coś więcej; bastard i błazen
Jasne lipcowe słońce przeświecało przez gałęzie drzew poruszane leniwie lekkimi podmuchami wiatru, które z kolei co jakiś czas wzbudzały fale słodkiego zapachu z kwitnących właśnie krzewów dzikiego bzu. W połączeniu z jeszcze mocniejszą wonią lipy było to niemal oszałamiające. Wszędzie w zamkowych ogrodach słychać było brzęczenie setek pszczół. Podniosłem głowę znad trzymanej na kolanach książki, wyciągając do światła dłoń, na której od razu zatańczyły słoneczne refleksy. Przyglądałem się temu przez chwilę, poruszając palcami, a potem wziąłem głębszy oddech, przymykając powieki z rozkoszą, kiedy otulił mnie słodki, lepki aromat kwiecia. Było gorąco, ale dokładnie tak powinna wyglądać pełnia lata. Rozmyślałem nad tym jeszcze przez chwilę, potem spojrzałem znowu przed siebie, na Błazna, który przysiadł naprzeciwko mnie na niskim parapecie przy oknie, wychodzącym z korytarza wprost na zamkowy dziedziniec, i tak jak ja zdawał się rozkoszować ciepłem letniego popołudnia.
Twarz uniósł lekko do słońca, kąciki ust unosiły mu się lekko ku górze, jedną nogę podciągniętą do piersi niedbale obejmował ramieniem, druga kołysała się leniwie, zwieszona nad ziemią. Większość moich aktywności przenosiła się o tej porze roku na zewnątrz i ja sam zdążyłem się już opalić na brąz, ale jego karnacja pozostawała jednakowo jasna jak zwykle, w kolorze mlecznej bieli. Przyglądałem mu się przez chwilę w milczeniu; właściwie odkąd Błazen dołączył do mnie tutaj nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, ale żadnemu z nas to nie przeszkadzało. Zdążyliśmy się już nauczyć, że we własnym towarzystwie potrafiliśmy zarówno mówić bez opamiętania, jak i milczeć. I obie te rzeczy wychodziły nam równie dobrze. Musiałem wpatrywać się w niego zbyt długo, bo w końcu Błazen przechylił głowę, a podłapując moje spojrzenie, uśmiechnął się do mnie lekko. Przełknąłem ślinę, nie potrafiąc się zmusić, żeby odwzajemnić ten gest, ale nie odwróciłem wzroku. Właściwie to byłem zły na siebie za to, że od kilku dni starałem się go raczej unikać, odwlec moment, kiedy będę musiał z nim porozmawiać, ale teraz nie było sensu jeszcze odkładać nieuniknionego.
— Błaźnie...? — odezwałem się, poprawiając się lekko na swoim miejscu. — Wiesz, przez jakiś czas nie będzie mnie w Koziej Twierdzy. Brus jedzie do Królestwa Górskiego, żeby obejrzeć kilka koni dla księcia Szczerego. Chce zabrać mnie ze sobą, mówi, że przyda mi się odpoczynek od życia zamkowego. Ja zresztą chyba też tak sądzę... No i naprawdę chcę z nim jechać...
Mówiłem i patrzyłem jak twarz Błazna powoli się zmienia, jak pojawia się na niej wyraz przygnębienia, który zaraz zresztą spróbował ukryć, patrzyłem jak trefniś powoli odwraca ode mnie wzrok. Znaliśmy się od dziecka, nawet kiedy jeszcze się nie przyjaźniliśmy stale był obecny w moich wspomnieniach jako błazen króla Roztropnego, później, po naszym pierwszym spotkaniu w zamkowych ogrodach dosyć szybko staliśmy się sobie bliscy, a wytrwałe pielęgnowanie naszej relacji sprawiło tylko, że wkrótce byliśmy już właściwie nierozłączni. Każdą wolną chwilę spędzaliśmy razem na długich rozmowach, wspólnych wygłupach i śmiechu, albo po prostu tak jak dzisiaj, we własnym wzajemnym towarzystwie, chociaż każdy z nas zajęty był czymś zupełnie innym.
Nie byłby to oczywiście pierwszy raz kiedy mieliśmy się rozstać, ale nigdy jeszcze rozłąka nie miała trwać tak długo i obaj na pewno czuliśmy, że tym razem jest zupełnie inaczej. Do tej pory widywaliśmy się właściwie codziennie, teraz ja miałem jechać z Brusem żeby przez kilka tygodni żyć wymarzoną przygodą, jakkolwiek mój opiekun nie przypominałby mi, że to nie zabawa, za to Błazen zostawał w Koziej Twierdzy sam, bez żadnego towarzystwa, które umiliłoby mu czekanie na mój powrót. Zdążyliśmy już tak mocno przywyknąć do swojej obecności, że chyba obu nam zdawało się, że to cała wieczność. Ja byłem pewien, że podczas podróży będę nieustannie wracał myślami do trefnisia. Ciążyła też nad nami świadomość, że nie będzie to jedyny raz; w rodzie Przezornych byłem zaledwie bękartem, ale przy tym wciąż pozostawałem synem książęcym, nawet jeśli z nieprawego łoża i wyglądało na to, że związane z tym faktem zobowiązania wreszcie zaczynały się o mnie upominać. W przyszłości czekała mnie służba mojemu królowi nie tylko na zamku, ale też podróże dyplomatyczne, wizyty handlowe, może miejsce w gwardii. Jeśli o mnie chodzi, wcale nie byłem z tego zadowolony.
— Błaźnie...? — odezwałem się znowu, uświadamiając sobie, że trefniś wciąż milczy i na jego twarzy zaraz pojawił się zwykły zadziorny uśmiech, z którym popatrzył mi prosto w oczy.
— Nie schlebiaj sobie, Bastardzie Rycerski, poradzę sobie przecież bez ciebie przez jakiś czas — powiedział z udawaną przyganą, w jego tonie pobrzmiała drwina, ale pod nią wyczułem to, czego nie chciał albo nie mógł mi pokazać. Cały smutek, który próbował kryć przede mną, wszystkie obawy.
— Błaźnie... — zacząłem zrezygnowany, ale nic więcej nie zdołałem powiedzieć, bo trefniś natychmiast uniósł do góry dłoń. Pomachał mi tuż przed nosem wyciągniętym palcem, zupełnie jakby mnie karcił.
— Co w takim razie robisz tutaj w moim towarzystwie zamiast szykować się do podróży? — przerwał mi. — Mogę się założyć, że nawet nie jesteś jeszcze spakowany. Droga do Królestwa Górskiego jest długa...
— Będzie mi ciebie brakowało — przerwałem mu, puszczając jego uszczypliwe uwagi mimo uszu. Na twarzy trefnisia pojawił się niespodziewany rumieniec zdumienia. — Błaźnie, nie chcę się dzisiaj z tobą kłócić — dodałem zrezygnowany, kiedy już się więcej nie odezwał. — Jesteś na mnie zły?
— Tak. Nie. — Aż sapnąłem ze zdumienia. Trefniś nigdy nie mówił tak otwarcie, mimo że znaliśmy się prawie na wylot. — Byłem na ciebie zły, w pierwszej chwili — przyznał z ociąganiem, uciekając spojrzeniem przed moim wyczekującym wzrokiem — ale to przecież nie twoja wina. A ja nie powinienem odbierać ci radości z podróży. — Pokręcił głową.
— Pomyślałem, że może mógłbyś jechać ze mną. Nie chciałbyś? — zapytałem, gorączkowo wyrzucając z siebie słowa.
Błazen uśmiechnął się lekko w odpowiedzi.
— Och, Bastardzie, niczego bym tak nie pragnął jak wspólnej podróży z tobą...
— Porozmawiam z królem i może...
— Ale obaj wiedzieliśmy, że to będzie tak wyglądać — kontynuował, zupełnie mnie ignorując. — Chociaż bękart, nosisz nazwisko Przezornych, nie spędzisz całego życia na zamku w Koziej Twierdzy. Jestem królewskim błaznem, ale nie głupcem, Bastardzie. Moje miejsce jest tutaj, jestem potrzebny królowi Roztropnemu. Należę do niego. Kupiony i zapłacony. — Dziesiątki pytań cisnęły mi się się usta. Musiał to dostrzec w mojej twarzy, bo szybko opuścił głowę, zeskakując z szerokiego parapetu. W następnej chwili już znowu uśmiechał się do mnie drwiąco. — Nie masz pojęcia na czym właściwie polega zajęcie błazna, prawda? — stwierdził z rozbawieniem. — Król na mnie czeka. A raczej... król się mnie spodziewa i właśnie dlatego muszę do niego iść. Zobaczymy się jeszcze przed twoim wyjazdem. — Uniósł rękę i pomachał mi nią, potrząsając srebrnymi dzwoneczkami przyczepionymi do brzegu rękawa, zanim zniknął w głębi korytarza, zostawiając mnie samego.
Zdążyłem jeszcze dostrzec jak ta maska opadła kiedy odwracał głowę, przez ułamek sekundy zobaczyłem jak na twarz trefnisia powrócił wyraz smutku, a w oczach błysnęły łzy. Ja sam jeszcze przez chwilę rozważałem jego słowa i po raz pierwszy uderzyło mnie jak bardzo obaj zmieniliśmy się przez ostatnie lata. Kiedy zaczął się pojawiać między nami dystans nie miałem pojęcia. Czy to Błazen uznał, że tak będzie dla nas obu bezpieczniej, czy to z mojej winy, bo Kozia Twierdza zaczynała być dla mnie za mała? Tego też nie wiedziałem, czułem natomiast, i to wyraźnie, że zaczynam powoli go tracić, a tego absolutnie nie chciałem. Podniosłem się więc ze swojego miejsca, zatrzaskując książkę. Ja też powinienem rozmówić się teraz z królem Roztropnym.
*
Od króla wyszedłem już zupełnie spóźniony na swoje zwykłe popołudniowe zajęcia i od razu pobiegłem do zamkowych stajni, do Brusa. Do pewnego czasu stawiałem się u niego głównie po to, żeby mógł mnie pilnować, gdy jeszcze nie ufał mi, że nie zrobię nic głupiego. Zmieniło się to, kiedy już wyrosłem z wieku dziecięcego, ale ja wciąż chodziłem mu pomagać, gdy tylko miałem taką możliwość. Nie miałem na zamku innej osoby, która tak jak on starałaby się zastąpić mi ojca i właściwie też z żadnym dorosłym nie dogadywałem się tak dobrze. I chociaż Brusowi z początku niezbyt miłe było zajmowanie się książęcym bękartem, ja zrobiłem wszystko, by wkrótce zasłużyć na jego sympatię, a później także na szacunek i zaufanie. Myślę, że również mnie kochał, na swój sposób, choć rzadko mi to okazywał, podobnie jak ja kochałem jego.
W drodze do stajni stale wracałem myślami do rozmowy z królem Roztropnym, nie mogąc przy tym przestać się uśmiechać. Czułem się jakby ktoś przyprawił mi skrzydła, chociaż najtrudniejsza rozmowa była wciąż jeszcze przede mną. Król słuchał uważnie, jak zawsze, nie przerywając, a jedynie od czasu do czasu kiwając powoli głową. Jednakowo wysłuchiwał zawsze ludzi przychodzących do niego po prośbie, nigdy nie dając im odczuć, że problemy prostych mieszkańców grodu są mniej ważne. Oczywiście u jego boku zastałem już Błazna; on wpatrywał się we mnie przez cały ten czas z dziwnym wyrazem twarzy, a jego oczy z każdym moim słowem robiły się coraz bardziej okrągłe, jakby dotąd nie dowierzał, że naprawdę przyjdę do króla w jego sprawie. Nieczęsto odejmowało mu mowę, właściwie prawie nigdy, ale gdy król Roztropny zapytał go z namysłem, czy chce jechać ze mną do Królestwa Górskiego, mógł tylko pokiwać głową w zupełnym oszołomieniu. To najwyraźniej przeważyło szalę. Teraz pozostawało mi tylko przekonać do tego pomysłu Brusa.
W stajniach od razu znalazło się dla mnie zajęcie i ja sam bez gadania wziąłem się do roboty. Naniosłem koniom siana, do spółki z Brusem wysprzątałem boksy, zagrabiłem gnój. Zwykle trochę rozmawialiśmy przy pracy, ale tego dnia Brus chyba musiał wyczuwać jak jestem rozkojarzony, bo tylko od czasu do czasu zadawał mi jakieś pytanie albo mówił o zbliżającym się wyjeździe, co jeszcze trzeba zrobić przed podróżą lub zabrać, o czym koniecznie trzeba pamiętać. Obarczał mnie przy tym kolejnym zadaniem od razu, gdy tylko skończyłem poprzednie, ale dziś wszystkie jego polecenia wykonywałem bez szemrania. Na sam koniec rozsiodłałem jeszcze klacz księcia Szczerego wracającego z popołudniowej przejażdżki i przystanąłem w drzwiach stajni, wsparty ramieniem o framugę, przyglądając się Brusowi, który zaraz zajął się kobyłką. Słuchałem jak mężczyzna podjął wątek przygotowań do drogi, jakie jeszcze nas czekają, wreszcie jednak zdołałem mu przerwać.
— Możemy zabrać ze sobą Błazna? — zapytałem, pospiesznie wyrzucając z siebie słowa, kiedy Brus zrobił pauzę na nabranie oddechu. Mężczyzna przerwał szczotkowanie karej klaczy księcia Szczerego, żeby na mnie spojrzeć, a ja pospiesznie uciekłem wzrokiem w bok. Jak niczego innego bałem się odmowy. Moje spojrzenie musiało być pełne nadziei, bo po chwili namysłu Brus odezwał się ostrożnie, najwyraźniej nie chcąc jeszcze rozpalać tego płomienia:
— Nie sądzę, żeby król Roztropny...
— Król już się zgodził — przerwałem mu natychmiast i zaraz, powodowany impulsem, dodałem: — Nie będziesz musiał zajmować się nami ani nas pilnować, sam o wszystko zadbam.
— Hmm... — Brus jeszcze kilka razy przeciągnął szczotką po boku klaczy, zanim celnie cisnął narzędzie do wiadra z tuzinem innych. — Wobec tego, jeśli król pozwolił, i ja nie widzę przeszkód. Bylebyście obaj pamiętali, że nie jedziemy tam dla zabawy. — Gorliwie pokiwałem głową, czując jak z piersi opada mi jakiś ogromny ciężar, zastąpiony przez rosnącą wdzięczność i ekscytację. — Błazen prawie nie jeździ konno, właściwie chyba trochę boi się koni, trzeba będzie znaleźć dla niego odpowiedniego wierzchowca — zamyślił się Brus. — Spokojnego i dobrze ułożonego.
— Mogę go wziąć we własne siodło — zaproponowałem. — Błazen zagląda tu do ciebie? Rozmawia z tobą? — spytałem zaciekawiony.
— Czasami. No, idź do niego, powiedz mu. — Na twarzy Brusa dostrzegłem lekki uśmiech rozbawienia. Odwzajemniłem ten gest i z radością spełniłem jego polecenie.
*
Ostatnich kilka dni przed podróżą minęło mi błyskawicznie, a w dzień wyjazdu zerwałem się skoro świt i od razu po ostatnim przepatrzeniu własnych sakw zbiegłem do stajni. Brus już przyszykował oba wierzchowce, gdy do niego dołączyłem sprawdzał uprzęże. Pomogłem przytroczyć mu do siodeł juki, a potem stanąłem przy koniach i czekałem, trzymając w obu rękach wodze. Mnie i Błaznowi przypadła szara klaczka, z grzbietem upstrzonym ciemniejszymi plamami i przyczernionymi ogonem, grzywą i skarpetami. Brus wołał na nią Słodka. Poruszała się miękko i chętnie reagowała na rozkazy. Jeździłem na niej już przedtem i wiedziałem, że w całych stajniach próżno byłoby szukać bardziej zrównoważonego wierzchowca. Brus cudownie ją wyszkolił.
Błazen dołączył do nas już na dziedzińcu. Ledwie go rozpoznałem, tak odmiennie wyglądał w ciemnej tunice z okrągłym kołnierzem i szarych wąskich spodniach wpuszczonych w buty. Zawsze oglądałem go w pstrokatym stroju trefnisia i teraz widok tak prostego ubioru wywarł na mnie wstrząsające wrażenie. Włosy też, zwykle rozpuszczone i rozczochrane, sterczące na wszystkie strony, teraz zaczesał gładko i podobnie do mojej fryzury ściągnął u góry w kucyk, dolną część zostawiając rozpuszczoną, tak że końcami muskały mu ramiona. Twarz rozjaśniała mu radość i ekscytacja z pierwszej naszej wspólnej podróży i ja też mimowolnie uśmiechnąłem się na ten widok. Podzielałem w tym momencie wszystkie jego odczucia.
Przywitaliśmy się krótko, zbyt jeszcze rozemocjonowani na coś więcej, a ja wziąłem od Błazna jego torbę, żeby dołączyć ją do mojego własnego bagażu. Potem podsadziłem trefnisia na siodło i sam usiadłem z tyłu, podczas gdy Brus jeszcze wymieniał słowa pożegnań i ostatnie napomnienia. Wreszcie jednak ruszyliśmy w drogę. Minęliśmy bramy i ścieżką prowadzącą zakolami po zboczu wzgórza zaczęliśmy się oddalać od Koziej Twierdzy na zachód. Droga prowadziła nas brzegiem Rzeki Koziej, którą przekroczyliśmy na szerokiej płyciźnie w pobliżu miejsca, gdzie stykały się granice Księstwa Koziego z Księstwem Trzody. Dalej przemierzaliśmy szerokie równiny, aż dotarliśmy do Jeziora Błękitnego. Od niego ciągnęliśmy wzdłuż rzeki nazwanej po prostu Chłód, która swój początek brała w Królestwie Górskim. W Zimnym Brodzie zaczynał się szlak kupiecki prowadzący w cieniu gór coraz wyżej, aż do Burzowego Przejścia i dalej ku gęstym zielonym lasom Deszczowych Ostępów. My nie mieliśmy podróżować aż tak daleko, zamierzaliśmy się zatrzymać w Stromym, w stolicy Królestwa Górskiego.
Po trzech pierwszych dniach rytm jazdy stał się monotonną rutyną, urozmaicaną jedynie przez zmienne krajobrazy. Z początku jeszcze mijaliśmy miasteczka i osady, a nawet obozy koczowników, którzy zarzucali wędrówki jedynie w miesiącach zimowych. Mijaliśmy stada owiec, kóz i koni, rzadziej niebezpieczne wędrowne świnie, nazywane przez nich chrumami, ale nasz kontakt z ludźmi ograniczał się tylko do widoku zabudowań albo stożkowatych namiotów w oddali, ewentualnie nielicznych pasterzy. Mieliśmy wszystko, co potrzebne do drogi, byliśmy szczodrze zaopatrzeni w pożywienie, jedliśmy więc to co zabraliśmy z Koziej Twierdzy albo to co upolowaliśmy. W czasie przeprawy przez Księstwo Trzody nie znajdowaliśmy zbiorników wodnych tak często, jak byśmy sobie życzyli, ale codziennie natrafialiśmy na kilka źródeł lub zakurzonych studni, więc nie było najgorzej. Co wieczór rozpalaliśmy ognisko i wokół niego rozkładaliśmy niewielki obóz, żeby spać wprost pod gołym niebem. Uwielbiałem takie życie.
Błazen nie sprawiał absolutnie żadnych kłopotów, w obozowisku pomagał nawet wykonywać drobne obowiązki, kiedy ja zabierałem się do swojej pracy; przynosił drewno na opał, albo wodę ze strumienia. Któregoś razu z wypadu do lasu wrócił z zawiniątkiem z własnego płaszcza wypełnionym poziomkami i jagodami. Na nic się też nie skarżył. Musiało minąć kilka dni zanim przyzwyczaił się do siodła, bywało że wieczorami zsuwał się z końskiego grzbietu zdrętwiały i obolały, ale o tym też nie zająknął się ani słowem. Tylko ja widziałem jak od czasu do czasu się przy tym krzywił. Był znacznie bardziej wytrzymały niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Wiedziałem już, że Błazen przychodzi do stajni pod moją nieobecność, że czasami rozmawia z Brusem, nigdy jednak nie spędzał w jego towarzystwie tyle czasu i przez pierwsze dni podróży zdawał się też przed nim trochę onieśmielony. Z wszystkim kierował się wtedy w pierwszej kolejności do mnie, co rozczulało mnie jednakowo mocno jak bawiło. Nigdy przedtem nie widziałem, by Błazen czuł przed kimś tyle respektu, co wobec Brusa, chyba że przed królem Roztropnym.
Dla mnie podróż ta była w pewnym sensie powrotem w czasy dzieciństwa. Obowiązki nie zajmowały mnie specjalnie, a Błazen był wspaniałym towarzyszem i niewielkiej potrzebował zachęty, by się pogrążyć bez reszty w opowieściach i plotkach. Siedząc razem w siodle rozmawialiśmy i żartowaliśmy tak długo, dopóki nam się nie znudziło. Brus co prawda narzekał, że przy Błaźnie ja sam staję się rozgadany nie do zniesienia, później jednak z nutą pochwały w głosie dodał, że nabieram też przy nim ogłady, a to pozwoliło mi na wybaczenie mu tej poprzedniej zniewagi. Razem z trefnisiem przy każdym postoju, gdy tylko mieliśmy wolną chwilę, wynajdywaliśmy też sobie najróżniejsze zabawy. Nie byliśmy już dziećmi, ale obu nas zbyt szybko pchnięto w życie i obowiązki dorosłych, wszystko to rekompensowaliśmy więc sobie teraz z nawiązką. Brus śmiał się z nas co prawda, kiedy któregoś razu wracając z drewnem na ognisko zastał nas walczących na patyki jak na miecze, to nas jednak bynajmniej nie zniechęciło. W końcu któregoś dnia włożyłem w dłoń Błazna nóż i próbowałem nauczyć jak się z nim obchodzić, przynajmniej po to żeby się obronić, mimo iż wiedziałem, że trefniś nie posiada ani umiejętności ani skłonności do posługiwania się bronią. Z tych dwóch powodów szybko też zaniechaliśmy tych lekcji, obaj zniechęceni i rozdrażnieni. O wiele lepiej szła mu za to teraz jazda konna, czasami kiedy siedział w siodle przede mną oddawałem mu wodze i pozwalałem prowadzić Słodką, a to najwyraźniej bardzo podobało się im obojgu. Oprócz końskiego grzbietu dzieliliśmy z Błaznem również posłanie przy ognisku. Co wieczór zasypialiśmy tuż przy sobie, nierzadko przytuleni do siebie dla ciepła, ale często jeszcze długo w nocy potrafiliśmy rozmawiać przyciszonymi głosami, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo. Niebo nad Księstwem Trzody zdawało się o wiele gęściej usiane gwiazdami niż nad Kozią Twierdzą. Ani trochę podczas tej podróży nie myślałem o tym co zostawiłem w domu, o własnym pochodzeniu i zobowiązaniach. Na kilka tygodni przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Byliśmy tylko my i świat.
*
— Masz ochotę na jabłka? — zapytał mnie któregoś dnia Błazen, podchodząc, kiedy kończyłem akurat zdejmować Słodkiej siodło, żeby mogła popaść się luzem nad strumieniem.
— Że co? — spytałem ze zdumionym chichotem.
— Widziałem tam za płotem czyjeś jabłonki. Nie pomógłbyś mi ograbić sadu? Stanąłbyś na czatach?
— Mam robotę, Brus mnie zabije, jeśli wróci przed nami i nie będzie tu porządnego obozowiska. Poza tym przecież to nie sezon. Jabłka jeszcze niedojrzałe — prychnąłem ironicznie.
— Niedojrzałe, ale soczyste. A ja akurat mam ochotę na coś kwaśnego.
Prawdopodobnie powinienem był z oburzeniem odmówić, udając, że nie znajduję już nic ciekawego w dzikich młodzieńczych wyprawach, ale... nagle też zachciało mi się kwaśnych jabłek. Wzruszyłem więc ramionami, ale z rozbawieniem poszedłem za nim i chwilę potem staliśmy pod jabłonką. Pogrzebałem w trawie pod płotem, niechętny wspinaniu się na drzewo i znalazłem jedno jabłko. Było zielone, artystycznie powykręcane, z wejściem frontowym dla robaka. Obejrzałem je bez zainteresowania i wyrzuciłem przez ramię.
— Właź — zdecydowałem, pochylając się, żeby podsadzić Błazna, który z pewną obawą popatrywał na dolną gałąź, a on podskoczył, złapał za konar, rozhuśtał się i zwinnie wdrapał po pniu. Wykręcił się, dosiadł gałęzi i odetchnął głębiej z odrobiną niepokoju kiedy wewnątrz drzewa coś groźne chrupnęło. — Musisz wejść wyżej — stwierdziłem, osłaniając oczy ręką. Na twarz posypały mi się okruchy kory i wyschniętych porostów. — Tylko nie mów, że masz lęk wysokości.
Błazen obejrzał się, ale pokręcił głową przecząco. Siedział teraz plecami do pnia. Dokładniej trzeba planować operacje, dokładniej. Już miałem rzucić jakimś drwiącym komentarzem, ale trefniś podniósł się powoli z rozpostartymi ramionami, łapiąc równowagę. Liście zaszeleściły, kiedy wdrapywał się po gałęziach wyżej i chwilę potem ku mnie poleciały dwa małe, na wpół przezroczyste jabłka.
Złapałem do swojego płaszcza jeszcze kilka kolejnych, które mi rzucił, a potem usłyszałem nagle trzask gałęzi i przenikliwy wrzask. Ledwie zdołałem odrzucić zawiniątko z jabłkami na bok i wyciągnąć ramiona, kiedy trefniś zwalił się prosto w moje objęcia z takim impetem, że sam straciłem równowagę i runąłem na ziemię. Na wpół przygnieciony roześmiałem się pierwszy, próbując się podnieść, ale ustąpiłem, kiedy Błazen oparł mi głowę na brzuchu, osłaniając dłońmi usta. Przez chwilę leżeliśmy obaj w trawie, zanosząc się drżącym, ciężkim do pohamowania chichotem, zanim udało nam się jakoś wyplątać i usiąść. Rzuciłem Błaznowi jedno jabłko i sam uniosłem do ust drugie, zaraz po odgryzieniu pierwszego kęsa krzywiąc się mocno. Kątem oka dostrzegłem, że trefniś dyskretnie wypluł na dłoń to co akurat miał w ustach. Rzeczywiście był kwaśne.
To był jedyny raz, kiedy próbowaliśmy zdobycia czegoś innego niż dzikie jagody, jeżyny i poziomki. Uznaliśmy to za zbyt kłopotliwe, nie mówiąc już o tym, że Brus nieźle zmyłby mi głowę, gdybym pojawił się w obozowisku z naręczem kradzionej marchewki. Ograniczaliśmy się więc do tego co oferował nam las i rzeka, i tego było jednak aż nadto dla trzech podróżnych. Błazen chodził za mną krok w krok, na polowania, kiedy przyglądał się jak zastanawiam sidła na dzikie króliki i nad strumienie, gdzie pomagał mi łowić pstrągi. Z początku ustrzeliwałem je z łuku, później zszedłem jednak do lodowatej wody, podwijając nogawki spodni i spróbowałem złapać kilka ryb dłońmi. Szybko okazało się, że i do tego Błazen ma talent i tamtego dnia łowiliśmy ryby, aż ręce zupełnie nam zdrętwiały, ja stojąc wprost w strumieniu, trefniś rozciągnięty na szerokim, płaskim kamieniu przy brzegu. Ostatnia ryba machnęła ogonem, siejąc mi kroplami wody prosto w twarz i w tym samym momencie poślizgnąłem się lądując w strumieniu z zaskoczonym okrzykiem i oczywiście wypuszczając przy tym pstrąga z rąk. Błazen śmiał się do rozpuku zgięty wpół, kiedy wyłaziłem z wody, przemoczony do nitki i przemarznięty. Sam nie wiem dlaczego, ale też się śmiałem. Nie pamiętałem już, kiedy ostatnio śmiałem się tak głośno i szczerze. Połów w jednej chwili zmienił się w wodną bitwę i przez dłuższy czas baraszkowaliśmy w strumieniu radośnie jak dzieci. Do obozu wracaliśmy mokrzy, ale szczęśliwi, niosąc świeże mięso, ryby i zebraną nad strumieniem rzeżuchę.
*
Dalej posuwaliśmy się na północny zachód. Krajobraz powoli się zmieniał, droga droga wiodła nas teraz przez piękną krainę lasów dębowych i szerokich łąk, urozmaiconych gdzieniegdzie zagajnikami brzóz o białych pniach, czasem olchami i wierzbami. Podkowy dudniły po czarnej ziemi leśnego duktu, otaczały nas najsłodsze wonie lata. Wchłaniałem otaczający mnie świat wszystkimi zmysłami, widoki, zapachy i dźwięki. Widywaliśmy znaki świadczące o obecności dzików, na szczęście żadnego nie spotkaliśmy. Na jednym z polowań pokazałem Błaznowi lisicę z młodymi pospiesznie przecinającą leśną ścieżynę, a raz dostrzegłem wielkiego rogacza o umaszczeniu, jakiego nigdy dotąd nie widziałem.
Do tej pory nie mogliśmy narzekać na pogodę, teraz jednak z zachodu coraz szybciej nadciągały chmury, grożące nam rychłą ulewą i wreszcie trzeciego dnia naszej jazdy przez las zaczęło padać. Deszcz lunął po południu i nie przestał zanim zaczęło robić się ciemno. Brus puścił się przodem, obiecując nam znaleźć jakąś kryjówkę przed ulewą i zaraz do nas wrócić, skinąłem mu więc głową i dalej sam poprowadziłem Słodką między drzewami. Wiatr przybierał na sile szarpiąc mnie za płaszcz, deszcz siekł coraz mocniej. Ścieżka pod kopytami klaczy była zdradliwa. Kopyta Słodkiej ślizgały się przy każdym kroku na rozmiękłym błocie, czułem jej niepokój.
— Dobra dziewczynka — powiedziałem do niej kojąco, poklepując ją po szyi. Klacz lekko zastrzygła uszami, ale nie podniosła łba, stąpając ostrożnie.
Po niebie toczyły się chmury, czarne i nabrzmiałe od deszczu, od czasu do czasu rozjaśniane błyskawicą. Ulewa stale się wzmagała. Zatrzymałem się na chwilę, oderwałem zimne palce od wodzów i głębiej nasunąłem na głowę kaptur płaszcza, choć niewiele mi to pomogło, cały już byłem przemoczony. Obejrzałem się jeszcze na wtulonego w moje plecy Błazna, który obejmował mnie kurczowo w pasie, drżąc przy tym lekko z zimna. Słodka zarzuciła łbem i energicznie potrząsnęła grzywą, próbując strząsnąć z niej strugi wody. Poprowadziłem ją pod osłonę dużego kasztanowca. Z pewnym trudem zeskoczyłem z siodła i wyciągnąłem ramiona do trefnisia, żeby pomóc mu zsunąć się z końskiego grzbietu.
— Błaźnie? Musisz zsiąść, ona łatwo może się teraz poślizgnąć — powiedziałem, próbując przekrzyczeć szum deszczu i gdy już znalazł się na ziemi, omal przy tym nie wywracając się na błocie, objąłem go ramieniem. — Pójdziemy pieszo. Nic nam nie będzie, o ile nie trafi w nas piorun.
Tym stwierdzeniem najwyraźniej wywołałem wilka z lasu.
Czarne niebo rozjaśniło się oślepiającym światłem i zaraz potem głuche dudnienie zagłuszyło stukot deszczu o liście nad naszymi głowami. Daleko po drugiej stronie lasu rozbłysła kolejna błyskawica, a potem jeszcze następna. Coraz więcej ich prześlizgiwało się przez niebo i po każdej następował coraz głośniejszy grzmot. Poczułem jak Błazen uczepił się mnie mocno, dygocząc ze strachu, sam zresztą byłem już nie na żarty wystraszony. Klacz zarzuciła łbem i nerwowo wierzgnęła kopytami. Jeszcze jeden oślepiający błysk pioruna rozdarł niebo, a zaraz po nim tuż nad naszymi głowami przetoczył się gwałtowny huk. Słodka zarżała piskliwie, gdy ściągnąłem mocniej wodze, zaryła się w miejscu kopytami, zapadając się w miękkie liście, a potem wierzgnęła tak mocno, że tym razem nie utrzymałem uzdy w dłoni i klacz wyrwała mi się, od razu ruszając szaleńczym galopem przed siebie.
Przez chwilę nie wiedziałem co robić i stałem jak zmartwiały w środku burzy, pozwalając, by lodowate strugi wody spływały mi po twarzy. Z odrętwienia wyrwało mnie dopiero wołanie Błazna i narastający trzask gdzieś w górze, to łamały się gałęzie, które nie wytrzymały naporu wichury. Udało mi się w końcu wziąć oddech i okazało się, że cały się trzęsę. Byliśmy sami, pieszo, bez jedzenia, nie bardzo wiedząc, gdzie jesteśmy, a w dodatku doszczętnie przemoczeni. Jedyną pewną rzeczą było to, że nie zginiemy z pragnienia. Znaleźć schronienie — odezwał się rzeczowo wilk w mojej głowie i pomiędzy jednym a drugim grzmotem rozejrzałem się po lesie gorączkowo, szukając miejsca na kryjówkę, jakiegokolwiek, a gdy w oddali dostrzegłem wreszcie całkiem sporą jamę w zagłębieniu między korzeniami jednego z drzew, natychmiast objąłem Błazna ramieniem i przy wtórze kolejnego grzmotu popchnąłem go w tamtą stronę.
— Właź — nakazałem tonem nieznoszącym sprzeciwu i zaraz sam wcisnąłem się za nim do środka. Wyrwa miała jakieś półtora metra długości i tyle samo szerokości, była wilgotna, ciemna i duszna, ale na całe szczęście bezpieczna, z sufitem z wielkich, splątanych korzeni uszczelnionych piaszczystą ziemią, niczym w norze borsuka. Ale był to solidny sufit. Podłoga z ubitej ziemi była wilgotna, lecz nie błotnista i po raz pierwszy od wielu godzin deszcz nie padał nam na głowę. Skuliłem się tuż przy trefnisiu, gdy powietrze rozdarł kolejny huk grzmotu i jeszcze raz rzuciłem okiem na zewnątrz. Martwiłem się o Brusa, ale mężczyzna był ode mnie o wiele mądrzejszy i bardziej zapobiegliwy, to wiedziałem na pewno, pozostawało mi więc mieć nadzieję, że również gdzieś się schronił. Nie mogliśmy go teraz szukać.
Wyczerpany odgarnąłem mokre włosy z twarzy i dopiero wtedy zwróciłem spojrzenie na Błazna, który siedział wciśnięty między mnie, a tylną ścianę jamy, drżąc mocno na całym ciele.
— Boisz się? — spytałem z troską, obejmując go ramieniem. Sam czułem, jak serce wali mi w piersi, ale to było nic w porównaniu z dojmującym przerażeniem jakie malowało się na jego twarzy.
Przy kolejnym grzmocie zatrząsł się gwałtownie, obiema dłońmi obejmując głowę, którą opuścił nisko, mocno zaciskając powieki. Z gardła wyrwał mu się pierwszy szloch, który zabrzmiał prawie jak zduszony skowyt rannego zwierzęcia. Od razu przygarnąłem go do siebie bliżej, zamknąłem go w objęciach i przytuliłem.
— Już dobrze, ćśśś... — szepnąłem uspokajająco, gładząc go przy tym po plecach. — Jestem tutaj, Błaźnie. Jesteśmy bezpieczni. Już dobrze, wszystko będzie dobrze — powtarzałem bez sensu, próbując go uspokoić, choć słowa te nijak się miały do tego, jak sam byłem wystraszony.
Trefniś drżał w moich objęciach, jeszcze przez chwilę szlochając gorączkowo z przerażeniem, z głową wtuloną w podciągnięte do piersi kolana, potem rozluźnił się na tyle, by usiąść prosto i przytulić się do mnie mocno, obejmując mnie w pasie. Jeszcze drżał, oddychając spazmatycznie, z każdym głośniejszym grzmotem i błyskiem mocno zaciskając powieki i przyciskając czoło do mojej piersi. Gdy gdzieś blisko o ziemię z łomotem uderzyła złamana gałąź, wyrwał mu się kolejny okrzyk przerażenia. Nie mogłem zrobić nic innego jak tylko szeptać do niego kojąco i trzymać w objęciach, ostrożnie, ale stanowczo. Nie zamierzałem puścić. Dobrze wiedziałem co to atak paniki, który trzyma człowieka w szponach. Ja też miałem już łzy pod powiekami, ale przełknąłem ślinę, biorąc się w garść. Nie chciałem niepotrzebnie straszyć go jeszcze bardziej. Mówiłem do niego rzeczy zupełnie bez sensu, pomogłem uspokoić oddech, a gdy zorientowałem się, że dygocze już głównie z zimna, bez wahania ściągnąłem własny płaszcz i otuliłem nim szczelnie Błazna. Potem z powrotem wziąłem go w ramiona i skuliłem się przy nim na ziemi.
— Spróbuj odpocząć — poprosiłem, gładząc go lekko po włosach. — Powinieneś się trochę przespać. — Od razu pokręcił głową gorączkowo.
— Nic z tego, nie zasnę — zaprotestował, choć powieki same opadały mu ze zmęczenia. Strach bywa bardzo wyczerpujący. O tym też wiedziałem. Przesunąłem rękę, ułożyłem sobie jego głowę na rękawie.
— Jestem tutaj — zapewniłem go jeszcze raz. — Śpij, Błaźnie. Będę przy tobie cały czas. Będę cię chronić — powiedziałem.
Pociągnął nosem ostatni raz, przetarł oczy nadgarstkiem i westchnął głęboko. Dłonią odszukał moją rękę i ujął mnie za nadgarstek, zamknął palce w geście przyjaznego pozdrowienia wojowników. Nie pozostałem mu dłużny. Po jakimś czasie poczułem jak jego ciało się rozluźnia, uścisk na moim przedramieniu zelżał. Ja trzymałem mocno.
Oparłem policzek na jego skroni i przez resztę nocy, kiedy trwała najstraszniejsza i najgwałtowniejsza z burz jakie przeżyłem, czuwałem przy nim, stale trzymając go w objęciach. Dopiero nad ranem, gdy wichura zelżała, a burza przetoczyła się dalej, również mnie udało się zdrzemnąć. Nie spałem jednak ani długo ani spokojnie, kiedy zbudziło mnie wołanie z daleka i natychmiast otworzyłem oczy, nasłuchując. Musiała minąć chwila zanim rozpoznałem głos Brusa, a wtedy poderwałem się gwałtownie, omal nie wyrżnąwszy głową o korzenie drzewa.
— Bastardzie! — dobiegło mnie wołanie mojego opiekuna, wyraźniejsze niż jeszcze przed chwilą. — Chłopcy! Jesteście tu?
— Brus! — wrzasnąłem w odpowiedzi, prawie na pewno budząc przy tym Błazna i niezgrabnie wyczołgałem się na kolanach na zewnątrz. — Brus! — powtórzyłem krzyk, zanim nachyliłem się do zaspanego trefnisia, który patrzył na mnie nieprzytomnie. Wyciągnąłem do niego obie dłonie, żeby pomóc mu wydostać się z nory i wstać.
— Bastardzie! — usłyszałem już zupełnie blisko chwilę potem spomiędzy drzew wyłonił się Brus, prowadzący za uzdy dwa konie, swojego ogiera i nasza klaczkę. — Bastardzie... — westchnął z ulgą na nasz widok. — Słodka mnie znalazła, nie masz pojęcia jak od tamtej pory się o was martwiłem. Nic wam nie jest? Jesteście cali? — spytał, podchodząc i jedną rękę wyciągnął ku mnie, dotykając mojego policzka, odgarniając włosy z twarzy, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Jednakowo obejrzał później Błazna.
— Cali. Tylko trochę wystraszeni. I głodni — odpowiedziałem, próbując się przy tym uśmiechnąć. Zupełnie mi to nie wyszło. Bardzo pilnowałem, żeby przynajmniej nie zadrżał mi głos, ale w tej chwili dosyć już miałem udawania, że jestem silny i odważny. Dolna warga zadrżała mi niespokojnie, w oczach wezbrały łzy, a kiedy poczułem, że w piersi narasta mi szloch, którego nie byłem w stanie powstrzymać, bez zastanowienia rzuciłem się ku Brusowi i przywarłem do niego mocno.
— No, już dobrze. Już dobrze. — Brus objął mnie, poklepując łagodnie po plecach, kiedy wcisnąłem twarz w kołnierz jego kurtki. Na chwilę poczułem jego dłoń na głowie, kiedy pogładził mnie po włosach. Dał mi tyle czasu, ile potrzebowałem, żeby trochę dojść do siebie. — Najważniejsze, że nic wam nie jest. Chodźcie, poszukamy miejsca na ognisko, przebierzecie się, zjecie coś. Dobrze wam to zrobi — dodał, poklepując mnie jeszcze czule po ramieniu.
Z prawdziwą ulgą, że nie musimy już dłużej sami walczyć o przetrwanie, potruchtaliśmy za nim, gdy ruszył między drzewa.
*
Ognisko rozpalone tego wieczoru na polanie zdawało mi się najjaśniejszym i najcieplejszym w moim życiu, podobnie zresztą jak gulasz przygotowany na wczesną kolację. Gęsty od kawałków króliczego mięsa i warzyw był niemal najlepszym posiłkiem jaki jadłem kiedykolwiek. Przy ogniu siedziałem jeszcze długo po zapadnięciu zmroku, nawet po tym jak Błazen położył się już spać, wcześniej mówiąc mi "dobranoc", grzejąc dłonie o kubek z herbatą i ciesząc się zwykłym, prostym spokojem wieczoru po ostatnich przeżyciach. Podniosłem głowę dopiero, kiedy obok mnie, na konarze zwalonego drzewa usiadł Brus, wzdychając ciężko. Wyręczył mnie tego dnia przy Słodkiej, za co byłem mu nieskończenie wdzięczny, a teraz, po ostatnim sprawdzeniu czy koniom niczego nie brakuje, sam sięgnął po własny kubek, z którego pociągnął łyk herbaty.
— Napędziliście mi dzisiaj strachu — zagadnął, zwracając ku mnie spojrzenie.
— Ty nam też. — Mimo powagi sytuacji uśmiechnąłem się lekko.
— Najważniejsze, że nic wam się nie stało. Król Roztropny dopiero dałby mi do wiwatu, gdyby wiedział jak głupio was naraziłem. Nie powinienem zostawiać was samych. — Pokręcił głową z westchnieniem. — Wiem, że ty pewnie tak nie uważasz, ale byłeś dziś naprawdę dzielny, Bastardzie. Mądrze i zapobiegawczo postąpiłeś podczas burzy. — Opuściłem wzrok i zerknąłem krótko na Błazna, zwiniętego pod kocem na naszym posłaniu, wskazując na niego skinieniem głowy.
— Nie chciałem, żeby on widział jak bardzo się boję. Nie chciałem w ten sposób jeszcze bardziej go straszyć. Przez większość czasu nie wiedziałem co robić, ta kryjówka to też był raczej łut szczęścia — dodałem, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że jak zwykle jestem dla siebie zbyt krytyczny.
— Bardzo się o niego troszczysz — zauważył Brus z lekkim uśmiechem. Mimowolnie spojrzałem znowu na Błazna zwiniętego jak kot na naszym posłaniu, ciepło otulonego przed chłodem nocy; spał rozluźniony, z głową wspartą na wyciągniętym ramieniu, ogień powlekł go łagodnym światłem.
— Oczywiście, że tak. — Wzruszyłem ramionami, wrzucając do ogniska ułamany kawałek gałęzi, którą od dłuższej chwili obracałem w dłoniach. — Jest młodszy ode mnie. Poza tym to mój najlepszy przyjaciel.
— Czy tylko przyjaciel? — zapytał Brus ostrożnie.
— Co? — Podniosłem na niego zdziwione spojrzenie, niczego nie rozumiejąc.
— No wiesz... To się zdarza, wcale nie jest tak rzadkie jak by się wydawało... Nigdy nie widziałem cię w towarzystwie żadnej dziewczyny, nigdy nawet o żadnej nie wspominałeś, choćby mimochodem. Chcę, żebyś wiedział, że nawet jeśli masz... odmienne preferencje... to nic złego.
W jednej chwili pojąłem o czym mówił i mógłbym przysiąc, że mocno się zaczerwieniłem.
— Brus! — syknąłem we wzburzeniu, dopiero po chwili przypominając sobie o śpiącym trefnisiu i natychmiast ściszyłem głos. — Absolutnie nic z tych rzeczy. Skąd ci to w ogóle przyszło do głowy? Naprawdę myślałeś o mnie w ten sposób? A nawet gdyby... — zawahałem się przez chwilę, czując że zaczynam tracić kontrolę nad własnymi słowami. — Na dworze raczej nie przyjęto by tego najlepiej, nie sądzisz?
Brus uśmiechnął się pod nosem, podnosząc do ust kubek z wystygłą już herbatą.
— Sam znasz przynajmniej jedną osobę, która darzy sympatią osoby tej samej płci.
— Kogo?
— A księżna Cierpliwa?
— Księżna Cierpliwa? — powtórzyłem głupio, teraz już zupełnie czerwony na twarzy, czułem to nawet pomimo ciepła płomieni.
— Nigdy nie widziałeś jej i Lamówki razem? Nie zauważyłeś jak się do siebie zwracają, jakimi obdarzają się gestami?
— Lamówka to nie jest zwykła służąca, to najbliższa przyjaciółka księżnej — zaprotestowałem. Miałem już serdecznie dość tej rozmowy. Brus jedynie pogłębił uśmiech.
— Przyjrzyj się im kiedyś podczas swoich lekcji z księżną, byle dyskretnie. Na pewno dostrzeżesz co mam na myśli. — Znowu westchnął głęboko. — Wiesz... — dodał po chwili, jakby z wahaniem. — Twój ojciec, książę Rycerski... Nie byłem dla niego jedynie służącym czy zaufanym. Nigdy nie tytułowałem go "mój książę" w prywatnych rozmowach. Dzieliliśmy coś o wiele większego, o wiele głębszego. Gdybyś zapytał mnie wtedy, odpowiedziałbym, że była to miłość. Twój ojciec mnie kochał Bastardzie, a ja kochałem jego. Żaden z nas nie uważał tego za niewłaściwe, bo takie nie było.
— A księżna Cierpliwa? — spytałem tym razem ja, dziwnie zduszonym głosem.
— I ją również kochał, choć w odmienny sposób. Miłość potrafi przybierać najróżniejsze oblicza. Znałem go najlepiej, lepiej nawet niż jego bracia i zapewniam cię, że Rycerski poślubił ją z miłości, a nie z przyczyn politycznych. Czyniąc z niej swoją panią, zamknął drzwi przed dobrodziejstwami korzystniejszego mariażu. Myślę, że to było pierwsze większe rozczarowanie, jakie przyniósł swojemu ojcu. O tym poprzednim, o tym co łączyło twojego ojca i mnie, król Roztropny nie mógł wiedzieć. O tym wiedzieliśmy tylko my dwaj.
Patrzyłem na Brusa w milczeniu, wciąż z rumieńcem pokrywającym mi policzki, próbując jakoś przyswoić te nowe strzępki informacji o swoim ojcu. Nie byłem pewien, czy podoba mi się to co słyszałem, ale nie przerwałem mu, nawet się nie poruszyłem. Brus rzadko bywał tak rozmowny, zwłaszcza na tematy, które dotyczyły go bezpośrednio.
— Twój ojciec był człowiekiem mądrym, o nienagannym zachowaniu i wzorowych manierach. Rycerski w najlepszym znaczeniu tego słowa. Nie ulegał pospolitym zachciankom, a tym bardziej niskim żądzom. Zawsze go podziwiałem i myślę, że kochałem na długo przedtem nim on zdecydował się odwzajemnić to uczucie. A nie miał ku temu żadnego powodu, ani jednego.
— Poza tym jednym, że chciał — wyrwało mi się. O mało nie odgryzłem sobie języka, gdyż Brus pokiwał głową i otrząsnął się z zamyślenia. Odwrócił wzrok od ognia, spojrzał na mnie.
— Tak — odrzekł powoli. — Mam nadzieję, że rozumiesz, co próbuję ci przez to powiedzieć. Wiem, że pewnie nie jest ci z tym łatwo — dodał, w czułym geście dotykając mojego ramienia. — Ale nie pomoże ci tłumienie tych wszystkich emocji. Nic nie poradzisz na to, co czujesz. Obserwuję was od prawie dwóch tygodni, ciebie i Błazna, odkąd wyjechaliśmy z Koziej Twierdzy, i widzę, co się między wami dzieje. Widzę jak na niego patrzysz i ile dla niego robisz. Myślę, że Błazen też może zdawać sobie z tego sprawę. I wierz mi, są na świecie gorsze rzeczy niż chłopiec, który lubi innych chłopców. Pomyśl o tym. — Brus uśmiechnął się do mnie łagodnie.
*
Słowa Brusa przypominały mi o sobie jeszcze później, kiedy kładłem się spać, kiedy wsuwałem się na posłanie obok Błazna. Ułożyłem się na boku, podpierając głowę na ramieniu, żeby móc na niego spojrzeć. Uroczo wyglądał z policzkiem przytulonym do posłania, z rozpuszczonymi włosami rozrzuconymi w nieładzie po poduszce i lekko rozchylonymi ustami. Zastanawiałem się nad tym co powiedział mi Brus, myślałem o księżnej Cierpliwej i Lamówce, o swoim ojcu, o księciu Rycerskim, i o własnych uczuciach. Znałem Błazna od dziecka, widziałem go chyba w każdej możliwej sytuacji. Dbałem o niego, to prawda, najlepiej jak umiałem, ale w moim własnym mniemaniu nasza relacja nigdy nie wykraczała poza stosunki jakie zwykle panowały między dobrymi przyjaciółmi albo rodzeństwem. Czy mógłbym go pożądać? Czy mógłbym myśleć o nim jak o Sikorce, albo o jakiejkolwiek innej dziewczynie, którą spotykałem w miasteczku albo mijałem na zamkowych korytarzach? Czy byłbym zdolny do pocałowania go, do obdarzenia pieszczotą? Bardzo powoli wyciągnąłem dłoń ku niemu i musnąłem opuszką kciuka dolną wargę trefnisia. Tylko na chwilę, ale był to czas wystarczający, żebym zdążył poczuć jak miękkie i delikatne ma usta. Potem Błazen poruszył się pod moim dotykiem, wzdychając cicho przez sen, a ja jak spłoszony natychmiast cofnąłem rękę, żeby go nie obudzić. Trefniś na powrót znieruchomiał, teraz posapując cicho przez sen, a ja uśmiechnąłem się lekko, układając się obok niego wygodniej, do snu, ale rozmowa z Brusem i moje własne rozmyślania na ten temat sprawiły, że moje myśli krążyły tej nocy wokół jednego.
Rano obudziłem się zupełnie nieprzytomny, chyba jeszcze bardziej zmęczony niż w chwili kiedy się kładłem. Słońce stało już wysoko i w pierwszej chwili, gdy trochę doszedłem do siebie, wystraszyłem się, że zupełnie zaspałem. Zwykle ruszaliśmy przecież w drogę dużo wcześniej. Błazen pochylał się nisko nade mną.
— Bastardzie? Już nie śpisz? — Wydawał się zaniepokojony.
— Chyba nie. — Zamknąłem oczy, przecierając twarz dłońmi, żeby spróbować się trochę rozbudzić. W głowie kłębiły mi się moje własne myśli i resztki sennych obrazów. Całą noc męczyły mnie dziwne sny. Nie mogłem stwierdzić, które należały w pełni do mnie. Przez chwilę próbowałem zdecydować, czy na pewno powinienem to wiedzieć, zanim usiadłem powoli na posłaniu.
— Chrapałeś niemożebnie. — W głosie Błazna usłyszałem na powrót znajomą, lekko drwiącą nutę. — Zbieraj się, wszystko już gotowe do podróży — dodał, prostując się i zostawiając mnie samego odszedł w stronę koni. Pospiesznie wyplątałem się z koców, uświadamiając sobie, że trefniś ma rację. Brus przytraczał właśnie do siodeł nasze ostatnie rzeczy, sam więc również zwinąłem nasze posłanie i wkrótce usadowiłem się już na grzbiecie Słodkiej, przeżuwając powoli późne śniadanie.
Tego dnia siedziałem jednak w siodle okropnie niewyspany, ponury i pogrążony we własnych myślach, wciąż nie potrafiąc dojść do ładu z własnymi uczuciami. Co jakiś czas łapałem się na tym, że śnię na jawie; tak się pogrążałem w rozmyślaniach, że wyjście z nich przypominało niemiłe przebudzenie. Próbowałem zrzucić winę za ten dziwny stan na Brusa, w końcu to on zaczął tę dziwną nocną rozmowę przy ognisku, ale w głębi serca doskonale wiedziałem, że on tylko pokazał mi to, czego sam nie miałem odwagi dostrzec. Błazen próbował mnie zagadywać podczas jazdy, ale ja odpowiadałem półsłówkami, w końcu więc nawet on musiał zrozumieć, że nie mam ochoty na przekomarzanie się i sam też umilkł. Cieszyłem się, że siedząc przede mną nie może zobaczyć mojej twarzy. Na pewno wyczytałby z niej wszystko, jak robił to już wielokrotnie. Wiedziałem, że na moje bolączki najlepsza byłaby szczera rozmowa z przyjacielem, ale to oznaczało odsłonięcie przed nim absolutnie wszystkiego, a na to nie byłem gotów. Zamiast tego wolałem katować się dalej własnymi rozterkami, nawet to jednak nie mogło trwać w nieskończoność.
Zanim stanęliśmy na popołudniowy popas po raz pierwszy od wyjazdu z Koziej Twierdzy zdążyłem porządnie zatęsknić za domem. W zamku mógłbym przynajmniej zamknąć się we własnej komnacie i ukryć przed wszystkimi, sam na sam z własnymi uczuciami, tutaj co i rusz czułem na sobie spojrzenia Brusa i Błazna na przemian, zaniepokojone albo nieco poirytowane, w zależności od tego który z nich na mnie patrzył. Rzeczywiście, bardzo byłem rozkojarzony, ale też nie potrafiłem odnaleźć lekarstwa na ten dziwny stan. Tak byłem zajęty użalaniem się nad sobą, że kiedy Brus mnie zawołał, aż drgnąłem zaskoczony.
— Bastardzie! — powtórzył mężczyzna, przerywając moje rozmyślania. — Nie leń się, chłopcze, zsiadaj! — Spojrzałem przed siebie, stwierdzając po chwili, że z naszej trójki już tylko ja siedzę ciągle na końskim grzbiecie i pospiesznie zsunąłem się z siodła, od razu odbierając od Błazna wodze, żeby zająć się Słodką.
Nawet to szło mi dzisiaj opornie. Każda sprzączka opierała się moim dłoniom. Długo trwało nim wreszcie ściągnąłem z niej siodło. Omal go przy tym nie upuściłem. Klacz parsknęła, jakby z naganą, najwyraźniej wyczuwając mój nastrój, a ja posłałem jej w odpowiedzi ponure spojrzenie. Mozoliłem się z ogłowiem, kiedy u mojego boku stanął Brus. Uzda prawie wypadła mi z rąk, mężczyzna nie skomentował tego jednak w żaden sposób, zamiast tego łagodnie odebrał ode mnie uprząż, drugą ręką gładząc Słodką po szyi.
— Ja to zrobię — oznajmił spokojnie. — Idź, weź Błazna, pozbierajcie w lesie drewna na ognisko. — Westchnąłem ciężko, ale pokiwałem głową, jeszcze przed odejściem na chwilę wspierając czoło o szeroką pierś Brusa. Musiał wyczuć bezradność tego gestu, bo przygarnął mnie do siebie czule, krótko gładząc po włosach. — No, idź — ponaglił. — Nie martw się o Słodką. Zadbam o nią.
Błazen czekał już na mnie na skraju lasu, ruszyłem więc z nim między drzewa, ale byłem mu mało przydatny. Głównie niosłem patyki, które mi podawał. Wciąż czułem się jakby nie do końca obudzony. Kilka razy spoglądałem na trefnisia, kiedy podawał mi kolejny patyk albo schylał się po większe odłamki kory. Wiedziałem, że się o mnie martwi, jeszcze próbował wypytywać mnie czy wszystko w porządku. Ja nie byłem zbyt rozmowny, w końcu musiał więc ustąpić. Zastanawiałem się jak by to było teraz ze wszystkiego mu się zwierzyć; słowa cisnęły mi się na usta, chęć żeby mu powiedzieć o tym, co mnie męczyło od poprzedniego wieczoru, była przeogromna, ale zamiast tego po dłuższej chwili z powrotem opuściłem wzrok, jedynie gryząc się w język.
W dalszym ciągu bez słowa wróciliśmy do obozu. Tyle czasu zajęło nam przyniesienie opału, że Brus sam zadbał o drewno i już rozpalił niewielkie ognisko, stawiając na nim czajnik z wodą na herbatę. Błazen chętnie przyłączył się do niego, kiedy mężczyzna zabrał się do obierania ziemniaków na placki, lubił asystować mu przy przygotowywaniu posiłków i całkiem nieźle mu to wychodziło, a Brus też z zadowoleniem przyjmował jego pomoc. Rozejrzałem się za jakimś zajęciem dla siebie, a dostrzegając między drzewami żółte kapelusze kurek, skierowałem się w tamtą stronę, żeby też mieć jakiś wkład w dzisiejszy obiad, a przy tym może trochę zrehabilitować się w oczach Brusa. Kiedy wróciłem do ogniska z naręczem grzybów mężczyzna akurat rozmawiał przyciszonym głosem z trefnisiem. Po sposobie w jaki spojrzeli na mnie obaj, od razu poznałem, że mówili o mnie i choć wiedziałem, że to niesprawiedliwe, nie mogłem im się w końcu dziwić, trochę mnie to rozzłościło.
Obiad zjedliśmy w prawie całkowitym milczeniu i wkrótce wróciliśmy na ścieżkę między drzewami, ja jednak z każdym kolejnym krokiem wierzchowca czułem, że jestem coraz bardziej rozżalony i coraz mocniej mam tego wszystkiego dość. Odchyliłem się w siodle, wsparty o twardą skórę, żeby spojrzeć w niebo, przesłonięte przez korony drzew poruszane lekko łagodnym wiatrem, przez które prześwitywały promienie popołudniowego słońca. Brus jak zwykle miał rację, tłumienie emocji nie pomagało, wręcz przeciwnie, wyrządzało mi tylko jeszcze większą krzywdę. A ja, jakkolwiek bałem się reakcji Błazna na własne słowa, nie mogłem przecież unikać go przez resztę życia i ani trochę tego nie chciałem. Nie rozmawialiśmy ledwie jedno przedpołudnie, cały czas był obok mnie, a ja mimo to już zaczynałem za nim tęsknić. Westchnąłem ciężko, z powrotem siadając prosto, a już w następnej chwili pochyliłem się lekko w przód, przysuwając bliżej do trefnisia, żeby objąć go mocno w pasie. Głowę oparłem mu na ramieniu, twarz kryjąc w zagłębieniu jego szyi. Wyraźnie poczułem jak Błazen drgnął pod wpływem tego mojego gestu.
— Bastardzie? — odezwał się niepewnie, próbując odwrócić głowę, by na mnie spojrzeć. — Co się dzieje? Źle się czujesz? — spytał zaniepokojony. Pokręciłem głową w odpowiedzi. Jedynym co mi w tej chwili dolegało byłem ja sam i moje niezdecydowanie.
— Przepraszam — odezwałem się powoli, nie podnosząc głowy. Policzki już teraz pokrywał mi gorący rumieniec, mogłem przysiąc, że zaczerwieniłem się aż po szyję.
— Za co? — W głosie Błazna wyczułem znajomą rozbawioną nutę, mimo wszystko podszytą odrobiną strachu. Z nas dwóch to raczej jemu częściej zdarzało się mówić od rzeczy, obaj o tym wiedzieliśmy.
— Ja chyba... chyba się w tobie kocham, Błaźnie...
Nie widziałem go, powieki miałem w tamtej chwili mocno zaciśnięte, ale po tych słowach poczułem jak jego ciało napięło się lekko, Słodka stanęła w miejscu, kiedy trefniś pociągnął za wodze i byłem pewien, że on też się wówczas zaczerwienił.
*
Aż do wieczora Błazen i ja prawie ze sobą nie rozmawialiśmy, chyba nie do końca wiedzieliśmy, co powiedzieć, skrupulatnie też unikaliśmy swojego wzroku. Patrzyliśmy wszędzie, tylko nie jeden na drugiego, a gdy któryś z nas przypadkiem pochwycił ukradkowe spojrzenie, jakie od czasu do czasu sobie posyłaliśmy, peszyliśmy się natychmiast. Nie wiedzieliśmy, co zrobić z oczyma. Błazen był milczący. Może aż za bardzo. On, który zawsze był taki wygadany, który wiedział co powiedzieć i jak powiedzieć to bez strachu. A potem przyszło mi do głowy, że może Błazen się bał — jak ja. Jakbyśmy weszli razem do pomieszczenia i nie wiedzieli, co powinniśmy w nim robić.
Nie potrafiłem zatrzymać tych rozmyślań. Zastanawiałem się, czy kiedyś w ogóle nadejdzie moment, w którym przestanę wszystko tak roztrząsać. Zastanawiałem się czy to w ogóle możliwe. Użalanie się nad sobą stało się dla mnie sztuką. Chyba w głębi duszy to lubiłem. Nikt nie mógł mi już teraz wmówić, że go nie kochałem. Nikt. Wcześniej nie byłem świadom, że mogę czuć to wszystko, co do niego czułem. Nie wiedziałem, że jestem do tego zdolny. Ale co ja, u licha, miałem z tą wiedzą zrobić?
Tego wieczoru po raz pierwszy od wyjazdu z Koziej Twierdzy również oddzielnie kładliśmy się spać. Do tej pory co noc zasypialiśmy tuż przy sobie, często przytuleni, zupełnie jakby nie wystarczało nam już samo to, że leżeliśmy obok siebie, ani nawet to, że wreszcie mogliśmy spędzać we własnym towarzystwie całe dnie. Tym razem Błazen zwinął się w kłębek na brzegu posłania, odwrócony do mnie plecami, podczas gdy ja, ułożony na wznak, nie mogąc zasnąć wpatrywałem się w gwiazdy. Po sobie samym wiedziałem, że i jemu pewnie nie jest lekko, szczególnie po tym co usłyszał ode mnie wprost, on też musiał sobie to jakoś poukładać, nie zmieniało to jednak faktu, że czułem się dziwnie opuszczony.
Nie wiem jak długo tak leżałem, zapatrzony w niebo i wsłuchany w dźwięki nocy, kiedy poczułem jak trefniś poruszył się lekko pod przykryciem.
— Bastardzie, śpisz? — usłyszałem nagle jego cichy głos i odwróciłem głowę, żeby na niego spojrzeć, a w końcu całkiem przekręciłem się na bok, podkładając sobie ramię pod głowę.
— Nie — odpowiedziałem wcale nie głośniej niż on. Błazen znowu poruszył się na swoim miejscu, poczułem jak pociągnął za koc, kiedy również odwracał się ku mnie.
— To co mówiłeś wcześniej, w siodle... to była prawda? — zapytał, kiedy leżeliśmy już twarzą w twarz.
Poruszyłem się niespokojnie, czując, że się czerwienię, ale tym razem nie odwróciłem wzroku. Błazen zdawał się zresztą jednakowo jak ja zawstydzony. Pokiwałem głową. Trefniś uśmiechnął się lekko.
— Więc ty też...?
— Jak to "też"? — wyrzuciłem z siebie bez tchu, zupełnie zaskoczony, a wtedy on roześmiał się cicho.
— A więc dobrze przychodziło mi udawanie, skoro niczego nie zauważyłeś. Skoro nie zdawałeś sobie sprawy co do ciebie czuję.
Patrzyłem na niego bez słowa szeroko otwartymi oczami, z policzkami pokrytymi rumieńcem i czułem, że wyglądam żałośnie, ale nawet jeśli tak było, nie dał mi tego poznać.
— Nie sądziłem, że usłyszę od ciebie coś takiego — powiedział. — Wiedziałem przecież co cię łączy z Sikorką, widziałem jak zdarza ci się oglądać na korytarzach za pokojówkami albo służącymi.
W jednej chwili poczułem się jeszcze bardziej zawstydzony. Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy z uwagi jaką mnie obdarzał. Jak mogłem tego nie zauważyć? Jak mogłem przez cały ten czas być tak blisko niego, a jednocześnie o niczym nie wiedzieć? Wziąłem oddech, otwierając usta żeby odpowiedzieć, ale wtedy on, uśmiechając się do mnie szerzej, dodał:
— Ja też się w tobie kocham, Bastardzie.
Patrzyłem na jego rozpromienioną, niemniej zaczerwienioną od mojej twarz i czułem jak powoli z piersi opada mi jakiś ogromny ciężar. Zamiast tego wypełniało ją coś innego, jakieś po stokroć silniejsze i piękniejsze uczucie niż wszystko, co znałem do tej pory. Mógłbym patrzeć teraz na niego bez końca. Skąd on się wziął? Wydawał się delikatny, ale taki nie był. Miał wiedzę i dyscyplinę, nie udawał głupiego ani zwyczajnego. Daleko mu było do jednego i drugiego. Był zabawny, skupiony i zacięty. To znaczy: mógłby być zacięty. I nie było w nim ani krzty podłości. Nie rozumiałem, jak można żyć w tak podłym świecie i nic a nic jej nie przejąć.
Rozumiałem całkowicie dlaczego zakochałem się w Błaźnie. Dlaczego natomiast on zakochał się we mnie, to już pytanie, na które nie potrafiłem odpowiedzieć. Trefniś uśmiechnął się szerzej, wstydliwie kryjąc twarz w kocu.
— Czasami robisz pewne rzeczy nie dlatego, że myślisz, ale dlatego, że czujesz. Dlatego, że czujesz zbyt dużo. I nie zawsze masz kontrolę nad tym, co robisz, bo za dużo czujesz. — Nie byłem specjalnie zdziwiony ani tym co powiedział, ani w jaki sposób. Nie pierwszy raz czytał ze mnie jak z otwartej księgi. Nie pierwszy też raz odpowiadał słowami na moje myśli.
— Och, Błaźnie... — westchnąłem, czując jak w oczach wzbierają mi w jednej chwili łzy ulgi i ogromnego uczucia, jakie do niego żywiłem. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że moje serce chyba jest za małe, by pomieścić całą tą miłość do niego, rozszalałe niemal wyrywało mi się z piersi. Trefniś spojrzał na mnie z uśmiechem, uroczo zarumieniony i chyba również ze łzami w oczach.
— Szukałeś mnie — powiedział nagle.
Spojrzałem na niego pytająco.
— W snach. Szukałeś mnie.
— Zawsze cię szukam — wyszeptałem przez ściśnięte gardło.
Bez słowa więcej przygarnąłem go do siebie, obejmując ramieniem i przytuliłem, wspierając mu brodę o o czubek głowy. Wolną dłonią pogładziłem go czule po włosach. Wtuliłem w nie twarz, mocno zaciskając powieki. Błazen przylgnął do mnie z westchnieniem, wspierając policzek o moją pierś. Czułem bicie jego serca tuż przy swoim i zapragnąłem nagle sięgnąć do własnej piersi — wydrzeć własne serce i pokazać mu wszystko, co skrywało. Zasnęliśmy przy sobie blisko, jak najbliżej, a rano, gdy Brus budził nas przed dalszą podróżą, wciąż trzymaliśmy się mocno za ręce.
*
Reszta drogi do Królestwa Górskiego mnie i Błaznowi minęła na wytrwałym pielęgnowaniu naszej relacji i odkrywaniu tego, co było w niej nowe, a co jeszcze mogliśmy dzielić po tych ostatnich wyznaniach. W gruncie rzeczy z zewnątrz zupełnie nic się nie zmieniło, komuś kto patrzył z boku ciężko byłoby dostrzec różnicę, dalej biegaliśmy razem po lesie i łaziliśmy po drzewach, razem chodziliśmy na polowania, obrywaliśmy krzaki z owoców i brodziliśmy w strumieniach, albo po prostu leżeliśmy w wysokiej trawie, zapatrzeni w niebo. Miałem wrażenie, że tym, co uległo największej zmianie, byliśmy my sami. Błazen chyba łatwiej ode mnie radził sobie z tą nową sytuacją, zdawało mi się wręcz, że odetchnął z ulgą, kiedy dowiedział się, że odwzajemniam jego uczucia. Zastanawiałem się od jak dawna on nosił w sercu to uczucie do mnie, kiedy po raz pierwszy zrozumiał jak bardzo mnie kocha. Po tej nocnej rozmowie obaj szybko odzyskaliśmy dobry humor, a jednak z nas dwóch to ja pozostawałem wciąż bardziej zdystansowany. Błazen chyba to czuł i chętnie dawał mi czas na oswojenie się.
Powoli uświadamiałem sobie więc wagę i piękno tego, co było między nami, że ogromna troska jaką go obdarzałem od zawsze wynikała z niczego innego, jak tylko z miłości. Kiedy on w jakiś sposób cierpiał, nam obu działa się krzywda, kiedy był radosny albo spokojny, jego nastrój zupełnie naturalnie udzielał się również mnie. Wciąż się oczywiście przekomarzaliśmy, ale teraz o wiele więcej było w tych przepychankach czułości. Odkrywałem, że uwielbiam na niego patrzeć, szczególnie wieczorami, kiedy siedzieliśmy we trzech, z Brusem, przy ognisku, a on z zapałem opowiadał jakąś historię. Ogień opromieniał mu wtedy twarz, policzki pod wpływem ciepła różowił rumieniec, a oczy lśniły. Któregoś razu przyłapał mnie na takim wpatrywaniu się w niego i uśmiechnął się do mnie szeroko, gdy ja poczerwieniałem, zupełnie jakby odgadł moje myśli. Co noc zasypialiśmy przy sobie mocno przytuleni, w ciągu dnia też o wiele częściej niż do tej pory obejmowaliśmy się albo łapaliśmy się za ręce. Znaliśmy się od dziecka, trzymanie się za ręce zawsze było dla nas czymś zupełnie naturalnym. Teraz nabrało to jedynie większego znaczenia.
Ponure myśli przychodziły mi do głowy dopiero, gdy się budziłem o najczarniejszej porze nocy. Tutaj mogliśmy sobie na to wszystko pozwolić, ale co będzie gdy już wrócimy do Koziej Twierdzy? W świecie, w którym żyliśmy, nie było dla nas przyszłości, którą moglibyśmy dzielić w ten sposób. Wyobrażanie sobie tego było czystą fantazją. Nie chciałem przeżywać życia wyłącznie w wyobrażeniach. Szczególnie teraz.
Dalej posuwaliśmy się na północny zachód, aż droga wyraźnie się poszerzyła, gdyż dołączyły do niej inne ścieżki i szlaki. Później przerodziła się w szeroki trakt, miejscami wykładany tłuczonym białym kamieniem. Im bliżej było stolicy Królestwa Górskiego tym więcej mijaliśmy też zwierząt i ludzi, czy to zbrojnych, czy handlarzy, czy zwykłych podróżnych, podobnych do nas. Wreszcie jednak wjechaliśmy do Stromego. Już gdy przejeżdżaliśmy przez bramę poczułem się zdumiony tym co zobaczyłem, tak odmienny był to widok od tego co znałem z domu. Wszystkie budynki, włącznie z zamkiem położonym na wzgórzu, miały drewnianą konstrukcję, a ich kolory odzwierciedlały zamiłowanie górskiego ludu do barwienia wszystkiego, co się zabarwić dało. Każdy dom, każda tawerna i warsztat miały pomalowane drzwi, okiennice, belki, a niektóre nawet kalenice i kominy. Dominowały chyba jaskrawe odcienie fioletu przeplatane żółcią, ale w zasadzie widać było wszystkie barwy tęczy. Wrażenie było niemal oszałamiające w porównaniu z prostotą i surowością szarego kamienia, z jakiego budowało się w Księstwie Kozim. Poczułem jak Błazen, który tego dnia usiadł w siodle za mną, wierci się i wychyla zza mojego ramienia, żeby lepiej widzieć i pożałowałem, że nie mogę zobaczyć wyrazu jego twarzy. Musiał być zachwycony.
Zostawiliśmy konie na jednym z pastwisk w pobliżu miasta, gdzie od razu się nimi zajęto, rozsiodłano, napojono i puszczono pod drzewa, żeby mogły swobodnie się popaść. Brus chciał od razu zerknąć na wierzchowce przygotowane dla księcia Szczerego, wręczył nam więc po kilka miedziaków i powiedział w której gospodzie mamy się stawić później na obiad, a my uszczęśliwieni, że mam dla siebie prawie całe popołudnie, ruszyliśmy na rynek. W centrum miasteczka, na szerokim otwartym placu wyrastało poniekąd drugie miasto tyle tylko, że o wiele mniejsze i złożone nie z domów mieszkalnych, a najróżniejszych kramów z owocami i warzywami, pieczywem, mięsem i słodyczami, a także mnóstwem innych rzeczy, od przedmiotów codziennego użytku, przez zabawki, po ręcznie szyte i haftowane ubrania i tkaniny. Tyle było wszystkiego, że nie dało się nawet ogarnąć tego wzrokiem. I równie tłoczno. Wzięliśmy się z Błaznem pod ręce, żeby przypadkiem nie rozdzielić się w tłumie. Ludzie śmiali się i gestykulowali, dobijali targu. Jeden ze sprzedawców głośno zachwalał gorące kasztany i nie potrafiliśmy odmówić sobie tej przyjemności. Wręczyłem mężczyźnie miedziaka, a on wsypał nam garść kasztanów do papierowego rożka. Przysiedliśmy na murku okalającym rynek, żeby je zjeść. Potem kupiliśmy jeszcze po ciastku z mnóstwem orzechów i rodzynek. Właściwie nie mieliśmy już ochoty na obiad. W gospodzie, w której spotkaliśmy się później z Brusem zjedliśmy tylko po misce zupy na wołowinie i trochę chleba z masłem, za to jeden przez drugiego opowiadając co robiliśmy i co widzieliśmy.
W Stromym zostaliśmy na pełne cztery dni, podczas których Brus załatwiał interesy dla Koziej Twierdzy, a my z Błaznem cieszyliśmy się nieskrępowaną niczym swobodą i na własną rękę poznawaliśmy miasto i biegaliśmy po halach z pasterzami. O wiele więcej było tutaj owiec niż w Księstwie Kozim, całe ich stada pasły się na łąkach i chętnie pomagaliśmy je zaganiać, gdy tylko nam pozwolono. Błazen polubił się też z psami pasterskimi, które lgnęły do niego, mimo jego odmienności. Patrzyłem z rozbawieniem, jak je głaszcze, jak łaszą mu się do nóg i domagają uwagi. Któregoś dnia poszedłem z Brusem by obejrzeć konie dla księcia Szczerego, był to rzeczywiście piękne wierzchowce, duże i dostojne, siwe z długimi ciemnymi grzywami i ogonami, a jednocześnie wytrzymałe. Przyglądałem się, jak mój opiekun dobija targu z ich obecnym właścicielem, jak mężczyźni ściskają sobie ręce. Wiedziałem, że pewnego dnia będzie się takich rzeczy oczekiwało ode mnie.
Wkrótce jednak ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. W noc poprzedzającą wyjazd ze Stromego obaj z Błaznem długo nie mogliśmy zasnąć, a zostawiając Królestwo Górskie za sobą, siedzieliśmy w siodle milczący, zamyśleni. Przed nami były jeszcze ponad dwa tygodnie drogi powrotnej, ale już teraz żal nam było końca tej podróży. Zastanawialiśmy się jak to będzie po powrocie, jak odnajdziemy się na nowo w życiu, jakie tam zostawiliśmy.
Wątpliwości opuściły mnie zupełnie dopiero kilka dni później. Któregoś dnia natrafiliśmy na szeroką strugę rzeki, o wiele większą i głębszą niż strumienie i potoki, w których dotąd poiliśmy konie i sami nabieraliśmy wody, na tyle głęboką, że można było się w niej wykąpać. Wszyscy zresztą chętnie skorzystaliśmy z okazji do kąpieli i przeprania ubrań i Brus zdecydował, że wcześniej tego dnia rozbijemy obóz. Cudownie było zanurzyć się w chłodnej wodzie, zrobiłem to kilkukrotnie, cały, razem z głową żeby dokładnie wypłukać włosy, które dokładnie przeczesałem palcami. Błazen odnalazł mnie, kiedy stojąc prawie po pas w wodzie, byłem akurat zajęty praniem swojej koszuli. Dostrzegłem dopiero po chwili, gdy podniosłem wzrok. On też był już wykąpany, włosy miał jeszcze lekko wilgotne, wciągnął na siebie czyste ubrania. Przystanął na jednym z większych kamieni na brzegu, przez dłuższą chwilę przyglądając mi się w zamyśleniu, dziwnie nieswój. Nie byłem zupełnie nagi, miałem na sobie spodnie, ale i tak poczułem się wtedy niezręcznie i zaczerwieniłem, odwracając wzrok, tak wnikliwie mi się przypatrywał. Wreszcie jakby podjął decyzję, podwinął nogawki własnych spodni i powoli wszedł do wody, żeby do mnie dołączyć, szybko jednak stracił grunt pod nogami i z głośnym pluskiem cały wylądował w rzece. Rzuciłem mokrą koszulę na brzeg i ze śmiechem ruszyłem mu na ratunek.
Trochę próbowałem uczyć go wtedy pływać. Zawsze zgrabny, pełen gracji i wyćwiczony, w wodzie stawał się zupełnie pozbawiony wdzięku. Kiedy tylko go puszczałem, szedł na dno jak kamień, bezładnie machając rękami i robiąc wokół siebie mnóstwo hałasu. Patrzyłem na to rozbawiony, ale uparcie próbowaliśmy dalej, dopóki obaj nie byliśmy znowu zupełnie przemoczeni i drżący w chłodzie wieczoru, a trefniś w dodatku zdyszany i chyba bliski płaczu. Wtedy zdecydowałem, że wystarczy nauki na dziś i wziąłem go ostrożnie pod ramię, że podprowadzić na płyciznę, a potem ku brzegowi. Zrobiłem ledwie dwa kroki, kiedy Błazen przytrzymał mnie za nadgarstek. Spojrzałem na niego. Zarumienił się mocno, na chwilę zamykając oczy, a zaraz potem nachylił się do mnie blisko i ujmując moją twarz w chłodne, mokre dłonie, na krótko przytknął wargi do moich ust.
Przez chwilę stałem jak oszołomiony, zanim odważyłem się z powrotem podnieść wzrok, a wtedy uśmiechnął się do mnie. W jego jasnych, błękitnych oczach nie było śladu wahania. I we mnie też rosła pewność. Nigdy go nie opuszczę. Będzie tak zawsze, dopóki on mi pozwoli. Gdybym znał słowa zdolne wyrazić to, co czułem, zrobiłbym to na głos. Ale nie istniały słowa wystarczająco wielkie, by mogły pomieścić tę brzemienną prawdę. Zamiast tego przygarnąłem go do siebie i przytuliłem mocno, opiekuńczo zamykając w ramionach. Nie myślałem wtedy wcale o Koziej Twierdzy ani o powrocie do domu, myślałem o wszystkich tych rzeczach, które dzieliliśmy i których się od siebie uczyliśmy. Nie obchodziło mnie, co się stanie ze mną i Błaznem w przyszłości. To, co mieliśmy, to wyłącznie tamta chwila, a w tamtej chwili nie chciałem i nie potrzebowałem już niczego więcej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro