Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

and i set no limits on that love; bastard x błazen

Zawsze, odkąd pamiętam (bo sprzed czasów Koziej Twierdzy pamiętam niewiele), był dla mnie najdroższym przyjacielem.

Był ze mną we wszystkich najlepszych i najgorszych momentach mojego życia i ja odwdzięczałem mu się tym samym. Wielokrotnie pakował mnie w tarapaty, a jeszcze częściej pomagał mi wydostawać się z tych, w które pakowałem się sam. Trwał przy mnie, wspierał w tym co postanowiłem, gdy było trzeba uświadamiał mi moją własną głupotę i pocieszał, kiedy byłem już zmęczony waleniem głową w mur. Wiele razy zwracał uwagę na to, na co ja byłem ślepy lub obojętny.

Prawdę mówiąc obecność Błazna przy mnie zawsze przyjmowałem za coś tak naturalnego, że rzadko się nad tym zastanawiałem. A może nie chciałem się zastanawiać, bo zbyt mocno ceniłem to, co nas łączyło, żeby to niszczyć. To nigdy nie była tylko zwykła przyjaźń, nasza więź była o wiele większa i silniejsza, bardziej skomplikowana.

Gdy byliśmy dziećmi, jednakowo mocno jak mnie fascynował, tak samo sprawiał, że niezręcznie czułem się w jego towarzystwie. Może przez jego zdolność przewidywania przyszłych zdarzeń oraz irytująco niekonkretne formy, jakie ona przyjmowała, i która sprawiała tym samym, że właściwie nigdy w pełni nie rozumiałem tego, co do mnie mówił. A może dlatego, że trefniś zawsze pozostawał jedną z większych tajemnic królewskiego zamku w Koziej Twierdzy. Można chyba nawet stwierdzić, że nic nie było o nim wiadomo, a w każdym razie nic pewnego.

Sam wielokrotnie zastanawiałem się czy rzeczywiście posiadał legendarne zdolności i umiejętność przewidywania. Czy był obdarzony talentem do magii. A może po prostu miał żywy umysł i cięty język, dzięki czemu ludzie odnosili wrażenie, że zna przyszłość. Gdyby ktoś zapytał mnie o to teraz, odparłbym, że było w nim tego wszystkiego po trochu. Nawet jeżeli nie znał przyszłości, bardzo zmyślnie udawał, a równocześnie prowokował do działania wielu spośród nas i w ten sposób bezwiednie pomagaliśmy mu kształtować przyszłość wedle jego upodobania.

Na dworze króla Roztropnego Błazen był mi przede wszystkim towarzyszem zabaw, a później także powiernikiem i — bardzo często — głosem rozsądku. Byliśmy w zbliżonym wieku (choć ja zawsze podejrzewałem, że trefniś jest ode mnie nieco młodszy i czułem się za niego odpowiedzialny, co przez lata wcale się nie zmieniło), przez ogół obaj byliśmy też postrzegani jako dość niecodzienne zjawiska i pozostawiani samym sobie. Błazen odstawał od innych już samym swoim wyglądem, jego mleczna skóra i jasne, prawie białe włosy sprawiały, że inne dzieci wolały raczej trzymać się od niego z daleka. Co do mnie, nie potrafiłem wpasować się w żadną z grup zamieszkujących Kozią Twierdzę. Daleko było mi do dzieciaków służby, a jednocześnie moja bękarcia krew nie pozwalała mi włączyć się do zabaw szlachetnie urodzonych, nikt też nie wiedział jak właściwie zajmować się książęcym bastardem, nic więc dziwnego, że w końcu przylgnęliśmy do siebie z trefnisiem, obaj niepasujący i osamotnieni.

Kiedy tylko mogliśmy, spędzaliśmy czas razem, najpierw biegając po zamkowych korytarzach i tratując kwiatowe rabaty w ogrodach, podkradając resztki jedzenia z kuchni, albo leżąc na brzuchach na posadzce przed kominkiem we wspólnej sali i bawiąc się drewnianymi figurkami koni i rycerzy, które dosyć topornie wyrzeźbił dla mnie Brus. Później, gdy trochę podrośliśmy, zabawy te zamieniły się w długie rozmowy, z rzadka nawet w kłótnie, po których nie odzywaliśmy się do siebie całymi tygodniami. To jednak nigdy nie wpłynęło źle na naszą relację, a jeśli to możliwe, nawet ją umacniało.

Tylko dzięki Błaznowi nie zarzuciłem swoich lekcji posługiwania się Mocą, nawet kiedy niechęć mojego nauczyciela wobec mnie zamieniła się w otwartą zawiść i sprawiła, że oszołomiony wpływem jego magii omal nie rzuciłem się z wieży. Uratował mi życie wtedy i robił to jeszcze wiele razy później. Opiekował się mną w Stromym, odratował, kiedy podczas wyprawy w poszukiwaniu księcia Szczerego zostałem trafiony strzałą i omal nie zamarzłem, a potem doglądał kiedy rana długo nie chciała goić się prawidłowo i przez wiele dni byłem dręczony gorączką. Później towarzyszył mi przez całą drogę w góry, do miejsca gdzie spodziewaliśmy się znaleźć Najstarszych, a gdzie razem zbudziliśmy smoki.

Pamiętam, jakie myśli obudziła we mnie jego wizyta, piętnaście lat później. Kiedy wówczas stanął na progu mojego domu, dla świata był już lordem Złocistym, dla mnie jednak zawsze miał pozostać po prostu Błaznem. Pamiętam jaką myśl przesłał mi wówczas Ślepun. Jesteśmy w komplecie. Miał rację. Zawsze byliśmy jak kawałki rozbitej filiżanki, sklejone tak dokładnie, że pęknięcia stają się niewidoczne. Nawet jeśli zjawił się wtedy, by odebrać mi spokój i zadowolenie z życia, które z takim trudem odnalazłem, nigdy nie potrafiłem mieć mu tego za złe. Zjawił się, bo mnie potrzebował, a swoją obecnością na nowo zapełnił pustkę, z której istnienia wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Znów mogliśmy wrócić do czasów, kiedy jako chłopcy byliśmy nierozłączni, tyle że nasza relacja dojrzała razem z nami i nie było już Błazna i Bastarda, bękarta księcia Rycerskiego i królewskiego trenisia, a zamiast tego ludzie widzieli lorda Złocistego i jego sługę, Toma Borsuczowłosego.

Był przy mnie również wtedy, kiedy straciłem Ślepuna. Śmierć mojego wilka cały świat uczyniła nagle pociemniałym, a mnie samego otępiałym i samotnym. Już utrata jego towarzystwa była wystarczająco dotkliwa, a wraz z nim straciłem dostęp do jego wyostrzonych zmysłów. Teraz dźwięki wydawały się stłumione, noc ciemniejsza, zapachy i smaki przytępione. Tak jakby ktoś pozbawił świat kolorów. Zostawił mnie samego w tym mrocznym i dusznym miejscu. Byłem odrętwiały i oszołomiony, na pół ślepy. Już nie mogłem śmiało kroczyć w ciemnościach, wiatr już nie przynosił mi zapachu królika na zboczu i jelenia, który niedawno przebiegł przez drogę. Jedzenie straciło smak.

Wyczuwałem, że Błazen współczuje mi, ale z daleka. Jako lord Złocisty nie mógł zbytnio spoufalać się ze sługą. Został ze mną jednak pierwszej nocy po powrocie do zamku i przez większą jej część trzymał mnie w ramionach, kiedy moim ciałem wstrząsał szloch, a ciepłe łzy cisnęły mi się do oczu i moczyły przód jego płóciennej koszuli. Obejmował mnie, kiedy płakałem i robił to dalej, kiedy łzy przestały już płynąć. Dawał mi wszelkie pocieszenie, jakie mogłem od niego zaczerpnąć. On jeden potrafił prawdziwie zrozumieć więź jaka istniała między nami, bo sam ją z nami dzielił. Sam też obciął mi włosy na znak żałoby, podczas gdy ja z pochyloną głową zaciskałem mocno dłonie na podłokietnikach krzesła i otępiały patrzyłem na opadające na kamienną posadzkę czarne i siwe kosmyki.

O tym wszystkim myślałem teraz kiedy stałem naprzeciw niego, a pomiędzy nami w pełnej napięcia ciszy wisiały jak wyrzut sumienia słowa, które nigdy nie powinny paść, a jednak właśnie zostały wypowiedziane.

— Chcę wiedzieć — powiedziałem powoli, jakby wszystko, co padło przed chwilą, nie wystarczyło. — Muszę to wiedzieć, Błaźnie. Patrzysz na mnie czasami, mówisz pewne rzeczy, pozornie w żartach, ale... Przy tym pozwalasz innym wierzyć, że jesteśmy kochankami. — Słowo to zabrzmiało ostro, jak wyzwisko. — Być może dla ciebie to nie ma znaczenia, ale ja nie potrafię do takich domysłów podchodzić podobnie jak ty. Nie znoszę tego, jak ludzie w twierdzy patrzą na nas i zastanawiają się, co robisz nocą ze swoim służącym.

Słysząc moje ostre słowa, Błazen zadrżał, a potem zachwiał się jak młode drzewko, które czuje pierwsze uderzenie siekierą. Kiedy się odezwał, ledwie go słyszałem.

— My wiemy, co naprawdę jest między nami, Bastardzie. To, nad czym zastanawiają się inni, powinno pozostać ich sprawą, nie naszą.

— A Amber? — Słowa wyrwały się z moich ust, zanim zdążyłem to dobrze przemyśleć.

Ne spojrzał na mnie. Pomyślałem, że — tak jak robił to wielokrotnie w przeszłości — pozostawi moje pytanie bez odpowiedzi. Błazen jednak zaczerpnął tchu i odezwał się cicho:

— Stałem się Amber, ponieważ w Miastach Wolnego Handlu ona najbardziej pasowała do moich celów i potrzeb. Poruszałem się tam jako cudzoziemska kobieta, nie stanowiąc żadnego zagrożenia i nie dysponując żadną siłą. Dzięki temu przebraniu wszyscy swobodnie ze mną rozmawiali — niewolnicy i kupcy, mężczyźni i kobiety. Ta rola odpowiadała moim potrzebom, Bastardzie. Tak jak obecnie odpowiada im lord Złocisty.

— A Błazen? On też był tylko rolą? Kimś, kim się stałeś, ponieważ "pasował do twoich celów"? — Nie patrzył na mnie, ale obserwując jego nieruchomy profil, zauważyłem, że zamyka oczy. Na chwilę uniósł do twarzy dłoń, ale stało się to zbyt szybko, bym mógł dojrzeć, jak mankietem rękawa otarł z oczu pierwsze łzy. — A zatem wcale cię nie znam, prawda?

I tym razem nie spodziewałem się odpowiedzi i przez chwilę dusiłem się w ciszy własnym gniewem i urazą.

— Owszem. Znasz — usłyszałem wreszcie. — Ty bardziej niż ktokolwiek inny w moim życiu.

Spojrzał w dół.

— Jeśli to prawda, to chyba jesteś mi winien prawdę o sobie. Jaka jest rzeczywistość, Błaźnie, a nie to, z czego sobie żartujesz lub pozwalasz podejrzewać innym? Kim i czym jesteś? Co do mnie naprawdę czujesz? Chcę to usłyszeć — powiedziałem już spokojniej.

Wreszcie na mnie spojrzał. W jego oczach krył się ból zmieszany ze łzami, które teraz strugami spłynęły mu po policzkach. Kiedy jednak tak się w niego wpatrywałem, żądając wyjaśnień, zobaczyłem, jak w tych oczach budzi się także gniew. Zadrżał nagle i prychnął pogardliwie, jakby nie wierzył, że mogłem zapytać o coś takiego. Pokręcił głową i wziął głęboki oddech. Słowa buchnęły potokiem.

— Wiesz, kim jestem. Znasz nawet moje prawdziwe imię. Jeśli chodzi o to, czym jestem, też to wiesz. Wiesz więcej o całej mojej osobie niż ktokolwiek z żyjących, a mimo to z uporem twierdzisz, że to wszystko nie może być mną. Co więc miałbym odciąć i porzucić? I dlaczego muszę cokolwiek przycinać, by cię zadowolić? Ciebie nigdy bym o to nie prosił. Wyciągnij z tych słów kolejną prawdę. Dlaczego ciągle chcesz określać moją osobę słowami? Słowa nie zawierają ani nie określają nikogo. Może to zrobić serce, jeśli jest do tego chętne. Wiesz, co do ciebie czuję. Wiesz to od lat. Nie udawajmy, ty i ja, sami w tej komnacie, że tego nie wiesz. Wiesz, że cię kocham. Zawsze cię kochałem i zawsze będę cię kochać.

Mimo drżenia całego ciała i potoku łez wypowiedział te słowa spokojnie. Wypowiedział je tak, jakby były nieuniknione. W jego głosie nie zabrzmiał nawet cień wstydu czy tryumfu. Czekał. Takie słowa zawsze wymagają odpowiedzi.

Miał rację. Ta myśl uderzyła mnie nagle jak obuchem.

Znałem Błazna takim, jakim naprawdę był i tylko to się liczyło. Był lojalny, zawsze życzliwy dla tych, których z jakiegoś powodu odrzucano i unikano, tak jak robiono to jemu w dzieciństwie, gotowy powiedzieć prawdę, nawet jeśli inni nie chcieli jej słyszeć. Kochał całym sercem i był gotowy poświęcić wszystko, jeśli uznałby to za słuszne. Był odważny ponad miarę i nigdy nie pozwolił, żeby cokolwiek było w stanie odwieść go od ścieżki, którą podążał.

Miał swoje sekrety, ale nigdy nie ukrywał przede mną sedna siebie.

Kochałem go. I nie w sposób, w jaki mężczyzna kocha swojego najdroższego przyjaciela, ale miłością, która sięgała do samego rdzenia mojej istoty. Miłością, której nie dzieliłem dotąd z nikim innym.

Siła i waga tej świadomości nagle wytrąciła mnie z równowagi, gdy zdałem sobie sprawę, że to wszystko prawda. Ze wszystkich ludzi, których kiedykolwiek kochałem, on był zawsze pierwszy w moim sercu.

Dlatego najmniejsze nawet podejrzenie, że może być związany uczuciem z kimś innym wzbudzało we mnie niepokój i zazdrość. Dlatego odkrycie Amber i sekretnego życia, jakie wiódł w Miastach Wolnego Handlu było dla mnie jak cios prosto w serce. Dlatego jako Tom Borsuczowłosy ryzykowałem swoją reputację, nadal grając rolę jego sługi, nawet gdy wokół nas narastały coraz to nowsze plotki.

Skala tego zjawiska była większa, niż mogłem znieść.

Dziewanna powiedziała mi kiedyś, że moja prawdziwa miłość zawsze była obecna w moim życiu, stała, która pojawiała się i znikała z moich dni, oddalała i zbliżała na powrót niczym pulsar. Wszystkie kawałki tej dziwnej układanki wreszcie znalazły się na swoim miejscu. Tylko jedna osoba zawsze pasowała do tego opisu. Błazen. Kochał mnie na każdym etapie naszego życia. Kochał mnie jako Bastarda, jako Toma i jako jego Katalizator. Nawet gdy byliśmy osobno, nadal istniało między nami to cudowne połączenie dusz, cieniutka nić Mocy. Przez te wszystkie lata był przy mnie, tak blisko, jak na wyciągniecie ręki, chociaż dzieliło nas morze. Byliśmy związani przez los i przez magię. Oczywiście, łączyła nas także miłość.

Sam już nie wiedziałem, jak długo powstrzymywałem się od dostrzeżenia co naprawdę nas ze sobą wiązało. Wcześniej widziałem Błazna jedynie jako człowieka i mojego przyjaciela, ale teraz ujrzałem nagle o wiele więcej. On zawsze miał rację. Nie miało znaczenia, czy był mężczyzną, czy kobietą. Nie miało znaczenia, jak siebie nazywał w stosunku do innych. Liczyło się to, że on był mój, a ja jego.

Było dokładnie tak, jak powiedział mi dawno temu. Kochał mnie i wszystko co tylko było częścią mnie. A teraz, kiedy patrzyłem mu w twarz, nie mogłem już dłużej zaprzeczać, że czułem do niego dokładnie to samo. Tak długo czekał, aż w końcu zrozumiałem, co próbował mi powiedzieć. A teraz, z poczuciem winy, uświadomiłem sobie, że znowu każę mu na siebie czekać. Błazen pozostawał nieruchomy, wpatrując się we mnie przez łzy, najwyraźniej nieświadomy objawienia, które przetoczyło się przeze mnie niczym fala przypływu.

— Kocham cię — rzekł cicho, jakby na potwierdzenie moich myśli, bezbłędnie podejmując przerwany wątek. — Nie nakładam na moją miłość żadnych ograniczeń. Absolutnie żadnych. Rozumiesz mnie?

— A ja kocham ciebie, Błaźnie. Nie czuję z tego powodu najmniejszego wstydu. — Głos mi się trząsł. — Ale pozwalanie Yek, Wildze czy komukolwiek innemu na myślenie, że chciałbyś ze mną sypiać, że pożądasz mnie jako partnera w łóżku, jest...

Przerwałem. Czekałem na jego przytaknięcie. Na próżno. Zamiast tego odwrócił wzrok. Policzki zaróżowiły mu się lekko, nie ze wstydu, lecz z jakiegoś innego głębokiego uczucia. Wiedziałem oczywiście, że mnie kochał, ale dopiero teraz, gdy patrzyłem jak się rumieni, unikając mojego spojrzenia, a po jego policzkach spływają strugi łez, docierało do mnie jak silne i prawdziwe było to uczucie.

— Och... — wyrwało mi się ciche westchnienie. Moje ciało zareagowało, zanim zrobił to umysł. To było tak, jakbym instynktownie wiedział, co robić. Ruszyłem zdecydowanym krokiem do przodu, aż dotarłem do niego i wziąłem go w ramiona. W tym momencie zdał mi się tak kruchy i bezbronny, że zalała mnie fala opiekuńczości.

Na początku wydawał się niezdecydowany, jakby nie był pewien, jakie są moje intencje, jego oczy były ogromne, gdy na mnie patrzył, pełne zaufania, które sprawiało, że serce ścisnęło mi się nagłym bólem w klatce piersiowej. Zrobiłem więc to, co w tamtej chwili wydawało mi się naturalne. Nachyliłem się do niego, dając mu wystarczająco dużo czasu na reakcję, na odsunięcie się, gdyby tylko tego chciał, a potem moje usta znalazły się na jego wargach.

Jego usta pod moimi było chłodne i słodkie, jak powietrze w jeden z najpiękniejszych wiosennych poranków. Pocałowałem go powoli i delikatnie, próbując zawrzeć w tym jednym geście całą czułość, całą moją miłość wobec niego. To była obietnica, że nawet jeśli nie będę mógł cofnąć tego, w jaki sposób już został przeze mnie zraniony, zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby chronić go w przyszłości. Obietnica, że będę odtąd kochać go tak, jak na to zasługiwał. A potem poczułem jak i on nachylił się do mnie bliżej, obiema dłońmi przytrzymując mnie za poły koszuli. Wszystko co tak długo w sobie tłumił teraz znalazło ujście i wybuchło z siłą tysiąca słońc. Rozkoszowałem się tym, dopóki nie poczułem, że brakuje mu tchu i przerwałem pocałunek, zlizując z jego warg słony smak łez.

Błazen odsunął się ode mnie odwracając wzrok, najwyraźniej zawstydzony kaskadą własnych uczuć i pokręcił głową, jednakowo oszołomiony jak ja sam.

— Nie... — powiedział powoli. — Ty tego nie chcesz... Nigdy nie chciałeś...

Trudno było stwierdzić, czy próbował przekonać do tego mnie, czy siebie.

Zerknąłem na obciągniętą rękawiczką dłoń Błazna. Kiedyś palcami prawej ręki dotknął przypadkowo przesyconych Mocą dłoni króla Szczerego. Zostały mu po tym dotknięciu srebrzyste palce i magia pozwalająca poznawać historię przedmiotów dotykiem. Podniosłem dłoń i spojrzałem na swój nadgarstek. Szare odciski palców wciąż był widoczne w miejscu, gdzie mnie wówczas dotknął. Nasze umysły połączyły się na chwilę, jakbyśmy razem ze Ślepunem utworzyli prawdziwy krąg Mocy. Jednak srebro na jego palcach już dawno przybladło, tak samo jak odciski palców na moim nadgarstku i więź, która nas łączyła.

— Przekonaj się — zaproponowałem, obracając dłoń i wyciągając do niego. Mocno zamknął oczy, aby oprzeć się pokusie, i powoli pokręcił głową.

— To nie byłoby rozsądne — powiedział ochrypłym głosem.

— Czy po Błaźnie można oczekiwać rozsądku? — Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Jego oczy napotkały moje szczerze spojrzenie, gdy znów podniósł głowę. Uniósł wskazujący palec, jakby mnie ostrzegał.

— Pragnę tego równie mocno jak powietrza, ale zabierz to, proszę.

Skinąłem głową, posłusznie opuszczając dłoń wzdłuż boku.

— Pozwól więc, bym ci to udowodnił w inny sposób. Obawiam się, że zaszliśmy zbyt daleko, by wracać do udawania. Gdybyśmy jednak mogli to zrobić, chciałbym tego. Naprawdę. — Odwróciłem od niego wzrok. — Kiedy teraz myślę o tobie, nie wiem nawet, jak mam cię nazywać na własny użytek. Nie jesteś dla mnie panem Złocistym. Nigdy nim tak naprawdę nie byłeś. A jednak Błaznem też już nie jesteś.

Zesztywniałem, gdy te słowa zaświtały mi w głowie. Dlaczego tak trudno jest powiedzieć prawdę?

Przez jedną niepewną chwilę bałem się, że źle zrozumie moje słowa. A potem pojąłem, że będzie doskonale wiedział, co mam na myśli. Przez lata pokazywał swym milczeniem, że rozumie moje uczucia. Słowa były jedynym narzędziem, jakie miałem. Brzmiała w nich stara magia, władza, jaką się zyskuje, poznawszy czyjeś prawdziwe imię. Byłem zdecydowany. Mimo to czułem się niezręcznie, wymawiając je.

— Powiedziałeś mi kiedyś, że jeśli nie zechcę cię już dłużej nazywać "Błaznem", mogę nazywać cię "Ukochanym". 

— Bastardzie... — udało mu się wykrztusić przez ściśnięte gardło. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, w których znalazłem niepewność, dużo niepewności, ale też coś o wiele głębszego, jakieś silniejsze uczucie.

— Ukochany — odpowiedziałem mu w podobnym tonie. 

Jego wzrok był skupiony, zupełnie jakby studiował coś w mojej twarzy. Pozwoliłem mu na to, samym spojrzeniem próbując przekazać mu to, czego nie udało mi się wyrazić słowami.

Wydawało się, że powietrze między nami trzeszczy od możliwości. Nie poruszyłem się. 

Wreszcie pochylił się nieznacznie do przodu, przekrzywiając przy tym głowę. Odpowiedziałem tym samym i zbliżyliśmy się do siebie na powrót. To było jak magnes. Poczułem jak Błazen opiera mi dłoń na przedramieniu, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie przy tym wzroku, a potem moje usta znowu spotkały się z jego. Poczułem się tak, jakby miedzy nami runęła właśnie jakaś niewidzialna ściana. W tej jednej chwili dostrzegłem szczegóły, z których wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak lawendowy zapach mydła, którego używał do włosów, albo delikatność jego skóry pod moim dotykiem. Sięgnął po moją dłoń i nasze palce splotły się razem w mocnym, tęsknym uścisku.

Ku mojemu zdziwieniu poczułem, jak w dole brzucha zaczyna gromadzić się ciepło i uświadomiłem sobie, że gorąco go pragnę. Być może już od dawna. Zdumienie mieszało się z niedowierzaniem, przerażeniem i euforią zarazem. Nie wiedziałem, który z nas to zapoczątkował, dość, że Błazen w końcu opadł plecami na miękkie łoże z piernatem lorda Złocistego, a ja ukląkłem nad nim, przypatrując mu się z uwagą. Odwrócił głowę, rumieniąc się mocno ze wstydem, poruszył się niezdarnie, zgiął jedną nogę w kolanie w nadziei, że dzięki temu ubranie ukryje jego podniecenie. Nie spojrzałem w dół, ale wcale nie musiałem tego robić, w jego milczącym bezruchu mogłem wyczytać wszystko, co czuł w tej chwili. Dzieliłem z nim każde z tych uczuć.

Mógłbym to teraz przerwać, obrócić tę sytuację w coś niewinnego, ale wcale tego nie chciałem. On najwyraźniej też nie, bo gdy pocałowałem go znowu, wargi Błazna rozwarły się przede mną, jakby były na to gotowe od zawsze. Nasze języki spotkały się ze sobą i splątały w niepewnym tańcu, nie znając jeszcze kroków, niepewne taktu muzyki, która grała dla nich jednym rytmem. Moje dłonie zawędrowały niżej, jedna zdarła ze szczupłych palców Błazna lekką rękawiczkę, a te bezbłędnie odnalazły swoje własne poszarzałe ślady, które pozostawił mi przed wielu laty.

Jego dotyk był delikatny, lecz odczułem go tak, jakby serce przeszyła mi strzała. Moc popłynęła mi w żyłach, gorąca jak alkohol, zimna jak lód. Przez mgnienie oka dzieliliśmy świadomość fizyczną. Intensywność tego przeżycia zaćmiła wszelkie inne doznania połączenia, jakie kiedykolwiek były moim udziałem. Było to bardziej intymne niż pocałunek i głębsze niż pchnięcie nożem, wykraczało poza połączenie Mocą jakie do tej pory dzieliliśmy i poza akt miłosny, a nawet moją więź Rozumienia ze Ślepunem. To nie było dzielenie, a stawanie się. Nie mogły tego ogarnąć ani ból, ani przyjemność. Poczułem jak się ku temu zwracam i otwieram. 

"Kochasz mnie naprawdę!" — usłyszałem nagle przepełnione zdumieniem echo myśli Błazna i nie mogłem powstrzymać się, by się nie roześmiać, chociaż sam nie posiadałem się ze zdumienia. Więc on nigdy do końca w to nie wierzył? Palce jego dłoni rozwiązały troczki mojej koszuli. Ja zdjąłem mu jego ubranie przez głowę, burząc włosy tak, że otoczyły niesforną chmurą jego twarz. Błazen uniósł się ku mnie i już chwilę później stawaliśmy się sobą nawzajem, poznawaliśmy się dogłębniej, niż powinno się to przydarzyć odrębnym istotom. Nasze wzajemne uwielbienie prawie nie zostawiało miejsca na nic innego.

Otworzyliśmy drzwi, o których wiedziałem, że nigdy nie zostaną zamknięte. Co więcej, wiedziałem, że nawet gdyby to było możliwe, nigdy bym tego nie chciał. To było miejsce, do którego należałem przez cały czas.

*

Zaledwie kilka dni później miały odbyć się zaręczyny naszego księcia z narczeską Wysp Zewnętrznych i cały zamek pogrążył się w przygotowaniach, nie potrafiłem więc ocenić, czy Błazen również jest nimi zajęty w związku z rolą jaką na dworze pełnił lord Złocisty, czy może rozmyślnie mnie unika. Dość, że praktycznie w ogóle nie widywałem go przez ten czas. Jego sługi, Toma Borsuczowłosego, nie zaproszono oczywiście na zaręczynową ucztę, ani trochę mi to jednak nie przeszkadzało. Po stokroć wolałem obserwować całe to wydarzenie z sekretnego korytarza wykutego w murze zamkowym, którego używałem czasem do szpiegowania dla mojego dawnego mentora, Ciernia.

Podczas gdy inni szykowali się w swoich komnatach do niekończącego się ucztowania, tańców i rozmów, ja szykowałem się zupełnie inaczej. Zebrałem do koszyka butelkę wina, chleb, kilka jabłek, ser i kiełbasę, zgromadziłem zapas świec, ściągnąłem ze swojego łóżka poduszkę i koc. Skoro mam się kulić w mojej kryjówce przez kilka godzin, to niech tym razem będzie mi wygodnie. W ciągu ostatnich kilku dni zima mocniej zacisnęła zamek w swych szponach i w sekretnych tunelach oraz korytarzach panował przenikliwy ziąb.

Gdy już znalazłem się na miejscu, przecisnąwszy się przez labirynt przejść, ułożyłem poduszkę na rozklekotanym stołku, który zgarnąłem po drodze, usadowiłem się, zarzuciłem koc na ramiona i przysunąłem oko do otworu, pozwalającego mi zajrzeć do wielkiej sali uczt. Z zadowoleniem stwierdziłem, że daje on spore pole widzenia. Wielkiej sali przywrócono zimową krasę. Wejścia i kominki zdobiły wiecznie zielone gałązki i girlandy, długie stoły pokrywały haftowane sukna, a na gości czekały świeży chleb, konfitury, misy z dojrzałymi owocami i kielichy do wina. Goście stali w grupkach lub siedzieli na krzesłach i poduszkach przy kominkach, a szmer ich rozmów mieszał się z cichymi dźwiękami, które wydobywał z harfy muzyk usadowiony na podwyższeniu przy głównym kominku. Słodyczy powietrzu przydawały południowe kadzidła, dar kupców z Miasta Wolnego Handlu.

Garbiłem się z okiem przytkniętym do szpary i patrzyłem, jak w wirze zabawy spotykają się i mieszają ze sobą Królestwo Sześciu Księstw i Wyspy Zewnętrzne. Tego wieczoru nie dbano o formalności. Ich pora nadejdzie nazajutrz. Dzisiaj stoły miały uginać się od potraw, lecz stały pod ścianami, by na środku sali było dość miejsca do tańca. Swoimi umiejętnościami będą mogli się wykazać pomniejsi i młodsi minstrele, żonglerzy oraz lalkarze. Wszędzie wokół panował swobodny chaos i radość.

Po kolei wyławiałem wzrokiem wszystkie znane mi osoby. Królowa Ketriken przechadzała się spokojnie między poddanymi, pełna godności i serdeczności zarazem. Sprawiała wrażenie zmęczonej, lecz zadowolonej. Mina towarzyszącego jej syna, księcia Sumiennego, była poważna. Książęta oraz księżne Królestwa Sześciu Księstw rozmawiali, śmiali się, skupieni w niewielkich grupkach, zawyspiarscy dostojnicy i wojownicy towarzyszący narczesce trzymali się raczej oddzielnie. Widziałem Ciernia, w towarzystwie ogniście rudej kobiety, trzykrotnie młodszej od niego. Dostrzegłem pieśniarkę Wilgę. Nawet księżną Cierpliwą, wdowę po moim ojcu, pogrążoną w ożywionej rozmowie z siedzącym obok niej młodym człowiekiem. Księżna coś mówiła, a młodzieniec patrzył na nią z rozchylonymi ustami, co pewien czas mrugając. Nie miałem mu tego za złe; ja sam nigdy nie umiałem nadążyć za tryskającą fontanną jej spostrzeżeń, pytań i opinii. Raz jeszcze powiodłem wzrokiem po zgromadzonym w sali tłumie, nigdzie jednak nie widziałem lorda Złocistego.

— Bastardzie — powiedział ktoś cicho właśnie wtedy, kiedy zastanawiałem się, gdzie mogła przepaść jedyna osoba, której widoku tak naprawdę pragnąłem i odwróciłem się zaskoczony, czując jak wzdłuż kręgosłupa przebiega mi nieprzyjemny dreszcz. Nie spodziewałem się tutaj nikogo, o wejściach do labiryntu korytarzy wiedziała jedynie garstka ludzi.

W mroku tajnego przejścia, kilka kroków ode mnie, stał Błazen. Potrafił poruszać się najciszej ze wszystkich osób, które znałem. W dodatku nie wyczuwałem go zmysłem Rozumienia i chociaż byłem uwrażliwiony na obecność innych żywych istot, tylko on potrafił mnie tak całkowicie zaskoczyć. Wiedział o tym i chyba go to bawiło. Uśmiechnął się przepraszająco, podchodząc bliżej. Złociste włosy miał ściągnięte do tyłu, a twarz pozbawioną makijażu pana Złocistego. Zrezygnował też z jego ubrań, miał na sobie proste wąskie spodnie i tunikę bez ozdób, a na dłoniach nieodłączne rękawiczki.

— Co tu robisz?! — wybuchnąłem, a potem dorzuciłem już łagodniej, choć może nieco prowokacyjnie: — Czy lord Złocisty nie powinien być na książęcej uczcie zaręczynowej?

— Lord Złocisty leży chory w swojej komnacie, zamknięty na cztery spusty i nie dopuszcza do siebie nikogo poza najbliższą służbą. Takie rozpuściłem plotki. — Urwał nagle i zapatrzył się na mnie. — Ja chciałem być tutaj z tobą — dodał cicho z nietypową dla niego otwartością.

Skinąłem głową, uświadamiając sobie nagle, że musi się czuć jednakowo niezręcznie jak ja, może nawet bardziej. Od ostatniego zajścia między nami wcale nie rozmawialiśmy. Po sposobie, w jaki odwracał wzrok, po jego niepewnych ruchach poznałem, jak wiele musiało go kosztować już samo przyjście tutaj. Uznałem, że w tej sytuacji słowa są zbędne, zamiast tego przesunąłem się więc odrobinę na siedzisku, żeby zrobić mu miejsce. Błazen z wdzięcznością przysiadł na skraju poduszki i podał mi bez słowa butelkę brzoskwiniówki, dwa przyniesione ze sobą kubki stawiając sobie na kolanach. Nie uszło mojej uwadze, że butelka jest w jednej czwartej pusta. A więc jednak dodawał sobie odwagi przed przyjściem tu.

Napiliśmy się obaj i z powrotem uniosłem skórzaną klapkę, która zakrywała judasza od naszej strony. Kuląc się obok siebie, mogliśmy przytknąć do niego po jednym oku. Tak spędziliśmy resztę wieczoru. Patrzyliśmy jak nasi przyjaciele wirują w takt muzyki, docierającej do naszych uszu nawet przez gruby mur, co jakiś czas podskubywaliśmy trochę jedzenia z koszyka, albo dolewaliśmy sobie brzoskwiniówki. Kiedy poczułem jak Błazen drży lekko w chłodzie, okryłem go połową swojego koca. Komentowaliśmy ubiory wielmożów i podsłuchiwaliśmy plotki, z pewnością nieprzeznaczone dla nas, wymieniając się następnie uwagami, albo wybuchając śmiechem. Wkrótce musieliśmy się wzajemnie uciszać, choć w sali panował taki szum głosów, że właściwie nie musieliśmy się obawiać o to, że ktoś nas usłyszy.

To dziwne napięcie, które wisiało między nami, stopniowo opadło i w końcu poczułem się prawie tak, jak wtedy, kiedy obaj byliśmy chłopcami. Prawie, bo w gruncie rzeczy było zupełnie inaczej niż wtedy, niemniej tutaj, w półmroku, mogłem przynajmniej udawać, że Błazen wciąż jest tym samym żartownisiem z mojego dzieciństwa, a ja znów jestem młody. Patrzyliśmy przez wąską szparę na samą ceremonię zaręczyn, a chłodny policzek Błazna był przyciśnięty do mojego. Oparł mi dłoń na ramieniu, by zachować równowagę, ale czułem, że hamuje podniecenie. Jego oddech przy moim uchu wydawał mi się głośny i w końcu przeniosłem wzrok na niego. Siedziałem, patrzyłem na niego i myślałem, jak się zmienił. Blady chłopiec o pyzatej twarzy, gibki i szczupły młodzieniec teraz wyraźnie stał się młodym mężczyzną. On też tego wieczoru zerkał na mnie co jakiś czas, z czułością i może z odrobiną lęku o to, co będzie z nami dalej.

Pozwoliłem mu patrzeć przez otwór, a sam odchyliłem się od szpary, by ulżyć bolącym plecom i już po fakcie zrozumiałem, że wypiłem za dużo brzoskwiniówki jak na jeden wieczór. Chwiejna konstrukcja złożona ze stołka z obluzowaną jedną nogą i poduszki odchyliła się razem ze mną. Błazen wstał zwinnie jak kot, żeby uniknąć upadku, a ja, zawsze mniej zgrabny od niego, zatoczyłem się lekko, próbując złapać równowagę. Od razu też poczułem jak wziął mnie pod rękę i podtrzymał, podając mi także drugą dłoń. Jak zawsze zadziwiła mnie jego krzepa, zaskakująca u kogoś tak delikatnej budowy.

Parsknąłem śmiechem.

— Chcesz zatańczyć? — zażartowałem.

Zrobiłem to, żeby spróbować rozluźnić nieco atmosferę, ale spoważniałem, kiedy Błazen ze wstydem odwrócił wzrok i po chwili skinął głową bez uśmiechu.

Pełnym rozczulenia spojrzeniem objąłem jego zaróżowione lekko policzki i powoli ująłem go za rękę, pozwalając by drugą wsparł mi na przedramieniu. W tajnych korytarzach zamkowych nie było zbyt dużo miejsca, gdy przebywała w nich na raz więcej niż jedna osoba robiło się ciasno i panował półmrok, ale i tak poprowadziłem go powoli do rytmu dobiegającej z sali muzyki.

Błazen zerkał na mnie nieśmiało, jego spojrzenie pełne było niewypowiedzianych wahań, niepewności, podszyte lękiem. Wiedziałem o tym i właśnie dlatego sam nie przestawałem uśmiechać się do niego łagodnie przez cały taniec, tym gestem starając się mu przekazać własne uczucia. Nasza relacja już nigdy nie miała być tym, czym była wcześniej i obaj zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Obaj wciąż ostrożnie krążyliśmy wokół siebie nawzajem, próbując na nowo ją zdefiniować i określić. Dla nas obu było to coś nowego, fascynującego i przerażającego zarazem.

Taniec się skończył i muzyka umilkła, ale Błazen nie odsunął się ode mnie od razu. Ja również tego nie zrobiłem. Czekałem, aż ułoży sobie w myślach to, co chce mi powiedzieć. Na chwilę otworzył usta, tylko po to, by zaraz znowu je zamknąć i zamiast tego przypatrywał mi się, jakby się nad czymś zastanawiając, z głową pochyloną lekko w moją stronę. Odruchowo zrobiłem to samo i pozwoliłem by moje usta powoli musnęły jego chłodne wargi. Poczułem jak jego ciało zadrżało lekko pod moim dotykiem, zupełnie jakby — bez względu na to, za jak stanowczego chciał uchodzić — w głębi serca wciąż się wahał, jakby szukał zapewnienia, że to, co działo się między nami ostatnio, było prawdziwe.

Wiedziałem, że będziemy musieli o tym porozmawiać, omówić wszystko co dzieliliśmy w ostatnich dniach. Wiedziałem, że było to nieuniknione, a jednak póki co, kiedy Błazen przywarł do mnie blisko, nie trzeba było nam więcej słów. Kiedy obaj będziemy gotowi, będą jeszcze całe dnie, tygodnie na rozmowy.

Do tego czasu wiedzieliśmy na czym stoimy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro