Wyprawa na Archipelag
[Muzyka jest nieco krótka, więc polecam ją sobie zapętlić]
Dzień 1: A więc tak. Dallien namówił mnie abym kupił ten głupi dziennik. Tuż przed wejściem na pokład Pallerind wyrzuciłem ponad 50 srebrników na tą bezużyteczną książkę, pióro i zapas kałamarzu na najbliższe trzy lata. W sumie mogę coś tu zapisać i tak pewnie o tym zapomnę po kilku dniach. Dzisiaj w raz z załogą wypłynęłyśmy z Fillarond i kierujmy się na południe wzdłuż lini brzegowej Halvindoru. Kierujemy się w stronę Birrany. Handel z pustynnymi klanami zawsze był lukratywny.
Dzień 5: Dzisiaj mieliśmy niewielką sprzeczkę z Dallienem. Muszę się gdzieś wyładować, więc równie dobrze mogę to zrobić tutaj. (Jeśli to czytasz Dallien, byłem w tamtym momencie wściekły. Tak naprawdę nie chce tego) Ten skretyniały cymbał powinien zawisnąć za bunt. Otwarcie sprzeciwił się wykonania moich rozkazów! Na mojej własnej łajbie! Mam ochotę wyrzucić go za burtę przywiązanego do wielkiego głazu. Albo kotwicy. Albo obu. Ktoś powinien mu poharatać tę śliczną buźkę.
Pisze to godzinę później. Niewiem co we mnie wstąpiło. Cały dzień moja głowa zdaje się przepompowane magią. Nie jest to przyjemne uczucie. Coraz gorsza pogoda i te cholerne suchary. Dallien jedynie przelał czarę goryczy. Mam złe przeczucia. Coś jest bardzo nie tak.
Dzień 8: Nareszcie mam chwile aby odpocząć. Od niemal całej doby zmagałem się z ogromnym sztormem, który cały czas szaleje na zewnątrz. Nawet ja, Findaal Dawnbond, nie widziałem takiej burzy. Nasze żagle, a raczej to co z nich zostało, są zwinięte. Kazałem abyśmy płynęli z prądem. To chyba jedyny sposób aby przetrwać najbliżej kilka dni. Miejmy nadzieje, że nie zrzuci nas zbyt mocno z kursu. Muszę odpocząć, i wracać na górę.
Dzień 15: Burza dobiegła końca. A my wylądowaliśmy tak gdzie się obawiałem. Jesteśmy na samym środku cholernego oceanu. Bezpieczna linia brzegowa dawno zniknęła za płaskim jak deska horyzontem. Nie wiem co robić. Musimy poczekać do nocy, aż Dallien ustali nasze położenie. Miejmy nadzieje, że jego magiczne hokus pokus na coś się przyda.
Dzień 17: Magia Dalliena wskazała na południe. Na południu był najbliższy ląd. Było to równie prawdopodobne co kobieta na statku, ale nie mieliśmy wyboru. Załoga była zdemoralizowana, zapasy powoli się kończyły, a żagle miały więcej dziur niż stare gacie. Właśnie coś zauważyłem. Dallien ma niezwykle delikatne rysy twarzy. Cóż to może dlatego, że jego ojcem był człowiek. Tak czy inaczej, płynąc przez dwa dni w kierunku w jakim wskazała magia Dalliena, gdy niemal straciliśmy nadzieje, jeden z majtków, a dokładniej Gerimm, zaczął krzyczeć iż widzi ląd. Na horyzoncie pojawiła się wyspa! Załoga odrazu odzyskała ducha. Zabraliśmy ostatnie dwie szalupy i przebiliśmy do brzegu. Wylądowaliśmy na przepięknej plaży gdzie była tona rozwalonego drewna wyrzuconego przez morze. Postanowiliśmy się zagłębić wgłąb wyspy. Roślinności była dziwna. Nie widziałem takiej nigdzie wcześniej. Ani na wielkiej pustyni, ani w Puszczy Gravideux. Wszędzie było tak soczyście zielono, że ciężko to opisać. Jednak nie to było najbardziej zadziwiające. Po kilku minutach podróży wgłąb, zostaliśmy otoczeni przez dziwnych jaszczuroludzi. Przypominali smoki o niebieskich łuskach wielkości elfa. Mówili w nieznanym dla nas języku i nieznani elfickiego. Komunikacja może sprawiać problemy, lecz Dallien zdaje się być pewien swego gdy mówi o nauczeniu się ich języka. Nieznajomi zaprowadzili nas do ich wioski. Drewniane chaty gdzie nas trzymają, są proste i bez większych luksusów, jednak co ciekawe cześć z obcych zdaje się mieć jakiegoś rodzaju gniazda na dachach swoich chat. Nie mam pojęcia po co im one. Może hodują jakieś ptactwo. Siedzę teraz z częścią załogi w jednym z domów do którego nas zaprowadzili. Ktoś mieszkał tu wcześniej. Musiała to być jedna z rodzin tubylców. Rozkazałem załodze niczego nie dotykać. Nie chce aby gdy wrócą wszystko zostało rozwalone. Jutro postaramy się z nimi jakoś porozumieć.
Dzień 18: Dzisiaj rano przybyła do nas jakaś ważna osoba. Jaszczur, czy jak moi ludzie nazywali go od smoko-podobnego wyglądu, Drakkon, różnił się od pozostałych. Miała skrzydła i rogi na głowie ozdobione licznymi kolczykami. Jednak czymś co odróżniało ją najbardziej był jej szkarłatny kolor łusek. Domyślam się, że była to samica tego ludu. Wyglądała na kapłankę lub kogoś w tym rodzaju. Emanowała autorytetem, jakiego dotąd nie widziałem ani u generałów ani królów. Jak dobrze pamietam, jedyną osobą która zrobiła na mnie takie wrażenie, był tylko jeden mag. Ale on się nie liczy. Niemal napewno był wampirem. Tak czy inaczej, Drakkon obserwowała nas uważnie opierając się na swojej lasce, a następnie przemówiła do nas po elficku. „Jesteście niezwykle odważni, skoro zapuściliście się na Archipelag Smoczego Ognia" powiedziała z lekko syczącym akcentem. Nieco zaskoczony, odpowiedziałem:
„Wybacz nam, pani. Podróżowaliśmy do Birrany na wybrzeżu Halvindoru. Jednak sztorm pozbawił kilku moich ludzi życia, jak i zniósł nas z kursu." Powiedziałem najuprzejmiej jak potrafiłem. Skoro już napotkaliśmy w miarę przyjazną osobę, warto być miłym. Zwłaszcza, że coś mówiło mi, że gdyby tylko chciała, kobieta mogłaby nas zabić pstryknięciem palców. Dallien potwierdził mi później, iż wyczuł w okół niej potężne skupisko magii. Smoko-kobieta kiwnęła kilka razy łbem. „Rozumiem. Drakkeni, jak nazywa nas wasz lud, nie przepadają za obcymi. Damy wam nieco zapasów i wskażemy kierunek do waszego celu. Jednak musicie wypłynąć przed następną pełnią." Oznajmiła. Ochoczo się zgodziłem, co Dallien skwitował dość kwaśną miną. Zafascynowali go ci tubylcy. Jestem pewien, że w swoich notatkach ma conajmniej kilka stron poświęconym tylko tej magiczce. Wydałem kilka rozkazów i teraz czekam jedynie z grupką żeglarzy na zapasowe żagle. Pisząc to siedzę na piasku, miejmy nadzieje, że się zjawią nie przepadam za piaskiem. Dziwnie to brzmi jak na marynarza. Jest szorstki, nieprzyjemny i wszędzie włazi.
Dzień 20: Naprawy idą według planu. Kilka desek zostało wymienionych, nowe żagle zawieszone i koło sterowe zastąpione pięknie wypolerowanym czarnym, czy jak wolą je nazywać tubylcy, hebanowym odpowiednikiem. Tempo prac Drakkenów jest nie wiarygodne. W dwa dni ich cieśla zdołał wykonać nowy ster, kilka klepek i deski pokładowe. W dodatku, robotnicy zdołali oczyścić drogę do naszego statku, aby ułatwić nam transport towarów. Jutro mamy otrzymać ostatnie zapasy i wypłyniemy w końcu w kierunku Birrany. Co ciekawe, Cantar zdołał wymienić nieco naszych dóbr na obsydian, wyroby z kości oraz dziwną roślinę, która jakoby potrafiła rozluźnić i odprężyć. Brzmi całkiem nieźle. Tak czy inaczej miejmy nadzieje, że uda się nam wypłynąć do końca jutrzejszego dnia.
Dzień 25: Jesteśmy już w Birranie. W trakcie podróży nie było zbyt wielu okazji do pisania, jednak teraz mam trochę czasu. Siedzimy w karczmie opijając sukces naszej nietypowej wyprawy. Nie wiarygodne jest to ile pieniędzy otrzymaliśmy od magów którym sprzedaliśmy to co Cantar wytargował od Drakkenów. Jeden z nich, koleżka imieniem Fenubim, poprosił mnie o napisanie raportu, ze zdarzenia. Mówiąc szczerze, nie za wiele pamietam. Pamietam jedynie przybycie do wyspy i to, że kilka dni później odbiliśmy od niej z naprawionym statkiem. Nie mam pojęcia czy to wynik magii rzuconej na nas przez Drakkenkę, czy przez to cholerne zielsko, zakupione od tubylców. Żucie tego odpręża i rozluźnia, ale chyba ma jakieś efekty uboczne. Całe szczęście Dallien namówił mnie abym kupił ten dziennik. Co ciekawe, na jednej ze stron, widnieje notatka nie napisana przeze mnie. „Wczorajsza wymiana nie przebiegła tak jak miała. Z lasu wyłonił tuzin Drakkenów. Żaden z nich nie miał obiecanych towarów. Wszyscy o niebieskich łuskach i wściekłych oczach. W rękach trzymali pałki nabijane smoczym szkłem, ostrza wykonane niemal w całości z niego, oraz jeden z nich miał łuk. Rzucili się na nas bez ostrzeżenia. Dwóch z moich ludzi padło, a reszta uciekła. Zostaliśmy jedynie ja oraz Findaal. Moja magia posłała na tamten świat dwóch albo trzech, a topór mojego przyjaciela drugie tyle, jednak zarówno ona jak i ja opisaliśmy już z sił. Nagle między nami, a jaszczurami wylądowała kobieta, która rozmawiała z nami wcześniej. Powiedziała coś w ich ostrym języku. Zrobiła to takim tonem, że dostałem ciarek. Niebiescy, byli chyba zbyt pijani bezpodstawną nienawiścią, aby jej słuchać. Niemniej jednak, powinni. W ich kierunku poleciały niezliczone błyskawice, kule ognia i inne niezbyt przyjemne pociski. Ostatniemu natomiast, magiczka rozbiła głowę kijem. Gdy obróciła się w naszym kierunku, na jej pysku malował się smutek. „Idźcie już." Powiedziała „Wasz cel znajduje się tydzień drogi na północny zachód stąd. Pomyślnych wiatrów."
To tyle. Nic więcej. Ani przeprosin, ani nic. Tylko: Idźcie w cholerę. Nie mniej jednak, uratowała nam życie. To chyba wyrównuje dług. Miejmy nadzieje, że tym razem trafimy do Birrany bez większych problemów." To chyba Dallien naskrobał to gdy ja byłem pod wpływem tego zielska. Nigdy więcej nie wezmę tego cholerstwa do ust. Tak czy inaczej, ten dziennik będzie musiał wystarczyć temu magowi. A ja będę musiał zaopatrzyć się w nowy przed kolejną wyprawą.
Fragment z: Dzienniki Kapitana Findaala cześć pierwsza. Autorstwa Fenubina Mistyka.
===
Witajcie. Co sądzicie o tym eksperymencie? Jak wam się podoba sama historia i zmiana stylu? Co sądzicie o bohaterach? Więcej pytań nie mam. No może poza jednym. Jak tam pierwszy dzień szkoły? A nie. To było miesiąc temu... To może, jak to w zasadzie u was działa? Ja mam przez dwa dni wykłady na uniwerku, a później wszystko online. Piszcie co u was, a ja idę pisać dalej.
Bywajcie
Suchy_Andrzej
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro