Pierwsza i ostatnia miłość Cyntii
Ostatni tego dnia pociąg do miejscowości Pruderia Znikoma odjeżdżał z peronu za dwie minuty. Kłęby dymu buchały znad lokomotywy, uderzając w błękitne niebo siwym pióropuszem, maszynista uprzejmie asystował przy załadowaniu ostatnich waliz i skrzyń do wagonu bagażowego, a po chwili rozbrzmiewał już gwizdek przywołujący ewentualnych spóźnialskich do porządku. Jeden starszy pan machał ze swojego przedziału dwójce wnucząt zostających na dworcu, jakiś brat w ostatniej chwili wrzucał siostrze przez okno opakowanie czekoladek z likierem. Jeden chłopiec marudził, że chce już jechać, bo wakacje mu mijają, a jego tata szeleścił gazetą tak głośno, że było to dobrze słyszalne przez otwarte okno wagonu. Chudy wąsacz wołał do wysokiego brodacza coś o cenie krewetek, a ten odpowiadał tylko w kółko, że nic nie słyszy. Gruby dżentelmen w meloniku na zmianę machał na pożegnanie swojej żonie i kaszlał, dławiony dymem. Ponad torami przeleciała ulotka informująca o obecnym w miasteczku zespole cyrkowym. Konduktor stanął wreszcie na stalowym stopniu lokomotywy, rozejrzał się po peronie, wsuwając kciuki za pasek, po czym uśmiechnął się pod zawiniętym fantazyjnie wąsem. Sprawdził kieszonkowy zegarek na złotym łańcuszku. Pociąg mógł zaraz ruszać.
Tylko jedna osoba nie zgadzała się z takim postanowieniem.
Po moim trupie - myślała sobie - ten parszywy cud techniki nie ma prawa odjechać beze mnie.
Całe to szczęście, że tylko w taki sposób myślała, a nie wyrażała swe poglądy na temat kolejnictwa na głos, zgodnie z szeroko przyjętymi bowiem zasadami takie słowa nie przystoją damie. A ona zdecydowanie była damą. Na to wskazywałaby jej elegancka sukienka barwy grynszpanu z ostrym, białym kołnierzykiem, współgrającym z rękawiczkami i pantofelkami. Takie pantofelki mogła nosić tylko dama. Podobnie tylko tego typu kobieta mogłaby wyróżniać się delikatnym naszyjnikiem z pereł oraz kapeluszem z szerokim rondem, osłaniającym elegancko ułożone ciemnoblond włosy. Tak - Cyntia Ruterford była damą. Od obcasów po czubek pięknej głowy jaśniała aurą dumy i dostojeństwa, a przy tym miłego dla oka uroku. Działo się tak nawet wówczas, gdy biegła przez zatłoczony dworzec kolejowy, jedną dłonią podtrzymując kapelusz, a w drugiej ściskając uchwyt walizki.
A tak działo się teraz.
- Przepraszam! Proszę wybaczyć, pociąg mi ucieka - tłumaczyła się kobieta w możliwie najbardziej uprzejmy w tej chwili sposób, przeciskając się przez tłum. Z tłumami bywa zwykle tak, że podobne zawołania zwyczajnie niewiele dają. Parcie w stronę przeciwną niż wszyscy pozostali spotyka się z niezrozumieniem i podejrzliwymi spojrzeniami - nawet, gdy jest się Cyntią Ruterford w sukience z białym kołnierzykiem.
Jej mimo wszystko udało się wypaść spomiędzy ludzi idących w innym kierunku. Nie zdążyła jednak pogratulować sobie tego szczęścia, bo zaraz zdarzyło się znowu nieszczęście.
Odgłos zderzenia był nieprzyjemny. Nietrzymany dłużej kapelusz odleciał do tyłu. Walizka wypadła w bok i otworzyła się samoistnie, wyrzucając na wierzch wszystko to, co podróżująca dama wolałaby raczej zachować ukryte. Sama Cyntia niewątpliwie również upadłaby na ziemię, gdy obcas nie oparł się o podłoże tak mocno, jak powinien - ale nie upadła. Chwyciło ją to, z czym wcześniej się zderzyła.
W pierwszej chwili pisnęła, dostrzegając tylko wpatrzone w nią zielone, kocie oczy i głowę o dziwnym kształcie. Wesołe oczy, pomyślała mimowolnie. Wesołe oczy marzyciela.
- Już dobrze, panienko! - wołał ten ktoś, ciągnąc ją za rękę, by mogła się wyprostować. - Zaraz zrobimy porządek! Proszę się nie martwić!
- Och, niech pan puści... Mój pociąg! - Zdjęta trwogą dama wybiegła przed siebie, machała rękawiczką, ale było już za późno. Pociąg do Pruderii Znikomej właśnie odjeżdżał i niemożliwym było powstrzymanie go w tej chwili. Białe kłęby dymu kładły się płasko na dachu stalowego kadłubu, gdy ten nabierał prędkości.
Cyntia Ruterford zatrzymała się, opuściła ręce. Sama nie była pewna, co teraz dominuje wśród jej emocji: złość czy poczucie beznadziejności.
Po chwili jednak dobiegł do niej człowiek, z którym chwilę temu się zderzyła. Złość wygrała.
- Droga panienko! Mam tu twoje rzeczy, pozwoliłem sobie je pozbierać. Proszę uprzejmie. Czy to był panienki pociąg? Na pewno za godzinę czy dwie będzie kolejny, sprawdziwy zaraz rozkład jazdy...
Cyntia nie wytrzymała.
- Proszę tak na mnie nie mówić! - zdenerwowała się, wyrywając z rąk mężczyzny walizkę i kapelusz. - Nie jestem pana przyjaciółką, a kolejnego pociągu nie będzie, nie dziś.
- Kiedy zatem?
- Och, jutro w południe! To wszystko pana wina, gdyby był pan ostrożniejszy i nie wpadł na mnie, już siedziałabym w wagonie...
- Moja wina, tak?
- Tak, zdecydowanie!
- W takim razie muszę to naprawić!
Cyntia zamrugała zaskoczona i pomimo gniewu spojrzała uważniej na rzeczonego pana. Ciągle się uśmiechał, ale może sprawiał takie wrażenie tylko przez te pogodne oczy, zielone jak świeża trawa. Wyglądał dostojnie. I wcale nie miał takiej dziwnej głowy - to tylko czapka, którą nosił, kazała tak na początku myśleć. Czapka pilotka, skórzana, zapinana pod szyją i chroniąca uszy, z parą gogli na górze. Pasująca zresztą do podobnej, brązowej kurtki z lisim futrem na ramionach, pod którą jaśniała pstrokata koszula.
Kobieta zawahała się, ale potem potrząsnęła głową.
- Nic pan nie może zrobić w tej sprawie - odparła poważnie. - Najlepiej będzie, jak już pan sobie pójdzie.
Nie czekała. Sama odeszła, zakładając kapelusz na głowę i pozwalając sobie dumnie unieść podbródek, jakby na przeciw poniesionej właśnie klęsce. Dopóki stukot jej butów nie przestał rozbrzmiewać w harmidrze dworca, dopóty pilot stał i nie tracił zielonej sukienki z oczu.
***
Głównym daniem serwowanym przez dworcową restaurację były frytki z keczupem i kotlet wycięty w kształt lokomotywy. Można to było popić Super Sodą albo ciepłym sokiem malinowym. Pomimo stale działających wentylatorów sufitowych w lokalu było parno, a jedyny widok, na jaki pozwalały duże okna, stanowił szary plac dworca kolejowego i chodzący po nim ludzie.
Cyntia zamówiła tylko kawę, by uspokoić nerwy. Zanim jednak ją dostała, wraz z dźwiękiem dzwonka przy drzwiach pojawił się nie kto inny, ale nieszczęsny mężczyzna w pilotce. Nieszczęsny, ale nie nieszczęśliwy. Gdy tylko dostrzegł Cyntię, próbującą za wszelką cenę ukryć się przed jego spojrzeniem, uśmiechnął się i ruszył żwawo w stronę stolika. O mało nie wpadł przy tym na kelnerkę niosącą kawę.
- To dla tej pani? Zapłacę! - rzekł pogodnie i nim zainteresowana zdążyła choćby wstać, nieznajomy już płacił za jej kawę. W końcu filiżanka stanęła na blacie, mężczyzna zaś usiadł po drugiej stronie stolika.
Kobietę zatkało - ale nie na długo.
- Pan jest bezczelny!
- Bardzo staram się być szarmancki - brzmiała odpowiedź.
Mężczyzna zdjął czapkę. Na czoło opadły falowane włosy, płomienne jak jesienne liście i wspaniale współgrające z pełnymi życia oczami. Nawet nieco odstające uszy nie burzyły harmonii tej twarzy.
- Nie potrzebuję pana szarmanckich zagrywek. Bardzo dziękuję. Pomógł mi pan pozbierać rzeczy z walizki i zapłacił teraz za kawę. Dziękuję, choć nie wiem, jaki ma pan w tym interes...
- Zdradzę pani, jaki mam w tym interes, pod warunkiem, że pani zdradzi mi swoje imię.
Cyntia zakręciła łyżeczką w filiżance kawy, w myślach burząc malutką część barykady, którą z uporem zbudowała przeciwko temu śmiesznemu pilotowi. Po chwili wzruszyła ramionami, stale udając, że to wszystko niewiele ją interesuje.
- Skoro jest to panu tak potrzebne, nazywam się Cyntia.
- Celeryn. Zaszczytem dla mnie było postawić ci kawę, Cyntio. Och, rozbawiłem cię? O wiele przyjemniej wygląda na twojej twarzy uśmiech, niż troska i gniew. Nie powstrzymuj tego! Co się zatem bawi? Moje imię, tak? Rodzice mieli fantazję, należy to przyznać! Przyjaciele nie odkryli jeszcze odpowiedniego skrótu. Wolą nazywać mnie Rudym. To znacznie prostsze. Ale Cyntia! To piękne imię.
- Po prababce. Bez znaczenia.
- Każde imię ma znaczenie. Widzisz, Cyntio, bardzo dobrze się składa. Nieraz słyszałem w mojej rodzinie, że imiona mają moc. A gdy zaczynają się od tych samych liter, łączy je dodatkowa więź! Przepięknie się śmiejesz, po co kryć to za rękawiczką? Wolę biel twoich zębów od bieli rękawiczki.
- Pan zupełnie nie ma hamulców!
- Musi w tym być prawda.
- Och, ale też... Nie odpowiedział pan, to znaczy nie odpowiedziałeś, Celerynie, zgodnie z umową. Jaki masz interes w zaczepianiu mnie?
Tym razem się powstrzymał. Zmrużył oczy po kociemu i nonszalancko odchylił się na bok.
- A może nim odpowiem, zgodzisz się najpierw zjeść ze mną obiad?
***
Siedzieli teraz razem nad dwiema porcjami kotletów wyobrażających lokomotywę, ona popijała kawę, a on herbatę tak mocną, że niewiele jej brakowało do kawy. I rozmawiali, nie zważając na to, że za oknami ciemniało, a na dworcu zapaliły się już lampy.
- Miałam jechać do Pruderii Znikomej - mówiła Cyntia, swobodnie bawiąc się w palcach swoimi perłami. - Mam tam krewnych. Ciotka zapewniła mi posadę stenotypistki w biurze rachunkowym...
- Taka kobieta jak ty miałaby spędzać życie między biznesmenami kopcącymi cygara jak ten biedny pociąg? Nie mogę na to pozwolić!
- Taka: to znaczy jaka?
- Elegancka, piękna jak jutrzenka i potrafiąca odpowiedzieć mi z czarującym wyrafinowaniem.
- Och... Kto by pomyślał, że taki mężczyzna będzie dziś prawił mi komplementy w restauracyjce przy dworcu!
- Taki: to znaczy jaki?
- Rudy jak lis.
Tym razem oboje parsknęli śmiechem, mimowolnie nachylając się przy tym ku sobie, jak gdyby dzielili jakiś poważny sekret. Dopiero po chwili Cyntia dodała:
- I w dodatku udający pilota!
- Udający? Zechciej mi wybaczyć, droga Cyntio, to prawdziwe gogle. Ależ tak. Latam w ochotniczych służbach powietrznych, w pierwszej formacji bojowej kapitana Oberta.
- Czy ten kapitan każe wam zawsze chodzić w takich strojach?
- Bynajmniej. Ale o wiele większe wrażenie sprawia się wpadając na piękną kobietę w takiej czapce, niż bez takiej czapki. Och, to chyba... masz tu plamkę od kawy.
- Gdzie?
- O tutaj. Wybacz śmiałość...
- Nie. Nie, dziękuję. Ale to stara plamka, nie sprała się tyle czasu. Z daleka jej nie widać...
- Cyntio?
- Hmm. Tak, Celerynie?
- Masz przepiękne oczy.
- Tak. Tak, ty również.
***
Dworzec był już pusty, gdy powoli odprowadzał ją do małego hotelu w pobliżu. Chciał opłacić jej pobyt, ale odmówiła. Nie chciała wyciągać od niego pieniędzy na rzeczy, za które mogła sama płacić. To tylko jedna noc, wyjaśniła.
- Jedna noc. A jutro będziesz już daleko stąd?
- Czy ja wiem, czy tak daleko. Wpadł mi do głowy absurdalny pomysł.
- Nie ma absurdalnych pomysłów, Cyntio.
- Zatem... Może przylecisz do Pruderii Znikomej swoim samolotem, dzielny pilocie Celerynie? Ależ to byłby pokaz!
- Piękna myśl! A więc nie marzy ci się wcale rycerz na białym koniu, ale pilot w srebrnym samolocie?
- Czy ja wiem, czy tam zaraz marzy... Byłoby widowisko.
- Lubisz widowiska?
- Może. Lubię.
- A więc przylecę do ciebie. Przylecę do Pruderii Znikomej, wyrwę cię z tego nudnego biura, od tej maszyny do pisania, a potem...
- Och! Potem?
- Polecimy gdzie zechcesz!
Umilkła na kilka chwil, ukryła roziskrzone spojrzenie pod wachlarzami rzęs. Gdyby ktoś obserwował ich teraz z daleka, zobaczyłby elegancką damę, która się waha, oraz dżentelmena w skórzanej kurtce, który nie śmie naciskać. W końcu to ona się odezwała.
- Ciągle mi nie odpowiedziałeś. Dlaczego mnie zaczepiasz? Dlaczego zaprosiłeś mnie do obiadu?
- Bo miałem nadzieję, że nie odmówisz - odparł spokojnie, przywołując na twarz szczery uśmiech. - Bo gdy na siebie wpadliśmy, piękna Cyntio, natychmiast się w tobie zakochałem!
***
Cyntia Ruterford sama nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Z hotelu telegrafowała do ciotki, przepraszając za opóźnienie i nie oczekiwała odpowiedzi. Stare panny mieszkające w Pruderii Znikomej już takie były, że jeśli nadymały się gniewem, to po staroświecku tylko milczały i nosiły nosy jak najwyżej się dało. Mimo wszystko Cyntia nie czuła się dobrze, wysyłając telegraficzne kłamstwo, jakoby jej pociąg miał odjechać zbyt wcześnie. Ale jak mogłaby podać prawdziwy powód całego tego zamieszania? Jak miałaby opisać tego szczególnego mężczyznę? Nie sposób! Drugi raz kłopotała się z tym, gdy przed pójściem spać uzupełniała zapis w pamiętniku. Brakowało jej słów. Jeden na milion? Z pewnością, ale zaraz brzmi to jakoś nieprecyzyjnie. Bajeczny? Nietuzinkowy? Marzyciel - tak. Mały chłopiec w ciele dorosłego mężczyzny, który lata swoim samolotem, pomaga damom w opałach i potem za nimi biega, niby za kolorowym latawcem. Odruchowo przygryzała koniec pióra i myślała, że cóż by jej szkodziło zostać takim latawcem? Nic tak po prawdzie. To nawet całkiem sympatyczne. Adorator. Miała adoratora. Ach, gdyby stara ciotka się dowiedziała! Ale się nie dowie. Tylko pamiętnik dowie się i zachowa dla siebie to, jak pięknie zielone oczy mogą współgrać z płonącymi rudo włosami i wiecznym uśmiechem.
***
Następnego ranka jakimś cudem czekał na nią przed hotelem. Ona miała teraz sukienkę barwy koralowej; on przyniósł jej czekolady z kawałkami pomarańczy.
- Nie wiem, jak udało ci się trafić - rzekła, gdy siedzieli potem na ławce - ale to moja ulubiona czekolada.
Ucieszył się tak, jak cieszy się dziecko z wielkiego tortu urodzinowego.
Tym razem nie musieli mówić dużo. Siedzieli, cieszyli się sobą nawzajem, a cisza między nimi utrwalała i czyniła niezniszczalnym to, co wczoraj zbudowały słowa. Tym trudniej więc było im się rozstać, gdy nadeszła pora odjazdu.
Jeszcze na stopniach wagonu ją zatrzymał.
- Cyntio! Trzymaj. To moja ulubiona książka, umili ci podróż.
- "Podróże Terry'ego Lorensa"? Kto by pomyślał!
- Śmiej się, śmiej! Do twarzy ci z tym uśmiechem.
- Celerynie?
- Tak, Cyntio?
- Nie zapomnij mnie, proszę.
- Ciebie? Nigdy!
Gdy siedząc już w wagonie zajrzała do książki, wyraźnie wyświechtanej, ale trzymanej od lat z wyraźną czcią, zdała sobie sprawę, że zamiast zakładki użyto w niej złożonej serwetki. Na serwetce wypisany był adres.
A potem były listy.
***
"Celerynie. Praca stenotypistki okazuje się mniej nudna, niż mogłoby się zdawać, a przy tym - co najważniejsze - jednak całkiem przystoi takiej damie, jak ja. Codzienne pisanie na maszynie idzie mi coraz sprawniej. Myliłeś się w kwestii przedsiębiorców z cygarami. Jest tu tylko jeden przedsiębiorca i kilku urzędników, z czego dwaj palą papierosy o niedrażniącym zapachu. Dziś na śniadanie mogłam zjeść bułeczkę z dżemem robionym z moreli z tutejszego sadu. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak piękny może być sad moreli. Mam nowy kapelusz pod kolor ich owoców..."
"Cyntio. Jako pilot samolotu widywałem już wiele, ale masz rację - nie sad moreli. Zgaduję, że twój kapelusz musi być piękny. Może nawet tak piękny, jak suszony wrzos, który dodałaś do ostatniego listu. Śniło mi się ostatnio wrzosowisko. Pięknie byłoby mieć dom wśród tych kwiatów..."
"Celerynie. Dzisiaj podczas przerwy w pracy ponownie widziałam przez okno lecący nisko samolot. Lubię sobie wyobrażać, że to ty wtedy lecisz i widzisz z góry to miasteczko, w którym tak trudno o odrobinę uroku..."
"Słodka Cyntio. Któregoś dnia przylecę. Zabiorę cię i zobaczysz, że z lotu ptaka wszystko ma swój urok."
"Drogi Celerynie. Oczekuję cię. Nie każ mi czekać zbyt długo. Udzielam dzieciom w miasteczku korepetycji z geografii. Może powinnam wysłać ci mapę, byś w końcu do mnie trafił?"
"Moja Cyntio. Trafiam do ciebie każdej nocy. Zawsze, gdy zawieje wiatr, czuję zapach twoich włosów..."
"Mój Celerynie. Ilekroć piję tu kawę, wspominam nasz wspólny obiad. Pragnę wyznać ci, że zabrakło mi wtedy dotyku twojej dłoni na mojej."
"Kochana Cyntio. Nie pozwolę ci tęsknić. Jeśli wolno mi spełnić twoje sny, zrobię to i przybędę lada dzień."
"Kochany Celerynie. Śniło mi się, że byliśmy dalego stąd, tylko we dwoje..."
"Najukochańsza Cyntio!..."
"Najukochańszy..."
***
Kolejny czwartek rozpoczął się boleśnie czwartkowo w sposób następujący: Cyntia Ruterford odnotowała, że od czterech dni nie uzupełniała w ogóle pamiętnika, zbyt pochłonięta pisaniem listów, których nazbierało się już w jej szufladzie kilkanaście. Niektóre przychodziły dwa razy dziennie: rano i wieczorem, tak że wstawała do nowych wieści i zasypiała, ledwie odpisawszy na kolejne. Poza tym nic się nie zmieniło. Piła tyle samo kawy, tak samo często czytywała swoje ulubione wiersze (książkę pożyczoną od pilota znała już niemal na pamięć). Coś musiało jednak ulec zmianie w jej zachowaniu, pewnego dnia bowiem jej szpakowaty współpracownik, pan Niut, zauważył:
- Nasza Cyntia ponownie wpatruje się w okno, zamiast porozmawiać z nami w wolnej chwili! A czegóż tam pani wypatruje?
- Najpewniej cudu.
- Cudu? - Niut zarechotał. - To nie u nas. U nas są tylko buraki i morele.
Pruderia Znikoma słynęła z wielkich pól buraków położonych w okolicy. Nawet z okien biura było je widać, jak ciągnęły się płasko aż po las na horyzoncie.
- Lubię jeszcze oglądać samoloty - dodała Cyntia nieobecnym głosem.
- Samoloty! To jakaś pasja?
Wzruszyła ramionami.
- Ale ale, pani Cyntio! Tam jeden leci, zdaje się! Nisko, do czorta, jakby miał lądować...
Sama nie wiedziała, czego oczekiwała, ale natychmiast podeszła do okna, przy którym pan Niut roztaczał siwą, papierosową aurę. Wyjrzała - a wyjrzawszy, zdumiała się całkowicie.
- Wybaczą mi panowie na chwilę?
- Wybaczą! Patrzcie no, to naprawdę ląduje, o, w burakach! Pewnie szpieg!
Cyntia nie słyszała jednak dalszej części rozmowy zaskoczonych księgowych, bo już wybiegała z biura, ledwie nie gubiąc bucików, już biegła przez ulicę - na drugą stronę, na pole buraków. Lśniący srebrno samolot powoli zatrzymywał się na ziemi, majestatyczny w burej kurzawie, ze swoimi dwoma poziomymi płatami i ciągle wirującym śmigłem na przedzie. Ale wszak nie to było najważniejsze. Najważniejszy był sam pilot, który już z daleka wołał coś do biegnącej.
- Nie słyszę, zaczekaj! Och, Celeryn...
Ponownie coś krzyknął, wyskakując z samolotu.
- Nic nie słyszę, czekaj...!
- Pytam - wołał już wyraźniej, bo oboje byli bliżej - czy zostaniesz moją żoną! Kocham cię, Cyntio! Kocham od początku i kochał będę zawsze! Zostań ze mną! Zostań!
- Zostanę, Rudy Lisie. Tylko zabierz mnie stąd jak najprędzej!
***
Zabrał ją zatem na bardzo długo, bo na cały rok. Po tym roku, wracając z wakacji nad Morzem Rozpostartym, wpadli do Hotelu Wielkiego, o którym Cyntia dobrze już wiedziała, że był niezwykły - i ściśle związany z jej mężem, którego nazwisko - Grant - nieprzypadkowo nawiązywało do słowa "grand", a więc "wielki" właśnie.
- ...sugerują, że powinienem brać udział w rozprawie Sancheza - mówił jej Celeryn, gdy szli przez tłoczny hol, odebrać klucze do apartamentu. - Ale ja szczerze wolę się w to nie mieszać. Yksonosky na pewno osądzi go sprawiedliwie, młodego chłopaka... Uważaj, słodka.
- Celerynie - uspokoiła go Cyntia. - To, że jestem w ciąży, nie czyni mnie zaraz łamagą.
- Tego nie powiedziałem! - Celeryn zatrzymał żonę i uśmiechnął się po swojemu. - Ale to najważniejsza ciąża na świecie. Tam o czeka nasz syn, któremu pisana będzie wielka przyszłość!
- Jesteś pewien, że to syn?
- Jestem. Będzie silny jak tatuś!
***
- Może Terry?
- Oczywiście uwielbiasz to imię, słodki, ale nie mogę się na nie zgodzić.
- A Rupert?
- Znamy już dwóch.
- Teodor?
- Kłopotliwe...
- Alfonso!
- Celerynie!
- Śmiejesz się tylko na moje propozycje, Cyntio! To może ty zaproponuj, jak powinniśmy go nazwać.
- Ależ ja już wybrałam.
- Już? Jak to!
- Wybrałam dawno. To ładne imię. Zobacz. Związane z tobą.
- Rudy?
- Po łacinie. A zatem...
- Rufus.
***
Któregoś zimowego dnia w gazetach pojawił się artykuł, który Celeryn pokazał swojej żonie, ale o którym nie mówili przy swoim synku, bawiącym się akurat w rogu w budowanie koloseum z klocków. Zaniepokojona Cyntia spojrzała na tytułową stronę przez ramię męża, potem wymieniła z nim niepewne spojrzenie.
"Atak na ratusz. Prezydent nawołuje do obrony".
- Zbyt często atakowani są teraz niewinni ludzie - szepnęła Cyntia, gdy potem znaleźli się sam na sam w drobnej kuchni ich hotelowego apartamentu. Od narodzin Rufusa właściwie tu mieszkali.
- Nie bój się, słodka. W Hotelu Wielkim nic nam nie grozi.
Chciała w to wierzyć. I gdy ją objął, uwierzyła.
***
Czteroletni Rufus był już zupełnie podobny do ojca. Biegał po Hotelu tak zapalczywie, że trudno było za nim nadążyć i niemal nie rozstawał się ze swoim czerwonym samolotem. Gdy była taka potrzeba, zostawał na trochę z dyrektorem Hotelu, który stał mu się niemal prawdziwym wujem, lub z innym z bliskich przyjaciół państwa Grant-Ruterford, bo tych było w pobliżu mnóstwo. Tak więc miało być i tego dnia.
- Celerynie, pomożesz mi? - poprosiła, stojąc przed toaletką. Celeryn pomógł i zapiął jej na szyi złoty łańcuszek z zawieszoną na nim różową perłą, a potem z uśmiechem ucałował żonę w ramię.
- Wyglądasz przepięknie.
- Mówisz mi to każdego dnia...
- Bo każdego dnia jesteś piękna. - Brzmiała zwykła odpowiedź, również jak zwykle połączona z szerokim uśmiechem.
Celeryn nałożył jej na ramiona jasne futerko, Cyntia zatknęła mu na głowę beżowy kapelusz. On poprawił kołnierzyk. Ona loczek nad czołem. Popatrzyli na siebie dokładnie tak samo, jak zawsze, przy czym obojgu wydało się, że pomimo upływu lat to drugie nie zmieniło się ani trochę. Nie zmieniło się na pewno ich uczucie. Kochali się dokładnie tak samo gorąco, jak w momencie, gdy pierwszy raz otwarcie wyznali sobie miłość - wtedy, na polu buraków, pod lśniącym w słońcu samolotem. Od tego czasu tak samo patrzyli sobie w oczy. Znali się trochę lepiej, trochę bliżej, ale ciągle potrafili się zaskakiwać. A to, co już znali, znali na pamięć i uwielbiali. I nic nie mogłoby uczynić ich teraz szczęśliwszymi, a ich związku pełniejszym, niż chłopiec, który właśnie wbiegł do pokoju z naręczem wagoników od drewnianej kolejki.
- Zabieram ciuchcię! - oznajmił tylko i właściwie tyle go było, bo zaraz znowu pobiegł do swoich spraw. Jego rodzice spojrzeli po sobie.
- Jak my mu o tym powiemy? - zadumał się półgłosem Celeryn. Położył dłoń na brzuchu żony.
- Taktownie - odparł ta z wiarą. - Będzie zadowolony, zobaczysz. Rufusie! Wychodzimy, jesteś gotowy?
Rufus był gotowy. Cała trójka przeszła więc do drzwi, a potem na korytarz, by Celeryn mógł zamknąć apartament. Gdyby ktoś tam wówczas był i zajrzał mu przez ramię, mógłby akurat zobaczyć kilka elementów, składających się na życie tej radosnej rodziny: biblioteczkę pełną mądrych książek, rzadko używaną, ale drogą papierośnicę, oprawione w srebro fotografie na komodzie. Świeże kwiaty w wazonie. Przepisy pozapisywane na kartkach zgrabnym pismem i poprzyczepiane do korkowej tablicy w kuchni. Pluszowego misia w cylindrze. Ciężką lampę w sam raz do czytania książek wieczorem i gazet rano. Miękkie poduszki, flaszeczki perfum i pudełka na kapelusze. Marynarkę przerzuconą przez oparcie fotela. Gramofon z wielką tubą i zestaw płyt winylowych. Sklejany żółty latawiec.
Ale nikt tego teraz nie widział. Nie tym razem. Teraz mieszkanie pozostawało całkiem puste.
- Pamiętasz, żeby dobrze zachowywać się u wujka, Rufusie?
Mały chłopiec pokiwał żywo głową, wprawiając w ruch miedziane kosmyki włosów.
- Wrócimy przed wieczorem. A jutro pójdziemy do cyrku, tak jak już ci obiecałem.
- Hurra!
Nim dotarli do drzwi mieszkania pana Y, dyrektora Hotelu Wielkiego i ich bliskiego przyjaciela, Celeryn klęknął na jedno kolano i położył synkowi dłoń na ramieniu.
- Bądź grzeczny. Mama i tata mają co świętować. Rozumiesz?
Chłopiec może nie do końca rozumiał, ale i tak kiwał głową. Jego wielkie oczy stale wpatrywały się w oczy ojca, dokładnie tak samo zielone i pełne wesołości.
- Doskonale, bohaterze. No, leć. Wujek na pewno już czeka.
Pan Y nie był wcale wujkiem malca, ale rzeczywiście czekał już na niego. Z daleka tylko pozdrowił parę uniesioną dłonią i zabrał Rufusa do siebie.
Teraz Cyntia i Celeryn rzeczywiście mieli czas tylko dla siebie.
***
Po kolacji w restauracji na obrzeżach miasta udali się na skalisty, choć wyjątkowo przyjemny klif nad morzem. Zachodzące słońce wydłużało cienie siedzących blisko siebie małżonków, a krajobraz wokół nich czyniło niemal księżycowym. Nie było teraz nic więcej - tylko ich dwoje, skały, morze w dole, miłość i radość z dobrej nowiny. Nie było szpiegów, wrogów ani napadów zbrojnych, o których tyle się ostatnio słyszało. Czasy były niespokojne. Oni spokój mieli w sercach.
- Celerynie? Mówiłam ci już, że naprawdę cieszę się, że wpadłeś na mnie wtedy, na dworcu? Tak bardzo się zezłościłam, że ktoś popsuł mi plany. A teraz wiem, że gdyby nie to, dzisiaj byłabym zapewne ciągle samotna. Nigdy nie przeleciałabym się samolotem z ukochanym mężczyzną i nie miałabym z nim dwójki dzieci. Och, zapewne skończyłabym w tamtym biurze w Pruderii Znikomej, pomarszczona, nosząca się po męsku i paląca cygara...
- I takie kobiety znajdują swoich adoratorów!
- A ty? Czy kochałbyś mnie taką?
- Ja, Cyntio, kocham cię i kochał będę zawsze. Nasza miłość to nie tylko uczucie. To związek dusz i ciał, którego pieczęcią jest Rufus.
- Wkrótce nie tylko Rufus. Och, tak się cieszę, mój drogi. Tak bardzo się cieszę...
- Cyntio? Pamiętasz nasze listy? Ostatnio je znalazłem.
- Znam je na pamięć.
- Nic się nie zmieniliśmy.
- Nic, to prawda. Ty na pewno się nie zmieniłeś.
- Ty również. Z każdym dniem tylko kraśniejesz.
- To dzięki tobie.
Wiszące coraz niżej słońce rozbijało się o horyzont w postaci miliardów pomarańczowych szkiełek pływających po powierzchni morza. Powietrze pachniało solą.
- Kocham cię, Cyntio. Gdyby to miał być nasz ostatni dzień, niczego nie potrzebowałbym bardziej, jak tylko świadomości, że wiesz o tym. Że wiesz o mojej miłości.
- Nie istnieje siła, która kazałaby mi o tym zapomnieć.
- Wiem. Właśnie dlatego jestem dziś szczęśliwy.
***
Jak mu to powiedzieć?
Pan Y jeszcze raz przebiegł wzrokiem po treści telegramu, który ciągle trzymał w drżących palcach, zerknął przez ramię. Zamknął oczy, ale nie znajdował odpowiedzi. Nie znajdował odpowiednich słów, odpowiedniej formy. Bo jakże miałby ubrać w treść tak potworną wiadomość? Czy to było w ogóle możliwe? Pokręcił głową, odłożył telegram na biurko. Po chwili przekręcił go do góry nogami, by nie patrzeć na wydrukowane prosto litery.
To niemożliwe. Tacy młodzi...
Rufus siedział tam, gdzie dyrektor go zostawił. Machał nogami zwisającymi z wysokiego fotela i w najlepsze urządzał swoim drewnianym samolotem akrobacje w powietrzu. Mało kto umiałby tak śmigać samolotem! No, może jego tata dałby radę. Tata na pewno dałby radę. Był przecież bohaterem, był nieustraszony i już nie takie akrobacje na pewno wywijał. A przynajmniej tak mówiła mama.
"Panie Y STOP Nagły wypadek STOP"
Czując, jakby postarzał się nagle o wiele, wiele lat, pan Y podszedł do fotela, położył rękę na oparciu. Chłopiec wlepił w niego wielkie zielone oczy i uśmiechnął się szeroko, na chwilę odkładając samolot na kolana. Może spodziewał się, że to już czas na zwyczajową gorącą czekoladę.
- Rufusie... - Głos wiązł mu a gardle.
"Mina pod mostem STOP Wybuch STOP"
- Mój drogi chłopcze... Dziś na noc zostaniesz u mnie, wiesz? Tak, ależ zachowaj wszystkie zabawki. Jeśli chcesz, pójdziemy jeszcze po kolejne. Hm? Ach... rodzice...
"Nikt nie przeżył STOP".
Jak powiedzieć małemu chłopcu, że jego rodzice, w tym matka spodziewająca się drugiego dziecka, zginęli w zamachu, który tak naprawdę nie był w nich wymierzony i mógł dosięgnąć każdego? Jak to powiedzieć? Jak znaleźć słowa? Rufus został na noc w przestronnym mieszkaniu dyrektora, gdzieś w zakamarkach ogromnego Hotelu Wielkiego. Został sam, nieświadomy niczego - na razie. Zasypiał taki spokojny. Rodzice obiecali mu, że pójdą razem do cyrku.
Gdzie teraz są twoi rodzice, malcze? Gdzie jest twój dom?
- Tutaj - postanowił pan Y, gasząc lampkę przy łóżku chłopca. - Od teraz tu jest twój dom. Wśród przyjaciół. Nic ci nie grozi. Będziesz dzielny jak twój ojciec i mądry jak twoja matka. Któregoś dnia poznasz prawdę. Któregoś dnia dowiesz się o wszystkim i zmienisz świat. Ale teraz śpij, bohaterze. Śpij.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro