Markus & Ryoyu
Był dopiero drugi konkurs lotów, a ja już czułem, że jestem na gazie. Pierwszy poszedł mi dość dobrze, jednak wciąż czułem niedosyt po trzecim miejscu, a wygrana w kwalifikacjach jedynie rozpaliła do czerwoności moją chęć zwycięstwa. Kiedy po pierwszej serii zajmowałem ZNOWU trzecie miejsce myślałem, że nadmiar skumulowanej we mnie frustracji rozsadzi mnie od środka. Spróbowałem się jednak uspokoić i z lekką głową oddać finałowy skok. Po uzyskaniu odległości jedynie metr krótszej niż rekord skoczni Tandego czułem się bezpiecznie. Z uśmiechem przyglądałem się jak Żyła spada w klasyfikacji za Krafta, jednocześnie odnotowując w głowie, że jest progres. Przed skokiem Kobayashiego spiąłem się, ale gdy zobaczyłem zieloną linie na odległości równej jego rekordowi życiowemu, rozluźniłem się - żeby mnie przegonić musiałby polecieć najdalej w życiu, a wybitnym lotnikiem nigdy nie był. Kiedy więc wylądował za ruchomą, laserową linią doznałem szoku. Wiedząc, że teraz znowu nie mam z nim szans zakląłem i wściekle machnąłem ręką. Kolejna niesprawiedliwa porażka z tym cholernym Japońcem! Z jednej strony zły na niego, z drugiej na siebie, że nie przeciągnąłem tego skoku jeszcze chociaż o pół metra pogratulowałem mu wygranej i ruszyłem w kierunku pomieszczenia pomiarowego, żeby Gratzer mógł przeprowadzić rutynową kontrolę. Ponieważ nie wykrył żadnych nieprawidłowości, które mogły by zdyskwalifikować któregoś z nas (ze szczególnym naciskiem na Ryoyu), ruszyliśmy na dekorację. Później, standardowo, konferencja prasowa, na której nudziłem się jak mops, więc postanowiłem wynaleźć patent na mojego rywala. Zamknięcie w szatni odpadało w przedbiegach, bo Polacy już tego próbowali i zdołał się uwolnić, więc musiałem postawić na coś drastyczniejszego. Wychodząc na dwór miałem aż dwa pomysły, które musiałem wprowadzić w życie jeszcze dziś wieczorem, jeśli naprawdę liczyłem na wyelminowanie przeciwnika. Aby nie wyglądało to podejrzanie zagadałem do zwycięzcy i dopiero po krótkiej rozmowie zdecydowałem się wykonać ruch i natrzeć go śniegiem, co wywołało bitwę na śnieżki. Pozornie każdy walczył sam, jednak ułamki sekundy przed startem wymieniłem ze Stefanem prozumiewawcze spojrzenia i tak naprawdę to Japończyk obrywał najwięcej.
Drugim etapem mojego planu było dodanie do jego kolacji środka przeczyszczającego, jednak nie miałem pomysłu, co mógłbym zrobić. Na szczęście z nieba spadł mi Wellinger, który mógł bardzo zgrabnie wrzucić niewielką pastylkę do herbaty Kobayashiego pod pretekstem pogratulowania mu zwycięstwa. Wywiązał się ze swojego zadania perfekcyjnie, więc moje zdziwienie sięgnęło zenitu, kiedy rano na osłabionego wyglądał starszy z braci. Przypomniałem sobie poprzedni wieczór - obaj bracia siedzieli koło siebie, więc pewnie ten idiota pomylił szklanki.
Westchnąłem ciężko. A więc znowu będziemy walczyć.
____________
Miałam wrzucić to wczoraj i zrobić "maraton", tak jak zorganizował go FIS, ale zapomniałam. Szykujcie się więc na jeszcze jednego w najbliższym czasie 😉
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro