliśmy już praktycznie nierozłączni. Za każdym razem gdy Błazen podbiegał do mnie, uśmiechał się szeroko, tak jak za pierwszym razem pokazując przy tym niewielką przerwę między górnymi jedynkami, a był to widok tak uroczy, że ja też nie potrafiłem się wtedy nie uśmiechnąć. Nie wahałem się też otwarcie nazywać go przyjacielem. Był nim i to od tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy usiadł obok mnie na huśtawce.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro