Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

bądź ze mną; bastard x błazen

Błazen zachorował trzeciego dnia naszej podróży w śnieżycy. Z początku nikt z nas tego nie zauważył, nawet ja, co wyrzucałem sobie później bez litości, jeszcze długo potem czując się winny. Rzeczywiście tego dnia wydawał się inny, blady i cichy, wyglądał jakby go opuściły wszelkie siły. Mimo że tego wieczoru jedzenia było pod dostatkiem i po udanym polowaniu mogliśmy najeść się do syta, trefniś nic prawie nie tknął przy kolacji. Potem, podczas gdy inni siedzieli kołem, słuchając mojej opowieści o tym, co mnie spotkało w mieście z innego czasu, on już ukrył się pod kocami, zwijając się pod przykryciem w kłębek. Wydawał się kompletnie wyczerpany. Ale ostatecznie wszyscy tacy byliśmy, wykończeni marszem, lodowatym wiatrem i zacinającym ostro śniegiem, a do jego inności wszyscy zdążyliśmy już przywyknąć.

Burza z początku pojawiała się gdzieś nad nami, pośród wierzchołków drzew. Gdy nabrała rozmachu, o namiot zagrzechotały suche gałązki, a od czasu do czasu spadała na nas pacyna zlodowaciałego śniegu. Robiło się coraz zimniej, wreszcie chłód wkradał się w każdą szczelinę w kocu czy w ubraniu. W połowie warty Wilgi królowa Ketriken zawołała pieśniarkę do środka, stwierdzając, że burza będzie stróżowała za nas. Razem z Wilgą do namiotu wsunął się i wilk. Ku mojej uldze nikt się temu nie sprzeciwił. Gdy Wilga zauważyła, że przyniósł na sierści śnieg, Błazen odparł, że ona wniosła go na butach znacznie więcej. Ślepun przesunął się natychmiast do naszej części namiotu i legł przy trefnisiu. Położył mu swój wielki łeb na piersiach, westchnął głęboko i zamknął ślepia. Niewiele brakowało, a byłbym zazdrosny.

"Jemu jest zimniej niż tobie. O wiele zimniej. A w mieście, gdzie łowy był ubogie, dzielił się ze mną jedzeniem".

"Rozumiem. Wobec tego należy teraz do stada?" — zapytałem odrobinę rozbawiony.

"Ty mi to powiedz" — fuknął Ślepun. "Ocalił ci życie, karmił cię, dzielił z tobą własną norę. Należy do stada czy nie?".

Pokręciłem głową z politowaniem. Miał rację, żaden z nas nie musiał tego mówić. Przysunąłem własne posłanie trochę bliżej Błazna, który spojrzał na mnie poprzez mrok, jednocześnie unosząc dłoń, żeby ostrożnie podrapać Ślepuna za uszami. Wilk wydał z siebie pomruk zadowolonego szczeniaka i uszczęśliwiony przysunął się jeszcze bliżej do trefnisia. Położyłem się obok niego, odwzajemniając spojrzenie.

— Zimno ci? — spytałem z troską o jaką sam bym siebie nie podejrzewał.

— Dopóki się trzęsę, nie jest tak źle — odparł. — Cieplej mi, kiedy wilk odgradza mnie od ściany.

— Jest ci wdzięczny, że w Stromym dawałeś mu jedzenie. 

— Naprawdę? Nie przypuszczałem, że zwierzęta mają taką dobrą pamięć.

— Zazwyczaj nie mają, ale Ślepun dziś w nocy pamięta o tym, że go karmiłeś i jest ci wdzięczny.

Błazen nie odpowiedział, patrzyłem jak powoli opadają mu powieki, a on sam zaczyna zapadać w sen. Już z zamkniętymi oczami objął mnie ramieniem, a ja wdzięczny za ofiarowane ciepło, przysunąłem się bliżej. Dopiero, gdy Błazen mnie dotknął, pierwszy raz tego wieczoru, odszukał moją rękę własną ciepłą dłonią, poderwałem się gwałtownie i usiadłem prosto. Błazen nigdy nie miał ciepłych rąk, zawsze był chłodne, odkąd tylko pamiętałem.

— Błaźnie — odezwałem się, zmuszając go do wolnego otwarcia oczu. Ściągnąłem trefnisiowi koc z twarzy i dotknąłem jego policzka. — Jesteś ciepły — powiedziałem. — Dobrze się czujesz?

— Zimno mi — przyznał żałośnie, jeszcze głębiej zakopując się pod swoim okryciem, tak że w końcu widziałem niewiele więcej niż rozsypane na posłaniu jasne włosy i czubek jego nosa. — Bardzo zimno. I jestem okropnie zmęczony.

Pospiesznie zacząłem na nowo rozpalać ogień w piecyku, starając się nie budzić przy okazji pozostałych. Z drugiego końca namiotu słyszałem równomierne oddechy królowej Ketriken i Wilgi, a także ciche posapywanie Pustki.

— Miałem już kiedyś podobną gorączkę — oznajmił trefniś, kiedy narzuciłem na niego jeszcze jeden koc. — Połóż się i śpij, Bastardzie. Nic mi nie będzie. Ja tylko... Bastardzie? Mógłbyś mi dać trochę kozłka? Ostatnim razem tak cudownie mnie rozgrzał...

— Oczywiście.

Zacząłem szukać ziela w bagażu, odmierzyłem do dwóch kubków po odpowiedniej porcji i zalałem ostrożnie wrzątkiem z czajnika, kiedy woda nad paleniskiem już się zagotowała. Jeden z kubków podałem trefnisiowi, drugi zostawiając dla siebie. Patrzyłem jak Błazen powoli pije gorący wywar, krzywiąc się lekko w reakcji na cierpki smak i sam rozkoszowałem się przyjemnym ciepłem w żołądku, jakie wywoływał. Trefniś też zmiękł w objęciach ziela, dostrzegłem że oczy błyszczą mu lekko z gorączki. Gdy oddał mi kubek, jego dłoń zdawała się jeszcze cieplejsza.

— Gorączka ci rośnie. Cały drżysz — zauważyłem z narastającym mi w piersi niepokojem. Nie tyle drżał, co raczej dygotał na całym ciele i w końcu Ślepun zaproponował:

"Weźmy go między siebie".

Skinąłem głową i wielki wilk na powrót przysunął się do Błazna, układając łeb na jego szczupłym ramieniu, a ja go przykryłem swoimi kocami, a potem sam wpełznąłem pod okrycie, obejmując go mocno. Nie mówił nic, ale pod wpływem ciepła płynącego z naszych ciał, drżał chyba mniej gwałtownie.

— Nie pamiętam, żebyś chorował w Koziej Twierdzy — odezwałem się cicho.

— Zdarzało się. Bardzo rzadko i nie rozgłaszałem tego wszem wobec. Pamiętasz pewnie, że medyk za mną nie przepadał, a ja jego też nie darzyłem szczególną sympatią. Nie zawierzyłbym jego środkom przeczyszczającym i uzdrawiającym napojom. Zresztą, co pomaga waszemu gatunkowi, niekoniecznie musi działać na mnie. — Westchnął, przekręcając się pod kilkoma warstwami okrycia. Wyczułem, bardziej instynktownie, że przysunął się do mnie bliżej być może w poszukiwaniu ciepła, a być może z zupełnie innego powodu. Wziął głęboki wdech, wypuścił głośno powietrze, jakby hamował ból. Zaraz jednak powieki zaczęły mu opadać.

— Śpij. — Uśmiechnąłem się lekko, dłonią gładząc go po ramieniu. Sam również zakopałem się głębiej w koce, raz jeszcze umocniłem mury obronne swego umysłu przed magią i starałem się zapaść w sen, ale była to chyba najgorsza noc, jaką do tej pory przeżyłem.

*

Nastanie świtu wcale nie sprawiło, że zrobiło się cieplej. Niebo całkowicie zasnuwały szare, ciężkie chmury, przez które z rzadka i na bardzo krótko przedzierały się promienie słońca. Panował okropny mróz, zimno było tak, że aż bolało. Wiał lodowaty wiatr, ale przynajmniej na razie nie padał śnieg, a to dawało nadzieję, że uda nam się pokonać dłuższy dystans niż poprzedniego dnia, kiedy musieliśmy w pośpiechu chronić się przed śnieżycą.

Z żalem przychodziło mi obudzenie gorączkującego Błazna, kiedy królowa Ketriken zarządziła wymarsz. Z tyłu, za nami wciąż podążali ludzie księcia Władczego i choć nawet w oddali nie dostrzegaliśmy żadnych jeźdźców, nie wyczuwałem ich nawet magią, czy to Mocą, czy Rozumieniem, zdecydowanie musieliśmy pozostać w ruchu. Gdyby któreś z nas tu zostało, skazałoby się na śmierć i królowa bez wątpienia miała rację mówiąc to, ale nie było mi przez to łatwiej doprowadzić Błazna do przytomności. Poruszał się jak człowiek kompletnie oszołomiony. Owinąłem go płaszczem i kazałem wciągnąć dodatkowe spodnie. Potem jeszcze opatuliłem go kilkoma kocami i trzymałem w ramionach, gdy pozostali zwijali namiot i pakowali dobytek.

Warunki pogodowe nie był najgorsze z tych, do których przywykliśmy podczas tej wyprawy, ale tyko dzięki temu, że droga była gładka, mogliśmy w ogóle próbować podjąć wędrówkę. Z początku pozwalałem Błaznowi iść o własnych siłach. Szedł wolno, zapadając się po kostki w świeżo spadłym śniegu, a że nasi towarzysze podróży nieubłaganie się od nas oddalali, wkrótce stało się jasne, iż tak dalej być nie może. Zarzuciłem sobie lewe ramię trefnisia na szyję, objąłem go w pasie i poprowadziłem. Nie minęło wiele czasu, a dyszał ze zmęczenia i z najwyższym trudem stawiał kolejne kroki. Suche, lodowate powietrze utrudniało oddychanie, nawet mnie, a on był przy tym rozpalony i osłabiony gorączką.

Wreszcie, kiedy prawie zupełnie straciłem towarzyszy z oczu, a na domiar złego z nieba zaczęły lecieć pierwsze tego dnia płatki śniegu, zdecydowałem i gdy przystanęliśmy kolejny raz przykucnąłem przed trefnisiem, pochylając się lekko do przodu.

— Właź mi na plecy — zakomenderowałem.

Spodziewałem się, że będzie się sprzeczał, upierał, że ma jeszcze na tyle siły, żeby iść samodzielnie, ale tym razem sam musiał wiedzieć, że to nieprawda, bo chwilę potem poczułem jego ciepły ciężar na własnym grzbiecie i powoli podniosłem się z powrotem, gdy miałem już pewność, że mocno się mnie trzyma. Kiedy wstawałem, zaprotestowała boleśnie blizna w miejscu, gdzie kiedyś trafiła mnie strzała. Pot wystąpił mi na twarz. Jakiś czas stałem jeszcze pochylony do przodu, z kurczowo uczepionym mnie Błazen, opanowując ból i odzyskując równowagę. Wreszcie postawiłem jeden krok, po nim kolejny aż moje ciało samo na nowo podjęło rytm.

Bardziej poczułem niż usłyszałem kiedy Błazen westchnął odrobinę głębiej.

— Dlaczego zawsze jesteś przy mnie, kiedy wpadam w kłopoty?

— Mógłbym ci zadać to samo pytanie. — Uśmiechnąłem się krzywo sam do siebie.

— Bastardzie! — usłyszałem głos królowej.

Wyprostowałem rozdarte bólem plecy, podniosłem głowę, by na nią spojrzeć. Odcinała się ciemnym konturem na tle nieba i najwyraźniej na nas czekała, zacisnąłem więc zęby i przyspieszyłem kroku, żeby dogonić pozostałych. W miarę jak szliśmy dalej, wiatr wiał coraz silniej, ciskając mi w twarz mokrymi płatami śniegu, mróz skrzypiał mi pod nogami. Błazen nie ważył dużo jak na dorosłego człowieka, zawsze był niski i drobny. Mimo wszystko, gdy niosłem go na plecach, z chwili na chwilę robił się coraz cięższy. Zanim stanęliśmy na popas, bólem zaczęły mi dokuczać nawet ramiona.

Pozwoliłem by Błazen ostrożnie zsunął się ze mnie, stanął na władnych nogach i posadziłem go na jednym z większych kamieni, który wcześniej dłonią w rękawiczce omiotłem ze śniegu — usiadł z zamkniętymi oczami i spuszczoną głową. Opatuliłem go szczelniej kocami i gdy spróbował zwilżyć wargi koniuszkiem języka, podsunąłem bukłak z wodą. Przerażało mnie nienaturalne ciepło jego ciała. Widziałem z jakim wysiłkiem choćby otwiera oczy, żeby na mnie spojrzeć.

Mimo bólu, gdy tylko ruszyliśmy w dalszą drogę, posileni i po krótkim odpoczynku, znów wziąłem go na plecy. Im dalej szliśmy tym gęściej zacinał śnieg i tym bardziej zdradzieckie stawało się podłoże. Śnieg powlókł kamienie równą warstwą, trudno było brnąć przez pokrywającą wszystko zmrożoną warstwę bieli, długo i z wytężoną uwagą badałem grunt, nim wybrałem miejsce, które wydało mi się najmniej niestabilne. Stawiałem stopę, bardzo wolno przenosiłem na nią ciężar ciała i zaczynałem wybierać miejsce na następny krok. Co najmniej trzy razy potknąłem się, lądując kolanami w śniegu, ale za każdym razem mocno trzymałem przy tym trefnisia i bardziej dla niego niż dla siebie jakoś zbierałem się do dalszego marszu. Nim rozbiliśmy wieczorny obóz koszulę na plecach miałem zupełnie mokrą od potu, a szczęki bolały mnie od zaciskania zębów.

Błazen zwinął się w gnieździe z koców, gdy tylko zasunęła się za nami płachta namiotu. Mimo fuknięć i ostrzeżeń Pustki, że to zioło robi tyle złego, co dobrego, tak jak poprzedniego wieczoru wmusiłem w niego kubek kozłka lekarskiego. Kilka razy przetrząsałem w pamięci własny bagaż, ale nie mieliśmy ze sobą innych ziół, które pomogłyby się rozgrzać i choćby odrobinę zbić gorączkę. Trefniś dygotał na całym ciele, kurczowo obejmując dłońmi ciepły kubek, ale chociaż krzywił się na cierpki posmak naparu i kilka razy próbował oddać mi naczynie, dopilnowałem żeby wypił wszystko, zanim pozwoliłem, by Ślepun owinął się wokół niego, ogrzewając go własnym ciałem.

Jeśli zdawało mi się, że poprzednia noc jawiła się jako wystarczająco okropna, to ta okazała się jeszcze gorsza. Trefniś spał ciężko. Co jakiś czas, samemu nie mogąc zasnąć, dotykałem jego twarzy, ale nadal była ciepła, zroszona potem. Kilka razy wysuwałem się spod przykrycia, śledzony czujnym spojrzeniem Ślepuna, żeby dorzucić do piecyka po kilka patyczków cennego opału. Kilka razy otulałem też Błazna szczelnie kocami. Trefniś cały czas gorączkował zwinięty na swoim posłaniu. Nie dostrzegałem poprawy. Wargi miał wyschnięte i popękane, rzęsy sklejone ropą, a jasne włosy pozlepiane od potu i potargane w niespokojnym śnie.

Wiedziałem, że śni o czymś, kilkukrotnie przekręcał się niespokojnie pod okryciem, raz czy dwa dostrzegłem jak po policzku spływa mu cieniutka strużka łez i zastanawiałem się gorączkowo z czym musi właśnie walczyć. Czy były to zwykłe gorączkowe sny wywołane osłabieniem i wysoką temperaturą czy może nowe wizje przyszłości przeznaczone dla Białego Proroka?

— Bastard...? — usłyszałem jego cichy głos i wyrwany z zamyślenia przysunąłem się bliżej do jego posłania, biorąc go za rękę.

— Jestem, chorowitku — uspokoiłem go, mimo wszystko nie mogąc powstrzymać lekkiego uśmiechu, nawet jeśli w środku cały dygotałem ze strachu o niego. Nigdy jeszcze nie widziałem Błazna w takim stanie. Czy to możliwe, żeby w ciągu jednego dnia tak bardzo zmizerniał? Jego palce, zawsze drobniejsze i bledsze od moich, teraz zupełnie nikły w mojej dłoni.

— Boję się — powiedział cicho, nadal nie otwierając oczu. Mimo okrycia i leżącego obok wilka wciąż cały drżał lekko  gorączki.

— Czego dokładnie? — Starałem się mówić cicho. W końcu wartę na zewnątrz pełniła dziś Wilga, a ona znana byłą z tego, że podsłuchiwała prywatne rozmowy.  — Tego, że nie odnajdziemy księcia Szczerego? Albo Najstarszych?

— Tego, że nie uda mi się wypełnić mojego zadania.

— A jakie jest twoje zadanie?

— Nie wiem dokładnie — przyznał. — Myślałem, że będę wiedział, kiedy... może kiedy dotrzemy do Gór albo kiedy znów cię zobaczę. To było głupie. Wyobrażałem sobie, że nasze oczy się spotkają i mój cel stanie się jasny i klarowny. Powinienem wiedzieć, że mój talent nie działa w ten sposób. Nie da się nad tym zapanować. Jesteś w to uwikłany, tyle wiem. Ale martwię się. Każdego dnia martwię się, że powinienem robić więcej. Jak mogę zawierzyć, że jesteśmy w miejscu, w którym powinniśmy być i w odpowiednim czasie? Albo że jesteśmy tym kim mamy być?

— Wydawało mi się, że studiowałeś pisma i przepowiednie...

— W przepowiedniach nic nie bywa jednoznaczne. Już ci mówiłem. — Na pewien czas umilkł, wystarczająco długi bym zaczął się zastanawiać czy zmęczony na powrót nie zasnął. — Potrafisz przewidywać pogodę, Bastardzie? Albo czytać ślady zwierzyny?

— Pogodę odgaduję niekiedy. W tropach jestem lepszy.

— Lecz w jednym ani drugim nie masz nigdy całkowitej pewności, prawda? Tak samo jest z moim czytaniem przyszłych losów. Nigdy nie wiem...

Poczułem jakby mi ktoś rzucił na serce ciężki głaz. Tak bardzo wierzyłem, że chociaż trefniś znał nasze przeznaczenie. Przysunąłem się bliżej niego, kuląc pod kocem. Błazen leżał zwinięty jak kocię, niemal dotykając mojej skroni swoją. Jedna jego szczupła dłoń wysunęła się spod przykrycia i spoczywała teraz na posłaniu między nami, otwarta jakby mi coś ofiarowywał, a może o coś mnie błagał. Z powrotem sięgnąłem po nią delikatnie i włożyłem do niej swoją, splatając własne palce z jego. Dłonie miał lodowate.

— Nie znam twojego talentu i nie zawsze go rozumiem — przyznałem, uśmiechając się do niego lekko mimo własnej niepewności. — Ale wiem, że robimy to razem, ty i ja. Tylko tyle. Prorok i Katalizator.

To nie wydawało się go uspokoić w taki sposób, jak miałem nadzieję. Spojrzał na mnie błyszczącymi od gorączki oczami, a ja ułożyłem się przy nim, obejmując go ramieniem, i przygarnąłem do siebie blisko.

— Śpij. Powinieneś odpocząć. 

— Bądź ze mną — poprosił słabo.

Wyczułem jak kurczowo chwyta się łączącej nas więzi, a ja przestraszyłem się nagle, bo poza swoją obecnością, nie potrafiłem mu pomóc.

— Cały czas — przyrzekłem mu więc, odrobinę mocniej ściskając go za rękę i przytuliłem go do siebie, gładząc lekko po ramieniu.

Przez większą część nocy nie robiłem nic więcej, jak tylko go przytulałem, ostrożnie, z troską przygarniając do siebie i pozwalając mu spać z głową na moim ramieniu. Od czasu do czasu przeczesywałem palcami jego włosy, gładziłem jasne pasma, szepcząc kojąco, żeby go uspokoić, kiedy śnił kolejny gorączkowy sen, kiedy budził się na chwilę, od razu szukając mojej obecności. Czekałem wtedy aż jego oddech powoli się wyrówna, aż na powrót rozluźni się w moich ramionach i znowu wtuli twarz w zagłębienie mojej szyi. Zwykle jego przesłania, fragmenty przepowiedni, nawet rady i ostrzeżenia kierowane do mnie pełne był zagadek, dziwnych metafor i zawiłości. Zwykle mnie to irytowało i doprowadzało do białej gorączki i nie cierpiałem późniejszego zastanawiania się nad prawdziwym sensem tego co mówił. Jednak tej nocy, gdy jeszcze kilkukrotnie budził się ze słowami na ustach, mówił jak na siebie niezwykle jasno.

*

Kolejny dzień wędrówki nie był wcale mniej uciążliwy od poprzedniego, nawet jeśli zadyma ustała, śnieg przestał padać, a spomiędzy chmur na dłużej wyglądało słońce, ostro odbijające się od bieli pod nogami. Błazen zdawał się odrobinę silniejszy i dopóki nie pokonało go wywołane chorobą osłabienie, upierał się iść o własnych siłach. Czuł się chyba trochę lepiej. Czoło miał chłodniejsze, ale nie mógł przełknąć żadnej strawy, ani nawet herbaty. Pomagałem mu iść, gdy trzeba było podtrzymując za ramię, i zmuszałem do picia wody, ale nie potrafiłem spojrzeć mu w oczy.

Doskonale zdawałem sobie sprawę, że większość z tego co mówił zeszłej nocy wywołane było sennymi majakami i gorączką, a jednak jego słowa cały czas zajmowały moje myśli. Nie sądziłem też, by sam trefniś pamiętał cokolwiek ze swoich sennych wyznań, a jednak gdy zwracał się do mnie z jakimś pytaniem, za każdym razem starannie odwracałem wzrok, by w jego wyrazie twarzy nie dostrzec przypadkiem tego, co dzielił ze mną w nocy. Kiedy był już na tyle zdyszany, że znów wziąłem go na plecy, niemal odetchnąłem z ulgą, mimo bólu rozdzierającego mi grzbiet w miejscu blizny po strzale i sztywniejących ramion.

Droga prowadziła teraz w dół. Stopniowo zmieniał się krajobraz. Mijaliśmy pojedyncze karłowate drzewa i omszałe głazy. Śnieg powoli zanikał, białe łaty jeszcze w wielu miejscach znaczyły zbocze, ale spod nich wyzierała już droga, czarna i sucha. Tuż za krawędzią szlaku zaczęły się pokazywać wyschnięte kępki trawy. Próbowałem myśleć głównie o tym, że tego wieczoru będziemy mieli więcej drewna na opał, i cieszyć się, że im niżej prowadzi droga, tym cieplejszy staje się dzień. Dopiero gdy wieczorem, po rozbiciu obozu, wymknąłem się ze Ślepunem na polowanie, uświadomiłem sobie, że przez cały dzień starałem się unikać Błazna, bo bałem się własnych uczuć wobec niego. Nagle poczułem się beznadziejnie głupi.

Gdy wróciliśmy do namiotu, nikt nie kwapił się do rozmowy. Królowa Ketriken nalała mi herbaty, a potem bez słowa dołączyła nowe zapasy żywności do naszych stopniałych zasobów. Błazen leżał zwinięty pod kocem. Dotknąłem jego czoła. Było prawie chłodne. Spojrzał na mnie, gdy to zrobiłem i tym razem wytrzymałem jego spojrzenie.

— Lepiej się czujesz? — zapytałem z troską.

— Trochę lepiej — odrzekł drżącym głosem.

— Myślę, że wydobrzejesz. — Uśmiechnąłem się lekko. — Dasz radę usiąść do jedzenia? — dodałem, kiedy królowa Ketriken włożyła mi w dłonie miskę ciepłego rosołu. Drugą już sam podałem trefnisiowi, gdy skinął głową i usadowił się powoli na swoim posłaniu, narzucając sobie koc na ramiona. Strawa pachniała cudownie, gęsta od kaszy i marchewki, znalazło się w niej nawet kilka kawałków mięsa.

Zjedliśmy razem, patrzyłem jak Błazen powoli pije ciepłą zupę wprost z miski, zastanawiając się jednocześnie jak poruszyć z nim to, co przez cały dzień tak okropnie mnie dręczyło. Wyczekiwałem odpowiedniego momentu, a gdy królowa w towarzystwie Wilgi wyszła na zewnątrz, żeby przepatrzeć okolicę, a Pustka ułożyła się do snu i zostaliśmy w namiocie właściwie sami, zapytałem:

— Pamiętasz, co mi mówiłeś ostatniej nocy?

— Nie wszystko. — Trefniś odwrócił wzrok, jakby on sam czuł się jednakowo zawstydzony, jak ja byłem. — Obawiam się, że wiele rzeczy mówiłem zupełnie bez sensu.

— Powiedziałeś, że mnie kochasz — oznajmiłem cicho.

Obdarzył mnie dziwnym spojrzeniem.

— Kocham.

— Ale miałeś na myśli uczucie jakim mężczyzna darzy innego mężczyznę? — Nienawidziłem rumieńca, który zaczerwienił mi policzki.

— A w jaki sposób mężczyzna kocha innego mężczyznę? — Jego ton był melodyjny i odrobinę senny, podobny do tego, jakiego używał w rozmowach z królem Roztropnym.

Zastanowiłem się przez chwilę zanim odpowiedziałem. Było to dla mnie uczucie tak naturalne, że nigdy nie przyszło mi do głowy, by opisać je słowami.

— To... połączenie serc. Takie, które oznacza lojalność i zaufanie.

— Czy nie tak właśnie wygląda uczucie, jakie istnieje pomiędzy kobietą a mężczyzną?

— To co innego... — odparłem natychmiast. — Z kobietą starasz się stworzyć dom, rodzinę... To nie tylko zwykłe porozumienie, to też... Pieszczoty i...

— To dlatego mężczyzna kocha kobietę? — przerwał mi nagle. — Dla pieszczot?

— Są wyrazem miłości! — Poczułem, że muszę się bronić, choć nie potrafiłbym stwierdzić dlaczego. Błazen roześmiał się nagle.

— Oto jest kwestia, do której przez wszystkie lata życia pomiędzy twoją rasą nigdy nie przywykłem. Przywiązujecie ogromne znaczenie do płci.

— Trudno jej odmówić ważności...

— Bzdura! — Uniósł jedną brew, patrząc na mnie z uśmiechem, jaki znałem jeszcze z czasów, kiedy był trefnisiem na dworze królewskim. — Wszystko się sprowadza do sposobu sikania! Dlaczego to takie ważne? Powiedz mi Bastardzie, czy kochałeś Sikorkę, czy to, co miała pod spódnicą?

— Kochałem Sikorkę, kochałem ją całą... 

— Ujmując rzecz twoimi słowami — Błazen uśmiechnął się szerzej — ja kocham ciebie całego. — Przekrzywił głowę, następne słowa zabrzmiały niczym wyzwanie. — Czy ty nie odwzajemniasz mojego uczucia?

Czekał. Jakżeż żałowałem, że w ogóle zacząłem tę dyskusję. Szukałem tylko potwierdzenia, miejsca, w którym mógłbym ulokować własne uczucia, jakkolwiek niewłaściwe by one nie były. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by coś podobnego zrodziło się między mężczyznami. To nie było to co dzieliłem wcześniej z Sikorką, ale więź o wiele mocniejsza niż wszystko co znałem do tej pory. Czułem to podświadomie i było to tak naturalne, że bez wahania przyjąłem wszystkie emocje, które się między nami rodziły, nie zastanawiałem się nad tym. Wszystko to po prostu było i już, jak więc mogło być czymś złym? Nawet jeśli nie potrafiłem powiedzieć dokładnie jakiego rodzaju to uczucie, lgnąłem do niego i potrzebowałem.

— Wiesz przecież, że cię kocham — przyznałem w końcu. — Nie musisz chyba pytać. Próbuję ci tylko powiedzieć... że to coś więcej. Jesteś moim najdroższym przyjacielem. Kocham cię jak nikogo innego. Nie bardziej niż Sikorkę, bo inaczej...

— Rozumiem. — Uspokoił mnie z uśmiechem.

— Nie, Błaźnie...

Nie wiedziałem dokładnie, kiedy podjąłem decyzję. Po prostu chwyciłem go za ramiona, mocno, prawie konwulsyjnie i, ku jego całkowitemu zaskoczeniu, pocałowałem go prosto w usta. Nie wiem jak długo to trwało, przez chwilę byliśmy po prostu dwiema częściami całości, rozłączonymi, a teraz scalonymi na powrót. Prorok i jego Katalizator. W jednej chwili czułem go całego, a już w następnej odsuwał się ode mnie. Bardzo powoli uniósł obie dłonie i zasłonił nimi usta. Policzki pokrywał mu głęboki rumieniec, który na pewno nie był wywołany gorączką. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.

— Teraz rozumiesz? — zapytałem, uśmiechając się do niego, wcale nie mniej zawstydzony i zaczerwieniony.

Bardzo powoli pokiwał głową, najwyraźniej oszołomiony siłą i wagą uczucia, jakim właśnie go obdarzyłem. Nie wiem jaką minę skrywał za dłońmi. Kiedy opuścił rękę, uśmiechał się krzywo.

— Nie uważasz, że to może wywołać plotki? Podróżujemy z pieśniarką. 

Puściłem jego uwagę mimo uszu, bo nie znalazłem na nią odpowiedzi, ale właśnie wtedy kiedy na powrót już otwierałem usta, klapa namiotu poruszyła się i do środka wsunął się Ślepun, który od razu wepchnął się między nas i powiódł mi po twarzy zimnym mokrym nosem. Tuż za nim pojawiły się królowa Ketriken i Wilga.

— Co ma wywołać plotki? — Pieśniarka stanęła przed nami rozeźlona, biorąc się pod boki.

Patrzyła na nas, jakby nic nie rozumiała, a widząc jej wyraz twarzy, nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Kątem oka widziałem, że Błazen też się uśmiecha, tym razem jednak miał na tyle rozumu, żeby darować sobie uszczypliwości i trzymać język za zębami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro