Kraftboeck
Najgorszy dzień w moim dotychczasowym życiu śnił mi się niemal co noc. Mimo że minęło już prawie dziesięć lat, ja wciąż doskonale pamiętam, co się wtedy stało i jak bezradny byłem.
Pojechaliśmy z Michaelem nad jezioro. Sezon dopiero co się skończył, więc chcieliśmy wykorzystać w pełni dwa tygodnie wolnego, które otrzymaliśmy przed rozpoczęciem treningu. Pogoda była cudowna. Słońce przygrzewało, wiatr nie wiał prawie wcale, wszystko więc zachęcało, żeby wskoczyć do wody. I rzeczywiście, jak tylko dotarliśmy na nagrzaną przez słońce, piaszczystą plażę i rozłożyliśmy niewielki koc, ściągnęliśmy ubrania, natychmiast biegnąc do wody. Obaj uwielbialiśmy pływać, niezależnie od miejsca, pogody czy pory roku. Pluskaliśmy się dość długo, aż w końcu zmuszony byłem opuścić wodę i udać się w krzaki, w celu wiadomym. Kiedy wróciłem nigdzie nie było widać mojego ukochanego. Rozejrzałem się dookoła i podbiegłem do opalającej się nieopodal kobiety.
—Przepraszam, nie widziała pani może wysokiego blondyna wychodzącego z jeziora?—spytałem trzęsącym się głosem, ale kobieta pokręciła głową
Bez chwili wahania rzuciłem się w wodę i zacząłem szukać Michaela. Nie wiem, ile czasu tak spędziłem, ale to, co wydarzyło się po kilku sekundach przyprawiło mnie o zawał.
Za którymś z rzędu podejściem zobaczyłem w odległości nie większej niż dwa metry duże, dryfujące coś. Mając najgorsze przeczucia z możliwych szybko tam podpłynąłem i wyciągnąłem to coś, a raczej kogoś na powierzchnię. Jak się okazało, na moje nieszczęście, było to ciało Michaela. Całe lekko sine, a jego klatka piersiowa nie unosiła się ani o milimetr. Przerażony wyciągnąłem bezwładnego Hayboecka na piasek i natychmiast zacząłem przeprowadzać resuscytację. Podczas gdy ja uciskałem jego mostek i wdmuchiwałem powietrze do płuc w okół mnie zebrał się spory tłumek. Ktoś zadzwonił po karetkę i po kilkunastu minutach, które dla mnie ciągnęły się w nieskończoność, przyjechali ratownicy. Natychmiast odsunęli mnie od blondyna i ze wszystkich sił starali się przywrócić mu oddech. Nie udało im się. Michi, nieoddychający już od dość dawna, nie żył. Utopił się w jeziorze jeszcze zanim udało mi się do niego dopłynąć. Upadłem na piasek, a ludzie spojrzeli na mnie ze współczuciem. Na pewno mnie rozpoznali i domyślali się, jak bardzo zabolała mnie strata ukochanego i jednocześnie najlepszego przyjaciela.
Na samą myśl o tamtym dniu wzdrygnąłem się. Skoki rzuciłem trzy dni później, informując trenera o tym na pogrzebie Michaela, podczas którego targały mną spazmy rozpaczy. Długo obwiniałem się o jego śmierć. Nie pomagał psycholog, ani przyjaciela. Zamknąłem się w sobie, nie wychodziłem nawet na zakupy, prawie nie jadłem i nie piłem. W tamtym okresie żyłem tylko dzięki dobroci brata Michaela, który mimo że przeżywał to prawie tak mocno jak ja, trzymał się znacznie lepiej i codziennie dostarczał mi jedzenie. Na początku po prostu bez słowa brałem od niego siatki, ale później zaczynałem zostawiać mu karteczki z krótkim dziękuję. W końcu po niemal roku otworzyłem mu osobiście i podziękowałem. Po jakimś czasie zaprosiłem do środka. Dzięki niemu nie zwariowałem. I choć nadal nawiedza mnie koszmar tamtego dnia, pogodziłem się z tym i normalnie funkcjonuję. Mam pracę, psa i przyjaciela, który dba o to, żebym nie zrobił sobie krzywdy i w tej chwili jestem mu za to ogromnie wdzięczny.
______________
Dobra, nie jest źle. Tylko 9 minut! Ale to wszystko wina sprawdzianu z geografii 😡
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro