VI | spojrzenie brązowych oczu na świat pokryty lodem
w y j ą t k o w o c h ł o d n y l i s t o p a d
❀❁ ❀❁ ❀❁
Ostatnio byli ciągle zabiegani. Wszyscy gonili gdzieś niemrawo do przodu, nie warząc na siebie. Kolejne dni zsuwały się powoli i monotonnie. Praktycznie tak samo. Konstancja mierzyła czas od kartkówki do kartkówki. Testu działowego do kolejnej pracy semestralnej, nie patrząc na to, iż miesiąc zsuwał się swobodnie. Kartki w kalendarzu spadały każdego dnia, zbliżając ją do świąt. Zauważyła zmianę temperatury na dworze, więc wyprała swój ciepły koc i kupiła herbatę, lecz zupełnie nie zwróciła uwagi na mijające tygodnie.
Jej matka dzień po dniu łączyła dwa etaty, kombinując jak dodać do nich kolejny — trzeci. Nim Konstancja się spostrzegła, jej lekki płaszcz był zbyt cienki na narastający wkoło chłód. Adela maszerowała dzielnie do szkoły, nie przejmując się upływem dni — w końcu miała przed sobą jeszcze całe życie. I nawet nie umiała wyobrazić sobie czasu dłuższego niż dwa tygodnie. Dla niej był to jego ogrom.
I tak właśnie toczyły się owe tygodnie. Leniwe popołudnia, które mijały po sobie. Jedno z nich właśnie trwało w jasnym mieszkaniu z widokiem na brudne i szare podwórze. Towarzyszyły mu stłumione dźwięki kreskówek w telewizji oraz gwizdka należącego do czajnika. Gorąca para rozniosła się po kuchni, przejmując praktycznie całą jej przestrzeń. Konstancja powoli zaczęła parzyć herbatę. Starała się rozgrzać zziębnięte dłonie wśród oparów napoju. Spacer, na jaki wybrała się chwilę temu z siostrą, był jednak zbyt długi. Przynajmniej wymęczył dziecko na tyle, by spoczęło cicho na kanapie w salonie.
Rozkoszując się spokojem, nastolatka wyjęła z lodówki resztkę ciasta ze szpitalnej stołówki. Sięgnęła po łyżeczki, a następnie dodała do herbaty cytrynę i cukier. Wyrzuciła saszetkę do śmietnika, gardząc sobą za zrobienie tak mocnego naparu. Ktoś musiałby być masochistą, aby parzyć tylko jeden kubek z pojedynczej saszetki marki lipton. Nie odezwała się jednak ani słowem, przechodząc do mieszania. Od jakiegoś czasu picie popołudniowego, gorącego napoju stało się jej małym rytuałem.
— Kiedy wróci mama? — odezwała się gwałtownie Adela, przewracając się na brzuch. Leżała na miękkich poduszkach i wpatrywała się w zmęczoną siostrę.
Konstancja sama nie wiedziała, jak powinna jej odpowiedzieć. Ich matka nigdy nie wracała do domu na czas. Nie żeby miała jej to za złe. W żadnym wypadku. Po prostu — zwykła już do tego. Zwykła już do samotnych dni. W tak samo samotnym mieszkaniu, gdy Adela wybywała na pół dnia do szkoły, drugą zaś stanowiły zajęcia dodatkowe. Ich matka zaś do pracy. Westchnęła, mrucząc coś pod nosem, po czym ruszyła do niej z herbatą. Specjalnie zostawiła miejsce w kubku na kostki lodu, które miały schłodzić wrzątek i uczynić zdatnym do picia przez malucha.
— Zaraz wróci.
— Mówiłaś tak godzinę temu.
— Nie udawaj, że znasz się na zegarku, kochanie — powiedziała spokojnie, wręczając jej ciepły kubek. Trąciła jej nosek. — Będzie to będzie. — Spojrzała na nią z góry, zupełnie jakby pragnęła uciszyć jej wszelkie pytania.
Uśmiechnęła się jednak ciepło, siorbiąc napój. Mimowolnie wlepiła wraz z siostrą wzrok w ekran telewizora, na którym migały kolejne obrazy. Mimo nie aż tak później pory, za oknem zaczynało robić się ciemno. Z okna w salonie nie było widać nawet lamp, oświetlających podwórze. Jedynie mrok pośród nicości. Zupełnie jakby ktoś zasłonił je roletą, broniąc się przed blaskiem słońca.
Kolejne obrazy przewijały się przed ich oczyma. Dziecko, co jakiś czas komentowało poczynania postaci z bajki, co rusz zerkając na siostrę. Nie widząc jednak żadnej rekacji, wracało znów do świata baśni. Był piątek a wizja spędzenia go przed telewizorem wcale jej nie zadowalała. Nie mogła jednak wyjść z mieszkania. Nie mogła jej zostawić samej — a raczej siebie. Nie mogła wyjść sama, bojąc się świata i ciemnych zakamarków miasta. Jednak z dnia na dzień czuła większa potrzebę przebicia bańki. Wydostania się na zwewnątrz. Złapania głębokiego oddechu. Pragnęła zachłysnąć się morzem, gdyż nie potrafiła pływać.
Nastolatka upiła kolejny łyk herbaty, spostrzegawszy iż została już tylko końcówka. Świeczka, jaką zapaliła odruchowo, zaczęła się dopalać. Głosy z telewizora stopniowo mieszały się z miarowym oddechem Adeli, ktora ucięła sobie południową drzemkę. Właściwie, miała ona stanowić już nocny sen. Konstancja spojrzała na zegarek. Usłyszawszy nagle odgłosy na klatce, pożałowała, że nie zrobiła tego wcześniej. Może w ten sposób przywołałaby matkę wcześniej do domu.
Pierwszy był cichy kaszel. Drugie, otworzenie zamka w drzwiach od zewnątrz. Później już pozostało tylko wykończone spojrzenie jasnych oczu. Kobieta weszła spokojnie do mieszkania, podczas gdy Konstancja poderwała się lekko z kanapy. Delikatnie odsunęła z kolan siostrę, okrywając ją kocem.
— Jak zwykle spóźniona — rzuciła ciemnowłosa, nim kobieta w pełni wkroczyła do salonu skąpanego w żółtym świetle.
— Witaj skarbie, też się stęskniłam — odparła Maria jak gdyby nigdy nic, rozbierając się z warst ubrań. Uśmiechnęła się miło, próbując zlokalizować młodszą córkę wzorkiem. — Jak wam minął dzień? — kontynuowała miękko, wyjmując z materiałowej torby kolejne rzeczy. Wśród nich pałętała się dawno zagubiona pomadka Konstancji, pudełka po owsiance i bilety autobusowe.
— Tak samo jak wczoraj. — Wzruszyła ramionami, niezbyt zadowolona z jej późnego powrotu.
— Widzę, że masz świetny humor — rzuciła sarkastycznie matka, otworzywszy lodówkę, by wyjąć z niej składniki na kolację. I jutrzejszy obiad. — Przykro mi, że muszę ci go popsuć — dodała posmutniawszy.
Kobieta odwróciła się, po czym znów sięgnęła do swojej torby. Przez chwilę czegoś w niej usilnie szukała. Czuwający nad nią wzrok Konstancji jedynie pogorszył jej koordynację, sprawiając, że wszystko wysuwało się ze zmęczonych rąk. W końcu jednak udało jej się dotrzeć do koperty, która była dość mocno wymięta. Pochyłym, niestarannym pismem nakreślono na niej dane nastolatki. Czarnowłosa zbliżyła się do kuchennego blatu i, spojrzawszy wpierw na matkę, sięgnęła po pakunek. Przeczytawszy adresata, odruchowo prychnęła. Zaśmiała się gorzko, rozklejając papier.
— Mógł się postarać, gdy był na to czas — rzuciła, nie patrząc na Marię. — Teraz to wiesz, co może sobie z tym zrobić.
— Wyrażaj się, dziecko. — Spojrzała na nią spode łba, nalewając sobie dawno wystygłej herbaty z dzbanka.
— Przecież nic nie powiedziałam — odparła gwałtownie, dostając się do wnętrza koperty.
— Ale pomyślałaś. A myśli czasem gorsze są od słowa. — Uśmiechnęła się delikatnie, siadając do stołu z kubkiem napoju. — Poza tym, nie uwierzysz, kogo dziś spotkałam.
— No nie uwierzę — rzuciła dziewczyna, udając zainteresowanie. Odruchowo odłożyła list na bok.
— Sceptyk. Sceptyk... — wymruczała pod nosem matka — ...ojca tego twojego przyjaciela...Ten taki, który miał ci pomóc w aklimatyzacji..
Konstancja zdziwiła się, słysząc jej słowa. Po pierwsze, Juliusz był jedynie jej kolegą z klasy, choć wolała nie poprawiać matki. Znając jej charakter, wywiązałaby się z tego niemała burza. Tak, Juliusz był kolegą, co do którego wciąż odczuwała ambiwalencję. Po drugie zaś, nigdy nie słyszała, by mówił on coś o swoim ojcu. Była to postać tak mistyczna, że nie wiedzieć czemu, wierzyła, iż w ogóle go nie posiadał. Właściwie, to chłopak nie mówił jej nigdy o nikim bliskim. Nie do przyjęcia dla niej jednak było, że nie posiadałby on u boku nikogo.
— ... więc stwierdziliśmy zgodnie, że to świetny pomysł. Od dłuższego czasu chciałaś znów pojeździć na łyżwach. Jeśli będziesz spokojnie się obchodzić z lodem, nic się nie stanie — kontynuowała matka, która nigdy nie pogodziła się z jej wypadkiem. Im więcej słów wypowiadała, tym bardziej oczy nastolatki powiększały się.
Całkowicie wyłączyła się przy jej poprzedniej wypowiedzi. Nagle zaczęła zastanawiać się, kim tak właściwie był Juliusz. Kim, poza uczniem liceum. Poza chłopakiem obdarzonym bujną wyobraźnią. Pewnie był czyimś synem, jednak skąd miała wiedzieć w jakim stopniu? Czy w taki, samym, w jakim ona była córką dla swojego ojca? Jeśli tak, to chciałaby mu współczuć. Mimo iż wiedziała, że współczucie to najgorsze, co można ofiarować innym ludziom.
— Prosił tylko, żebyś zeszła na dół. Mnie też by się nie chciało, zachodzić na górę tylko po to, by zejść — skwitowała, wstawiając talerz do mikrofali. — Nie podoba ci się?
— Jest okej, mamo — odparła spokojnie, nie przyznając się do tego, że wcale nie słuchała.
Jedyne, co wyniosła z jej rozmowy to trzy słowa — łyżwy, Juliusz, jutro. Zapisała w pamięci także, by dyskretnie dowiedzieć się czegoś więcej o chłopaku. Z drugiej jednak strony, bała się, że pociągnie to za sobą konsekwencje. Że on, zechce poznać ją. Że się przyzwyczai. Że przeszkodzi jej w wyprowadzce.Bo przecież Konstancja wciąż usilnie pragnęła powrotu do Warszawy. Szczególnie po ostatniej rozmowie z matką.
Chciała wrócić. Przynajmniej z każdym dniem wmawiała to sobie bardziej. Częściej. I z coraz większym trudem.
Uniosła głowę, wyrywając się z myśli. Sięgnęła po kopertę porzuconą na stole, o której zapomniała, po czym bez słowa ruszyła do swojego pokoju. Kątem oka spojrzała jeszcze na siostrę, ktora łagodnie spała na kanapie. Miała szczęście, że wszystko to ją ominęło.
Zamknęła za sobą drzwi i znów znalazła się w swoim pokoju. Bezpiecznym miejscu. Skontrolowała nastrój Ludwika, dzielnie strzegącego okna i brudnego podwórza. Był taki sam jak zawsze — względnie dobry, lekko za mokra ziemia. Zwykła podlewać go codziennie przez tydzień lub wcale przez miesiące. Rzuciła wprost do kosza kopertę zmiętą w kulkę. Tuż przed sobą, na łóżku, rozłożyła trzy kartki, składające się na długi list. Przeczytała go, choć doskonale wiedziała, co w nim znajdzie. Te same słowa. Zawsze te same zwroty, zdania i prośby. Zaśmiała się pod nosem, a strony także wylądowały w kuble. O ironionio, dołączono nawet pocztówkę z Warszawy z tak samo jak on paskudnym Pałacem Kultury i Nauki. Nie myśląc nic, wyrzuciła ją do śmieci. Zostawiła jedynie pieniądze, które miała zamiar przeznaczyć na dawno wymarzony prezent dla siostry. Dołożyc się do zakupów, czy zastąpić kieszonkowe. Skoro nie mogły one sprawić jej radości, to chciała podarować ją komuś innemu. Schowała je do portfela, a następnie położyła się na pościeli.
Po całym dniu słuchana dziecięcego jazgotu, pragnęła jedynie spokoju. Ciszy. Nawet, gdy zamknęła oczy, widziała przed nimi postaci z kreskówki, mówiące o magii przyjaźni. Prychnęła, zdając sobie sprawę z tego, że więcej łączyło ją z bohaterami owej bajki, niż jej przyjaciółmi pozostawionymi w Warszawie. Próbowała utrzymać znajomość na odległość. Mówiła im, że wróci za tydzień czy dwa. Minął ponad rok, a ona nie wróciła ani razu. Tyle pozostało z suchych obietnic wspólnych wakacji. Tyle pozostało z ich znajomości — wspomnień i jedynych spokojnych lat jej krótkiego życia.
Tyle co nic.
Wszystkiego tego zaczęło dosięgać już zapomnienie.
Pragnęło zjadać je powoli. Rozkoszować się wspomnieniami niczym ciastem godnym samej królowej Bony.
Zmrużyła oczy, probójąc przypomnieć sobie ich twarze. Ich uśmiechy, radość i wyrazy smutku. Próbowała wrócić pamięcią do dwóch najbliższych jej obliczy, jednak nie była w stanie. Nie potrafiła. Widziała tylko nowe twarze. Widziała krzywo zawiązaną muchę Juliusza, która tak wpiła jej się w pamięć pierwszego września. Widziała słodki uśmiech Igi. Widziała dziewczyny, siedzące z tylu klasy, obgadujące ją na przerwach wraz ze swoimi chłopakami. Widziała każdego, lecz nie tych, których zwykła nazywać przyjaciółmi.
❀❁ ❀❁ ❀❁
Nawet się nie spostrzegła, że zasnęła. Co więcej, nawet nie zauważyła słońca, jakie pojawiło się na horyzoncie kilka godzin temu. Omiotła wzrokiem rozrzuconą pościel i swoje lustrzane, nieświerze odbicie. Wstała gwałtownie, chwytając telefon. Dodatkowo wzięła z biurka okulary w metalowej oprawie i narzuciła je na nos. Zebrała ze sobą ubrania z krzesła i poszła do łazienki, modląc się, by dom był już pusty. A przynajmniej sama toaleta, bo pragnęła się umyć.
Założywszy na siebie czyste spodnie i bluzkę, od razu poczuła się lepiej. Już miała przejść do szczotkowania włosów, jednak dźwięk powiadomienia odbił się echem po pustej łazience. Odłożyła niezadowolona szczotkę, a następnie odblokowała komórkę.
Juliusz Mickiewicz
messenger
12: 28
masz dziesięć minut,
wiecznie czekać nie będę
Konstancja wlepiła wzrok w ekran. No tak, co z tego, że zapisała wymysł matki w notatkach w telefonie, skoro zapomniała o samych notatkach. Westchnęła ciężko, przyspieszając ruchy. Pozostawiła wiadomość bez odpowiedzi, w pośpiechu nawet nie skończyła czesać włosów. Szybkimi, jak na nią, ruchami zapakowała torbę i założyła buty. Płaszcz, co do którego ciepła pewna nie była, zarzuciła sobie na ramię. Spojrzała na siebie w lustrze przyklejonym do szafy. Poprawiła włosy i po raz kolejny omiotła wzrokiem twarz. Zaklęła delikatne pod nosem, zdając sobie sprawę, że wciąż miała na sobie okulary. Zdjęła je szybko, wrzucając na dno torebki. W końcu i tak ich nie lubiła. I wcale aż tak bardzo nie potrzebowała. W końcu źle w nich wyglądała. Zamknęła dom na oba zamki, po czym zbiegła ze schodów.
Nie mogła zaprzeczyć, że wiadomość chłopaka ją zaskoczyła. Znaczyłoby to, że czekał już pod drzwiami. A co więcej, że byli umówieni na konkretną godzinę, o której nie miała żadnego pojęcia. Zapisała sobie w umyśle, żeby zapisać w notatkach, żeby następnym razem posłuchała matki dokładniej. Biegła szybko, lecz ni razu się nie potknęła. Doliczyła do trzeciego pietra, a w jej głowie pojawiła się idea. Mała myśl, która przerodziła się w duży problem. Zatrzymała się na klatce, zastanawiając się, czy na pewno zamknęła oba zamki w drzwiach? Debatowała chwilę ze sobą pod nosem. Dumnie odwróciła i poszła to sprawdzić.
Juliusz Mickiewicz
nowa nieodczytana wiadomość
messenger
12: 47
dobra żartowałem,
od początku miałaś dwadzieścia
Kilka minut później była przed wejściem do bloku. Nastolatka oddychała ciężko, delikatnie się krztusząc. Potrzebowała chwili, by uspokoić tętno. Świeże, zimne powietrze wdarło się do jej płuc. Wyglądała niespokojnie za chłopakiem. Rozglądała się przed siebie, lecz nie dostrzegła nikogo na ulicy. Dopiero gdy zerknęła na podwórze, zauważyła jego jasne włosy na pochylonej głowie. Mimo to Juliusz doskonale ją widział. Obserwował, jak krzątała się nieswojo przy drewnianych drzwiach, szukając go wzrokiem.
— Nie kazałem ci biec maratonu — zaśmiał się, wstając z ławki. — Przecież i tak bym nigdzie stąd nie poszedł.
— Nie mam pewności, czy pewnego dnia po prostu się nie rozpłyniesz w powietrzu. — Uśmiechnęła się lekko, muskając własny nos.
— Jeśli będę miał taki zamiar, uprzedzę cię, Konstancjo. Obiecuję.
Maszerowali w milczeniu, spoglądając na zaparowane okna kamienic. Wdychając rześkie powietrze, które mroziło ich płuca. Nie musieli sobie wzajemnie dziękować, za fakt odpuszczenia dialogu. Przynajmniej zachowali swoje gardła w zdrowiu. Choć Konstancja wolałaby zachorować i pozostać tydzień, czy dwa, w domu. Juliuszowi zaś opcja ta wcale nie pasowała. Było coś, co ciągnęło go każdego ranka do tego samego, szarego budynku. Może byli to ludzie? A może oderwanie się od domowej codzienności? Sam jeszcze nie był pewien.
Wsiedli do prawie pustego tramwaju, który kontrastował z szarością na dworze. Jego czerwony wagonik migał się już w oddali, gdy z pokorą czekali aż przyjedzie. Zbliżała się zima. Na szczęście, gdyż komunikacja miejska latem stanowiła istne wyzwanie dla mieszkańców miasta. Każdego większego miasta. Szczególnie tą porą roku uliczny paradoks menela — jak uroczo określała go Iga — stawał się problemem. Tamtego dnia jednak mogli cieszyć się przestrzenią i miejscami siedzącymi. Za szybą mijały kolejne budynki i utarte ścieżki, które on znał na pamięć. Które dla niej byłby czymś zupełnie nowym. Nieodkrytym.
Po kilkudziesięciu minutach dotarli do celu. Przed nimi pojawił się budynek, a właściwie hala, całorocznego lodowiska, w którym tłoczyli się ludzie. Standardowo, jak przystało na uczniów, oboje trzymali kciuki, by nie spotkać w niej nikogo z klasy. Nie wiedzieć czemu, towarzyszyło temu zawsze speszenie i niezręczność. To tak, jakby spotkać nauczyciela poza szkołą, gdy całe życie było się przekonanym, że to w właśnie w niej mieszkał.
— Umiesz w ogóle jeździć? — zapytał nagle Juliusz, gdy doszli do szatni. Spojrzał wymownie na parę butów do jazdy, po czym znów na dziewczynę.
Konstancja jakby zamilkła. Omiotła wzrokiem jego twarz. Zmęczone i podkrążone oczy, których nie dostrzegła wcześniej. Z bliska widziała także szaleństwo odcieni w jego tęczówkach. Nie potrafiłaby jednoznacznie wskazać szarości, która stanowiła ich barwę. Było ich zbyt wiele. Mimo tego delikatnego smutku, jaki ukrywał się na jego twarzy, chłopak znów się uśmiechał. Cały czas obdarzał świat wkoło emtuzjazmem. Dozą radości, zupełnie jakby był jedną z karteczek do wyrywania z podpisem — weź czego ci trzeba. Może właśnie smutnym ludziom maszerującym po tak samo smutnych ulicach było trzeba odrobiny ciepła. Miłego spojrzenia. I on doskonale był tego świadomy.
— Przyglądasz się — stwierdził sucho, podnosząc głowę znad sznurowadeł. Dziewczyna zarumieniła się lekko, nawet nie spostrzegając, że utonęła w jego twarzy na tak długo. — Umiesz czy nie? I nie mam na myśli wiązania kokardki — dodał, gdy ta nerwowo i szybko zaczęła zakładać buty.
— A ty?
Niechcący tupnęła nogą, nieprzyzwyczajona do tak ciężkiego obuwia. Już zapomniała, jak to było mieć ubrane łyżwy. Noga wypadła jej z ręki, a stukot zwrócił uwagę grupki dzieci na ławce obok.
— Ja? — Wskazał na siebie dłonią. — Oczywiście, że nie — prychnął radosnym tonem.
— To chodź. — Uśmiechnęła się do niego, wstając. Ruszyła przed siebie, zmierzając ku bramce wejściowej.
— To chodź... — wymamrotał chłopak pod nosem, ledwo podnosząc się z ławki. Przez chwilę stracił równowagę, lecz w ostatniej chwili uchronił się przed upadkiem. — Jakby to było takie proste.
Konstancja spojrzała na niego ze szczerą radością. Mimo iż Juliuszowi wcale nie było do śmiechu, ona cieszyła się swoją pozycją. Choć ten jeden jedyny raz potrafiła coś, czego nie umieli inni. No dobra, przynajmniej właśnie on. W jej oczach pojawiły się drobne iskierki ekscytacji.
Przez chwilę obserwowała jego niepewne ruchy. Po jego kilku nieudolnych krokach poddała się. Nie mogła pozostawić go w takim stanie. Wzięła głęboki oddech, po czym przełknęła twardo ślinę. Starała się nie myśleć, a następnie podała mu rękę.
— Teraz chodź.
Podeszła do niego delikatnie. Jasnowłosy gwałtownie chwycił jej dłoń, praktycznie ją przewracając. A oni jeszcze nawet nie weszli na lód. Wolała nie myśleć, co miało by nastąpić dalej. Wolała w ogóle nie myśleć, czując jego ciepły uscick rozgrzewający jej zziębnięte ciało. Wzdrygnęła się zniesmaczona, co nie umknęło jego uwadze.
— Wszystko w porządku? — rzucił niby od niechcenia, widząc konsternację na jej twarzy.
— Tak — skłamała, próbując wpoić samej sobie, że faktycznie było okej.
Że on nie był nim.
Że był jedynie nastolatkiem.
Że dotyk, to naturalna część ludzkiego życia.
Wspólnie weszli na lód. On postawił na nim pierwszy, jakże ważny i niepewny, krok. Ona zaś delikatnie ruszyła przed siebie, odciągając go na bok. Pożałowała, że nie wzięła ze sobą swoich łyżew. Uwielbiała je, choć wyszła zbyt szybko, by je spakować. Zapewne i tak byłoby jej wstyd ubrać białe, skórzane figurówki. Nie chciała, aby uważał, że się popisuje. Że umie cokolwiek. Gdyż tak na prawdę nic nie umiała. Była o tym doskonale przekonana, bo wmawiała to sobie każdej nieprzespanej nocy.
W milczeniu stawiali kolejne kroki. Nastolatka trzymała się dzielnie poręczy, by nie upaść wraz z chłopakiem na twardy lód. Nie raz się zdarzało, że Adela ciągnęła ją wraz z sobą na podłoże. Siniaki trzymały się na prawdę długo. Szczególnie na tak bladej i delikatnej skórze, której nienawidziła każdego dnia. Ktoś obok krzyknął. Dziecko kilkanaście metrów dalej zaczęło płakać. A ona przypomniała sobie, dlaczego tak dawno nie wychodziła w miejsca publiczne. Wciągnęła go dalej, obserwując jak starał się zachowywać równowagę przy pomocy jednej ręki. Kątem oka dostrzegła rosnące na jego twarzy zmieszanie. Zaniepokojenie pomieszane z żartem.
— Puść mnie, będzie ci łatwiej — rzuciła nagle, gdy przesunęli się w mniej tłoczne miejsce. Kątem oka spojrzała na jego niepewną minę.
— Nawet sobie nie żartuj — rzucił zdezorientowany z delikatnym strachem w oczach. — Nie ma mowy — stwierdził stanowczo, mocniej ściskając jej dłoń.
Dziewczyna skwasiła się. Gwałtownie wyciągnęła swoją rękę z uścisku, zmuszając go, do chwycenia się balustrady. Posłała mu uśmiech, po czym odepchnęła się. Pierwszy ruch był ciężki. Z każdym kolejnym łyżwy coraz lżej sunęły się po śliskim lodzie. Pokręciła głową, obracając się przodem do Juliusza. Wciąż na niego patrząc, gdyż jego zmieszane spojrzenie wywołało w niej falę ciepła, jechała tyłem. Wyglądał niczym matka zupełnie nie znająca zasad piłki nożnej, ale z całego serca dopingujacą swoje najmłodsze dziecko. Pomachała mu, zbliżając się do krańca lodowiska. Mimo iż na chwilę spuściła go z oczu, on wciąż stał w tym samym miejscu. Przyglądał się jej pewnym ruchom. Czarne włosy nastolatki rozlały się wkoło jej ciała, oplatając je, gdy robiła drobny piruet. Z widocznym na jej twarzy zdeterminowaniem, zrobiła go ponownie, by następnie puścić się przed siebie po zarysowanej tafli. Zupełnie, jakby trwał najważniejszy wyścig jej życia. Niewiele to jednak trwało, gdyż musiała zwolnić, by łatwiej jej był wyhamować. Mieli szczęście, że tamtego dnia na lodowisku były głównie osoby takie jak Juliusz — zwolennicy stabilnej barierki.
Mógłby nawet stwierdzić, że przez jakiś czas wyglądała na szczęśliwą. Pewną siebie. Dumną i dojrzałą. Taką, jaką zawsze chciałby, by była. Gdzieś zniknęła mimoza, którą spotkał pierwszego dnia września. Ukryła się w cieniu. Życzył jej, by tak zostało jak najdłużej. By wszyscy widzieli ją jedynie taką. Niestety, nie mógł liczyć na spełnienie swej prośby. Już dawno się przekonał że bogowie, ci dzienni zarówno jak i nocni, odwrócili się od niego.
Nagle jednak magia minęła. Rozprysła się niczym szczęście wywołane sztuczką magika, po odkryciu jej zasad. Dziewczyna wjechała w grupę nastolatków. Cztery osoby spojrzały na nią ze złością. Na jej twarzy pojawiło się zdziwienie, lecz wciąż przeważał wstyd. Krępująca niezręczność. Wraz ze swoim upadkiem pociągnęła w dół długowłosą dziewczynę. Tę samą, która należała do szkolnej elity. Mimo iż nigdy z nią nie rozmawiała, miała okazję wiele o niej usłyszeć. Wystarczyło jedynie znaleźć dobre miejsce pośród ludzi na szkolnych korytarzach.
Pożałowała, że dokładniej nie przyjrzała się ludziom wchodzącym wraz z nimi. Może udałoby jej się ich dojrzeć. A może tak właśnie miało być i nie miała na to żadnego wpływu.
— Przepraszam, nie zauważyłam... — wyrzuciła szybko, starając się wstać. Gdy już prawie jej się to udało, zza pleców koleżanki z klasy wyłonił się ktoś wysoki. Szturchnął ją, wyprowadzając z równowagi.
— Szmata — rzucił starszy od niej chłopak, podnosząc z lodu swoją, jak przypuszczała Konstancja, dziewczynę.
Ciemnowłosa przekrzywiła głowę i zamrugała. Nie do końca była pewna, czy dobrze usłyszała. Wolała jednak nie podnosić tego do dalszej dyskusji. Na twarzy Emilii pojawiła się złość. Nastolatka była niczym wulkan, mający za chwilę wybuchnąć. Przeglądała swoje paznokcie, ostre tak, że mogłaby nimi zabić, po czym spojrzała na nią spode łba. I w tamtym momencie zauważyła — jeden samotny, złamany paznokieć pośród lodu. Stała przez chwilę w milczeniu nad Konstancją, która całkowicie zaniemówiła. Nie spodziewała się ich. Nie spodziewała się tego.
— Nie dość, że ślepa to i niemowa — prychnęła Emilia, podając dłoń chłopakowi. Drugą ręką masowała rzekomego siniaka na biodrze, który nawet nie miał prawa znaleźć się w takim miejscu. Makijaż sprawiał, że wyglądała starzej. Doroślej.
Konstancja wpatrywała się przed siebie. Pozwoliła sobie na to. Należało jej się. Spoglądała na plamę czerni, jaka przesuwała się coraz bliżej. W końcu dostrzegła kontury. Kształt. Sylwetkę Juliusza, która niepewnie stąpała w ich kierunku, usilnie trzymając się plastikowej poręczy lodowiska. Wyglądał za zdezorientowanego.
— Mogę wam jakoś pomóc? — zapytał, wpatrując się w długowłosą. Dopiero teraz Konstancja zrozumiała. Zdezorientowanie na jego twarzy wcale nim nie było. Była to swego rodzaju troska.
— Juluś, kochanie... — zaczęła, patrząc na niego z politowaniem. — Nie oferujemy tutaj przyjęć do psychiatryka. — Przewróciła oczyma, śmiejąc się ze swojej riposty, która była całkowicie nie zrozumiała dla nastolatki.
Chłopak najwidoczniej doskonale wiedział, o co chodziło. Czarnowłosa, wciąż siedząc na lodzie, dojrzała jak zacisnął gwałtownie pięści. Jak przygryzł zdenerwowany wargę. Mogłaby przyrzec, że słyszała jego szybsze bicie serca. Wzrok pełen nagłego gniewu, którego nigdy jeszcze u niego nie widziała. Nie mogła ukryć, że się zdziwiła. Że przez chwilę poczuła strach, związany z jego reakcją. Gotowością do walki.
— Myślę, że powinnismy już iść — odezwał się nagle kolega Emilii, który nieraz wystawał pod szkołą, czekając aż wymknie się z lekcji.
— Też tak uważam — dodała nastolatka stojąca tuż u jego boku, która dotychczas milczała. Jej twarz była niezwykle delikatna. Niczym skąpana w mleku i miodzie. Słowa zaś i myśli jej tworzył popiół i szkoło.
Cała czwórka wycofała się zbyt szybko. Połączyli się w pary, ruszając do szatni. Pozostawili za sobą spojrzenia rodzin, kręcących się w koło po tafli lodu. Nikt nie ingerował. Właściwie, nikt nawet nie słyszał, co się stało, w całym tym chaosie dźwięków. Zdarzenie zapisało się w ich wspomnieniach jedynie jako niemy obraz.
Nagle dziewczyna poczuła rękę na swoim barku. Ktoś mocno ją uścisnął, chroniąc się przed upadkiem. Dopiero to wyrwało ją z oniemienia. Twarz jasnowłosego, który chcąc jej pomóc, jedynie pogorszył sytuację. Upadł obok niej, szarpiąc jej ubranie. Przygniótł jej nogi do podłoża. Następne było spojrzenie. Nie było w nim już jednak złości. Istaniała jedynie miękkość i spokój. Wszystko wróciło do normy.
— Przepraszam. — Zakłopotany potarł kark, odsuwając się. — Pomógłbym ci, ale sama widzisz... — Zatoczył ręką półokrąg, wskazując na swoją pozycję. — No właśnie tak jakoś wyszło — dodał autentycznie zakłopotany. Mimo delikatnej postawy, wciąż był nieswój. Najwidoczniej dziewczyna wyprowadziła go z równowagi dość mocno.
Konstancja ostrożnie podniosła się, czując rosnący ból w obitym kolanie. Przełknęła ślinę, starając się stanąć prosto i nie okazać po siebie słabości. I tak już zbyt bardzo się ośmieszyła.
— Wstawaj. — Wyciągnęła znów rękę do chłopaka. Ten bezapelacyjnie dał sobie pomóc. Skorzystał także z oferty podprowadzenia do poręczy.
— Przepraszam... — wyszeptał. — Co tak właściwe się stało?
— Sama nie wiem. — Wbiła wzrok w porysowany lód. — Nie zauważyłam ich — kontynuowała wyjaśnienia, paląc się ze wstydu.
— Przecież widziałem, jak świetnie jeździsz. Na pewno nie podłożyła ci nogi? — Uniósł brwi, gapiąc się w jej zawstydzoną postawę.
— Nie zauważyłam ich. Nie wiem jak to się stało — mówiła szybko, zła na samą siebie. — Po prostu. To wszystko...jakoś tak się zlało.
— Dobrze. Niech ci będzie. Poza tym...nie przejmuj się tym, co powiedziała — odparł pewnie, zaciskając wargi.
— Wcale mnie to nie rusza — rzuciła, choć bez przekonania. — Z czasem, do wszystkiego da się przywyknąć — westchnęła, unosząc nieśmiało wzrok.
Juliusz nie wiedział, jak powinien zareagować. Chyba pierwszy raz od dawna, spotkał się z sytuacją, w której nie wiedział, co ma powiedzieć. Przerażał go fakt, że więcej osób tak się do niej zwracało. Że ludzie wykorzystywali widoczne słabości innych, dla swojej własnej korzyści. Rozkoszy.
— Z czasem przychodzi łatwiej — dodała, czując jego zakłopotanie. Cisza z jego strony była jedyną ciszą, której nie pragnęła usłyszeć. Choć jeszcze nie była w stanie się do tego przyznać. — Co miała na myśli mówiąc, że... — Konstajca wzięła głęboki oddech, nie potrafiąc poskładać liter w słowa. — Co cię tak...
— Nie lubię bardzo małej ilości rzeczy. Uwierz mi. — Otworzył bramkę prowadzącą do zejścia. Miał dość łyżew na tamten dzień. Jak i wszelkie przyszłe. — Jedną z nich jest rozsiewanie plotek i kierowanie się nimi, Konstancjo. Nic więcej.
Dziewczyna wyszła za nim. Pragnęła dopytać, co się tak właściwie stało. Skrępowała się jednak, czując rosnące między nimi napięcie. Zmieniający się ton głosu Juliusza, gdy zapytała, a raczej próbowała zapytać. Był niczym marcowa pogoda — w jednej chiwli słoneczne niebo zakryty burzowe chmury, zsyłając gwałtowny deszcz.
— Zmieńmy temat — odezwał się nagle, siadając na ławce. Powoli zaczął rozsznurowywać buty, powiązane uprzednio na supły. — Dlaczego przestałaś jeździć? Świetnie ci dziś poszło.
— Po czym to stwierdzasz?
Zamilkł, potrzebując czasu, by się zastanowić.
— Gdy weszliśmy, byłaś...trochę niepewna? Nie widziałem też, żebyś się tym chwaliła.
— Nie każde dziecięce marzenie może się spełnić — zaśmiała się gorzko. — Kiedyś to uwielbiałam. Mama kibicowała mi na każdym dziecięcym konkursie — mówiła z widocznym żalem. W jej głosie brzmiała nuta nostalgii. — A poźniej miałam kontuzję...
... i jeszcze stopniowo tracę wzrok.
Rozmasowywała obolałe kolano. Powoli zmieniała obuwie, ciesząc się z powrotu na ziemię. Było przyjemnie, nie mogła zaprzeczyć. Nie mogła także zaprzeczyć temu, że poniesie za to swoją cenę, jaką miała być kolejna nieprzespana z pulsującego bólu noc i zapach maści rozgrzewającej. Sięgnęła do torebki, szukając w niej telefonu. Coś jednak było nie tak. Nie pamietała, by wyjmowała rzeczy z bocznej kieszonki w środku, czy przekładała chusteczki na wierzch. Co gorsza, doskonale wiedziała, że etui na okulary znajdowało się na dnie. Nie na samej górze. Nie miały też one rozbitego lewego szkła i prawego podpisanego pomadką. Pomadką, jaka zdobiła usta Emilii.
W oczach nastolatki pojawiły się drobne łzy. Nie nielubiła ich aż tak, by za nimi nie płakać. Co jak co, ale czasem były dość przydatne. Przeniosła wzrok na chłopaka, nie wiedząc co powiedzieć. Przynajmniej miała już na co wydać pieniądze od ojca. Jeden problem rozwiązał się sam.
— To nie jest dobry czas, żeby pytać od kiedy je nosisz, prawda? — odezwał się Juliusz, próbując rozluźnić atmosferę. — Więc może kakao? Gorąca czekolada? Na poprawę nastroju — stwierdził, podnosząc posmutniałą Konstancję z ławki.
Zarzucił sobie jej torbę na ramię i powoli ruszyli przed siebie. Ona wciąż zagryzała wargę. Nie ze złości czy wściekłości. Ze zwykłej, ludzkiej bezsilności, jaką reprenetwowała każdego dnia. Której nie umiała odrzucić za wszelkie marzenia świata.
❀❁ ❀❁ ❀❁
Siedzieli przy jednym ze stolików. Konstancja wciąż zastanawiała się, skąd chłopak znał te wszystkie miejsca. Każdy urokliwy zakątek, który dotychcszas jej pokazał. Wiele innych, jakie trzymał wyłącznie dla siebie. Ciekawiło ją, ile czasu musiał poświęcić, by tak dobrze poznać miasto, jakie dla niej było jedynie ogromną plamą. Oparła się wygodniej, wpatrując w blask kominka. Iskierki ognia kołysały się zwinnie pośród dymu, zamknięte za grubą szybą. Ludzie tłoczyli się przy kasie, zamawiając ciepłe napoje. Nie dziwiła się temu, mimo przebywania w zamkniętym pomieszczeniu, wciąż miała na ramionach płaszcz. Temperatura wariowała, gwałtownie spadając coraz niżej. Jeszcze kilka dni, a przyjdzie im posmakować prawdziwego, zimowego mrozu.
Tuż przed nią dopalała się samotna, jasna świeczka. Jej cienki knot już dawno powinien się złamać, zupełnie jak i ona, a jednak wciąż dalej dzielnie trwał pośród ognia. Mogłaby z łatwością uwierzyć, że znajduje się w górach, a nie nad zimnym, zmarzniętym morzem. Tego jednak w stanie zmienić nie była.
— Gorąca czekolada raz — rzucił nagle chłopak, podchodząc do stolika. Ustawił metalową tackę na blacie. Na jego twarzy wciąż tkwił ten sam uśmiech przeznaczony dla jej oczu. Oczu o ciepłym spojrzeniu w kolorze brązu. — Jeszcze raz przepraszam...
— Nie masz za co — zaczęła, nawet nie podnosząc wzroku wciąż wlepionego w ogień świeczki. — To, co się stało, nie było zależne od ciebie. Już to sobie wyjaśniliśmy...
— ...gdybym...nie wiadomo, co mogłoby się stać... — Schował twarz w dłoniach, czując palący wstyd. On nigdy nie godził się na bezsilność.
— Ale nic się nie stało — rzuciła cicho, zdejmując dużą filiżankę z tacki. — A jeśli o nie chodzi... — wzięła w rękę stłuczone okulary — ...i tak miałam je zmienić.
— Nie chciałem, żeby tak wyszło. Ten pomysł, to była całkowita porażka — mówił szybko, usiłując drążącą dłonią przenieść filiżankę. Nie był jednak w stanie, gdyż rozgrzana porcelana piekła jego palce. Poddał się, nawet nie ruszając jej z miejsca. — Mój ojciec...ja nie wiedziałem, że nie możesz wchodzić na lód. Mogłaś powiedzieć...
— Nie męcz się tym, przecież wyszystko jest w porządku — skłamała, wciąż czując rwący ucisk, spowodowany upadkiem. — Przynajmniej się przekonałam, że wciąż umiem jeździć — zaśmiała się, starając się, by wyszło to jak najbardziej prawdziwie. — Nie każdy zły przypadek jest twoją winą, Julek — rzuciła, chyba po raz pierwszy zdrabniając jego imię. Przyszło jej to całkowicie naturalnie. Zdziwiło ją, jak miękko zabrzmiało na jej ustach.
Podsunęła mu przed nos kubek, z którym przegrał uprzednią walkę. Dostrzegła, że wpatrywał się w taflę czekolady niczym w najpiękniejszy cud świata. Jakby miał dojrzeć w niej przyszłość. W jej drobnych falach, spowodowanych ruchem. Może i właśnie tego oczekiwał. Że ujrzy w niej coś nowego. Że pozbędzie się deja vu.
Nie każdy zły przypadek jest twoją winą, Julek.
Nie byłby w stanie zliczyć, ile razy już słyszał te słowa. Ile razy padały z ust ludzi. Ile razy zmieniano ich kontekst i styl. Ile razy przesłanie pozostało takie same. Ile razy obwiniał się za każde zło świata. Sądząc, że było to w pełni słuszne. Pragnął zatonąć, niczym waniliowe lody unoszące się na powierzchni kubka z czekoladą. Zachłysnąć się światem. Zachłysnąć się nią, mimo iż wiedział, że nie był wystarczająco dobry. Że nigdy nie był wystarczający.
Żałował, że nie powiedział Emilii prawdy. Że nie rozwiał plotek narastających każdego dnia. Że nie powiedział jej, o o rodzinie. Że nie wyszedł z tym do ludzi. Teraz już było na to zbyt późno. Każdy wiedział, co miał wiedzieć. Szedł utartym szlakiem, sądząc, że pochodził z famili skazanej na szaleństwo. Że sam jest szalony. A on przecież był tylko delikatnie niestabilny. Abstrakcyjny w odczuwaniu, niczym najpiękniejszy obraz, gdzie grubo nałożono farbę. Z wierzchu silny i dumny, niczym Ofelia. Wewnątrz łagodny jak kwiaty, które trzymała w dłoni. Te same, które wraz z jej ciałem dały się ponieść nurtowi strumienia. Ku śmierci.
— Nad czym tak myślisz? — Głos dziewczyny dotarł do niego, przebrnowszy z trudem przez barierę wspomnień.
Dopiero teraz dostrzegł, że wciąż miała na sobie płaszcz. Że tak idealnie pasowała do kontekstu zimowej urody. Że nie zdążyła rano do końca poczekać włosów, przykryć drobnych piegów pudrem czy domalować obdrapany lakier na paznokciach.
Że tak samo jak i on była pęknięta.
Nieidealna.
Była jak stare kryształy pełne rys zdobytych z biegiem lat.
Wciąż tak samo piękne.
—Mówiłem... — zaczął po chwili, wcale nie zdając sobie sprawy, że przez kilkanaście minut milczał. — Mówiłem jedynie, że brąz to starszy brat beżu — kontynuował, odrobinę się rozchmurzywszy. Konstancja jedynie przymknęła oczy, opierając głowę o szybę. Cieszyła się, że nie kontynuował poprzedniej rozmowy. — Jest oschły i właśnie wypełnia zawartość twojej filiżanki. — Barwa ziemi, przyrody. Motyw przewodni natury.
— Ale rośliny są chyba zielone... — wtrąciła się.
— Są, ale muszą z czegoś wyrosnąć. I jest to właśnie ziemia w odcieniu zimnego brązu. Jest mniej przyjemny od żółci czy złota. Chłodny niczym późna jesień, gdy drzewa spoglądają nagie na świat. To także nadmorski wiatr, przychodzący u styku roku. Drapiąca i szorstka kora drzew. Brąz to harmonia, potrzebna w życiu każdego człowieka. Ukojenie, jakie niesie przyroda. Początek i koniec... — zatrzymał się na chwilę.
— Życie i smierć — wymruczała pod nosem.
— Właśnie, rodzisz się skąpany w brązie i umierasz. Zostajesz pochowany pod warstwą ziemi, która po miesiącu pochłonie cię prawie w całości. Mówiąc brąz, czujesz zapach leśnej ściółki. Spacerów wśród drzew po deszczu. Spokój ducha. Zapach świeżo zmielonej kawy i pary unoszącej się nad jej dzbankiem. Gorzka, lecz posiadająca swoich zwolenników. To także smak czekolady z prawdziwego kakao. Zapach jej tabliczki, od razu po otworzeniu pudełka.
— Brzmi jak marzenie.
— Marzenia mogą mieć wszystkie barwy. Ale nie muszą posiadać żadnej, żeby się spełnić — rzucił lekko. Jedno z moich jest żółte. Ciepłe i pełne słońca.
— Też chciałabym już lato. Zima jest okropna. I przede wszystkim, zbyt zimna. — Zaśmiała się lekko, doskonale go rozumiejąc.
— Wszystko jednak musi przejść przez fazę spokoju, jaką jest zima. Nie uciekniemy od tego.
— Nie pamiętam, żeby w Warszawie było kiedyś tak chłodno w tym miesiącu. Chociaż może przyniesie to przynajmniej śnieg.
Juliusz zamilkł. Nie chciał przekazywać jej informacji, o tym, że nad morzem praktycznie nigdy nie padał śnieg. Wolał nie zapeszać. Kto wie, może jej wizyta miałaby to zmienić?
— Tęsknisz za tamtym życiem?
Dziewczyna zamrugała, gwałtownie odsuwając się od okna. Spojrzała na niego dużymi oczyma, zastanawiając się nad odpowiedzią. Sama nie była już pewna. Sama nie wiedziała, czego chciała. Kilka miesięcy temu, ledwo dwa lub cztery, bez wahania odparła by, że tak. Że chce wrócić do domu. Do uroczego mieszkania. Drogi wiodącej przez park do szkoły. Do dwójki przyjaciół. Właśnie, przyjaciół, których twarzy już dawno nie pamiętała. Zawaliła jako przyjaciółka. I musiała to przed sobą przyznać. Pamiętała, że Magda uwielbiała białą czekoladę, długie swetry i krótkie spódniczki. Pamiętała, że Maciek gardził powieściami kryminalnymi, ale cały pokój wypełniały książki fantasy. Że byli sobie bliscy.
Najwidoczniej jednak nie na tyle bliscy.
— Wydaje mi się, że...że tak — odparła niepewnie.
— Wydaje ci się?
— Będzie mi łatwiej to określić, gdy tam wrócę — powiedziała z trudem, czując, że kolejny ciężar spadł jej z serca.
Drugi zaś, jakim miała być utrata Juliusza, zajął jego miejsce. Utrata Igi, z którą coraz częściej rozmawiała na lekcjach. Wymieniała przelotne spojrzenia i komentarze na temat przeczytanych książek. Dawno nie spotkała kogoś, kto tak samo jak i ona chłonąłby każde słowo pisane.
Chłopak gwałtownie podniósł głowę. Przełknął ciężko ślinę, spojrzawszy na nią zielonymi oczyma. Zagryzł policzek, by nie powiedzieć nic głupiego. By jedynie życzyć jej wszystkiego najlepszego, gdyż czasem nie istniało inne wyjście.
— Wyprowadzasz się? — zapytał, z całej siły powstrzymując załamanie głosu.
Nie chciał pozwolić, by zamek z piasku w jego umyśle runął po raz kolejny. By stabilna przystań zapadła się wgłąb ocenu.
— Szczerze nie wiem... mama dostała propozycję pracy. Podobno dużo lepszej. Była bardzo zadowolona, gdy wspominała mi o tym miesiąc temu. Może zacząć od nowego roku.
Miesiąc.
Tyle czekała, by mu o tym powiedzieć.
Tyle dała sobie, by się przywiązać.
O miesiąc za dużo.
Dała sobie ten czas, by się zniechęcić. Do Gdańska. Do morza. Do niego. Jednakże ta dłuższa chwila zadziałała odwrotnie. Nieświadomie, zbliżyła się do niego czym magnes. Jej szary świat przyciągał ją każdego dnia do burzy kolorów, jaką za sobą niósł. Do miasta. Wolności. Nie mogła jednak jednoznacznie porzucić starego życia. Nie była w stanie wyrzec się wspomnień. Myśli, że jej dawni przyjaciele wciąż na nią czekają. Że pamiętają.
— Jeśli masz być tam znów szczęśliwa... to chyba los się do ciebie uśmiechnął — powiedział z gorzkim wyrazem. Choć tak bardzo pragnął, dusza nie pozwała mu się z tego cieszyć. — Nie powinno się blokować szczęścia — rzucił, starając się zachować równowagę.
Powstrzymywał nerwowe oddechy i próbował zwolnić szalejące serce. Choć doskonale wiedział, że nie miał na to wpływu. Nie mógł nic zrobić, by zmienić jej decyzję. Wzajemnie zamilkli, unikając swoich spojrzeń. Nagle poczuli strach przed zimą, która właśnie stała się niesamowicie chłodna i samotna. Pusta. Kto by pomyślał, że świat może zmienić się tak bardzo w tak krótkiej chwili. Popijali niezręcznie czekoladę, która już dawno wystygła. Zgęstniała i zaczęła mieć cierpki smak. Gorzki niczym ich wspomnienia niesione przez wiatr.
Nie mógł tak dłużej. Poprawił włosy, zbierając słowa w zdanie. Odezwał się pierwszy, gdy płomień białej świecy samoistnie zgasł między nimi. Zupełne jakby to właśnie na niego czekał.
— Przyjmij to jako prezent na święta, bo wiem, że inaczej się nie zgodzisz... — Wsunął dłonie między materiał ulubionej bluzy. Przez chwilę jakby szukał czegoś u swojej szyi. Natrafiając na cienki rzemyk, zdjął go przez głowę.
— Myślałam, że spotkamy się jeszcze w szkole — odparła Konstancja, zerkając z zaciekawieniem na chłopaka.
— Wyjeżdżamy w góry — skłamał, obracając przedmiot w dłoniach. Kamyk, jaki stanowił zawieszkę, delikatnie ogrzewał jego skórę. — Później nie wiem, jak będzie. A dalej są już święta.
Pokręcił głową, doskonale wiedząc, że mógłby jedynie pomarzyć o przyjemności, jaką była jazda na nartach. Musiał zostać w domu, nie ważne jak bardzo wolałby wrócić do szkoły. Nie mógł jej zostawić samej. Nie mógł zostawić jej z obcymi ludźmi, dopóki jeszcze mógł zawalić szkołę. Przez niecałe dwa tygodnie świat się nie zawali — będzie wtedy chorował na anginę, zmywając naczynia i pilnując zamków w drzwiach. Czekając z upragnieniem na powrót ojca z zagranicy. Czasem naprawdę gardził jego zawodem. Czasem uwielbiał, gdy opowiadał mu o świcie. Gdy miał jeszcze dla niego czas.
— Ametyst jest fioletowy. Niestety, jeszcze do tego nie dotarliśmy. — Podał jej wisiorek wciąż uśmiechając się smutno. — Stabilizuje emocje i odciąga złe myśli. Przywraca harmonię. — dodał sucho, odsuwając dłoń. — Tak na wspomnienie tego miejsca. Tego wszystkiego...żebyś nie zapomniała... — dodał cicho.
O mnie.
— Nie mogłabym tego zrobić — odparła, jak każdy kochanek Addie LaRue.
Szkoda jedynie, że oni wszyscy zapomnieli.
❀❁ ❀❁ ❀❁
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro