x
Stałem przed dużym, sześciokątnym lustrem w łazience. Na tafli odbijało się moje oblicze, którego wolałbym więcej nie oglądać już nigdy więcej. Pozbawione jakiegokolwiek błysku oczy i fioletowe sińce pod nimi oraz przezroczysta skóra były efektem wielu nieprzespanych nocy i praktycznie nie wychodzenia z mieszkania. Niżej, na klatce piersiowej i na rękach widać było liczne siniaki i długie, jasne, ślady po żyletce - pamiątkę, którą postanowiłem sobie sprawić po ostatnich wydarzeniach. Na biodrach, owiniętych ręcznikiem, znajdowały się dobrze znane mi strupy, a jeszcze nie tak dawno dobrze umięśnione nogi zdobiły poprzeczne rany. Moje ciało, choć w opłakanej kondycji, w porównaniu z umysłem, było jednak oazą spokoju. W mojej głowie huczały tysiące myśli, które często zupełnie sobie zaprzeczały. W jednej chwili byłem z siebie dumny, a w drugiej miałem dość siebie i życia. Obie te części mnie mąciły moje wspomnienia, odczucia, które zgadzały się tylko w jednej kwestii. Zabiłem go. Zabiłem człowieka. Nie wiem nawet do końca, kto to był. Równie dobrze mogłem dźgnąć przypadkowego przechodnia, który miał pecha i spotkał mnie tamtego dnia, jak i najbliższa mi osoba, która chciała mi pomóc, tak jak każdego dnia, odkąd nie radziłem sobie sam. Nie chciałem dłużej walczyć ze sobą, o powrót do stanu "sprzed", chociaż wiedziałem, że do tego morderstwa doszło właśnie z powodu mojej ogromnej awersji do leczenia. Dlatego właśnie tak wiele razy próbowałem w końcu ze sobą skończyć, niestety z marnym skutkiem. Nie umiałem nawet porządnie skoczyć z balkonu na główkę, a wszystko przez to, że byłem pieprzonym tchórzem, który mimo że na to nie zasługiwał, chciał żyć.
_______________
Meh, gdzie są moje święta i wolne
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro