Domek W Bukowym Lesie
Drobinki popiołu wirowały w powietrzu niczym płatki śniegu. Opadały na sczeźnietą ziemię, zakrywając bruzdy minionej walki; rozbite ściany i zapadnięte dachy, zrujnowane ogrodzenia i roztrzaskane drzewa. Szare śnieżynki rozpuszczały się w krwawych strumieniach i kałużach wypływających z urwanych głów, rozoranych gardeł, rozczłonkowanych ciał.
Kilka z siwych drobinek znalazło się w kruczych włosach Carmen niczym płatki niezwykłego, popielatego kwiatu. Stała kilka metrów dalej. Zdyszana, zakrwawiona, rozżalona, ale i zdeterminowana. Widziałem to w jej załzawionym, ale ostrym spojrzeniu, w zaciśniętych na halabardzie dłoniach. Opierała o nią zmęczone ciało. Na lewym udzie ciągnęła się długa, głęboka rana. Czerwień spływała po skórzanych spodniach i skapywała na rozbite cegły pod jej nogami.
– Po co tu przybyłeś? – zapytała ciężkim, zachrypniętym głosem. – Żeby mnie zniszczyć?
– Żeby zniszczyć wszystko, co ciebie rujnuje – odpowiedziałem i ruszyłem w jej kierunku. Spięła się, wymierzyła we mnie ostrzem i krzyknęła z ogniem w tych swoich miodowo-zielonych oczach.
– Nie podchodź, chyba że pragniesz swojej śmierci!
– Nie zabijesz mnie. – Szedłem dalej. Jej złość i groźby nie były w stanie mnie powstrzymać. Przebyłem zbyt długą drogę, aby ją odnaleźć, aby ją uratować.
– Nie podchodź! – Kiedy znajdowałem się kilka kroków od niej, desperacko machnęła halabardą, ale nie zaszarżowała na mnie, ani nie zraniła, kiedy już byłem na wyciągnięcie ręki. – Mówiłam, nie podchodź – szepnęła w momencie, gdy stanąłem przed nią, ówcześnie odsuwając na bok ostrze. Nie oponowała, choć łzy spływały po jej zaczerwienionych policzkach, a twarz wyrażała czysty chaos. Od smutku, przez zmęczenie, a kończąc na radości.
– Mówiłem, że cię odnajdę. – W jednej dłoni trzymałem miecz, a palcami drugiej odsunąłem z jej czoła rozwiane kosmyki włosów.
– A ja ci mówiłam, abyś za mną nie podążał. – Pokręciła głową i spuściła wzrok na spływające krwią oraz ozdobione szarymi płatkami gruzowisko cegieł.
– Wiedziałaś, że cię nie posłucham, że nie pozwolę ci siebie zniszczyć – rzekłem, po czym rozejrzałem się po zrujnowanym mieście. Ruinach budynków, połamanych drzewach, płomieniach i potokach czerwieni. W powietrzu unosił się jej metaliczny zapach wymieszany ze smrodem palonych ciał i drewna. – Patrz, do czego twoja upartość doprowadziła. – Spojrzałem na nią. Drżała, łzy spływały po jej policzkach, a z rozchylonych warg wypadały urywane oddechy i szloch. – Wiedziałaś, że się nie poddam.
– Wiedziałam – przyznała i halabarda z metalicznym zgrzytem opadła na ziemię. Pokonała niewielką, dzielącą nas przestrzeń i już nie walcząc ze swoimi uczuciami, wtuliła się we mnie. Ciepła i rozedrgana niczym liść na wietrze. Moja słodka, uparta wojowniczka.
– To już koniec wojny. – Ukryłem twarz w jej kruczych włosach. Zaciągnąłem się zapachem śmierci i jaśminu. – Odejdźmy stąd. Zaszyjmy się gdzieś na ustroniu, gdzie już nikt nas nie znajdzie. Najlepiej w bukowym lesie. Wiesz, że to moje ulubione drzewo. – Milczała, a ja mówiłem dalej. Zacząłem gładzić jej plecy, aby przestała drżeć i szlochać. – Niewielki domek przy strumieniu z kominkiem i tarasem, gdzie wieczorami będziemy siedzieć i wsłuchiwać się w śpiew ptaków.
– Kochasz skowronki – szepnęła w moją pierś.
– Pamiętasz...
– Pamiętam każdą spędzoną z tobą noc i poranek. Każdą rozmowę przy zapalonej świecy i pocałunki w ciemnościach, każde westchnienie, kiedy cię dotykałam i drżenie, gdy mówiłam o odejściu. A czy ty pamiętasz, co wtedy mówiłam? Co za każdym razem powtarzałam, gdy mówiłeś mi o zniknięciu?
– To nie jest ważne. Możemy odejść i zapomnieć o wszystkich i wszystkim.
– Nie mogę. – Znowu pokręciła głową i nim zdołałem zareagować wbiła mi sztylet w pierś. Raz, drugi, trzeci. Z ogniem i łzami w oczach, smutna, ale i zdeterminowana. Jęknąłem, ale nie oponowałem. Jakiś dziwny paraliż zawładnął moimi kończynami. Z brzydkim grymasem na pięknej twarzy odepchnęła mnie od siebie. Opadłem na rozbite cegły i krew, na szare płatki niszczycielskich kwiatów. – Aby ukarać ten świat, który mnie zrujnował, przepraszam, ale nie mogę pozwolić ci żyć. Ty byś nie pozwolił mi spełnić moich marzeń.
– T-ten... – Kaszlnąłem, a ujmujący ból zawładnął moim ciałem. Pochyliła się nade mną. Krucze włosy spływały po bokach jej twarzy, niemal dotykały moim policzków. – D-domek.
– Marzyłam o nim tak samo, jak ty, ale także marzyłam o tym, abyś podczas wojny stanął obok mnie, a nie przeciwko.
Cały się spiąłem od rozrywającej mnie agonii. Śmierć już była blisko. Czułem to.
– Mam nadzieję, że odnajdziesz ten domek w bukowym lesie – znowu się odezwała swoim zachrypniętymi, ciężkim głosem. – Przyjdę do ciebie, kiedy już skończę z tym światem. – Podnosząc się, złapała za halabardę. – Rozpal w kominku ogień, abym mogła cię odnaleźć.
Zamachnęła się i wbiła mi ostrze w pierś.
Rozpaliłem ogień w kominku. Czekam...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro