Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

| |nasz, jakże uroczy, początek

k o ń c ó w k a s i e r p n i a
❀❁ ❀❁ ❀❁

Tak właściwie, to chciałaby móc powiedzieć, że nie liczyła czasu. Że nie odliczała każdego dnia od kiedy przeniosła się z pięknej ulicy Gwieździstej położonej przy jej ulubionym parku, do smutnego i szarego Gdańska, którego sekretów bała się poznać. Wstydziła się tego. Wstyd jej było rozdrapywać dawne rany, spoglądając co ranek w nieskazitelnie czyste lustro. Nie cierpiała patrzeć na twarz, która nie była nawet w stanie odeprzeć ataków, jakie niegdyś jej zadawano.

Twarz, która była tak podobna do niego.

Usta, które nie potrafiły się odezwać. Zrobić cokolwiek innego niż ciagle tonąć w bezsilności i słabości swych własnych słów. Pozwoliła sobie płonąć we wstydzie.

Bezradnie, niczym zagubiona w świecie wiecznej mgły owca.

I pomyśleć, że gdy już prawie zaakceptowała to wszystko, co ją spotkało, musiała opuścić piękny, warszawski świat starych kamienic.

Minął rok, od kiedy zamieniła gwar starówki na bryzę morskiego wiatru. Na smutny, szary rodzinny blok z tak samo smutnym i szarym podwórzem między kolejnymi klatkami.
Minęło dwanaście samotnych miesięcy, pełnych zgryźliwych komentarzy. Czas, w którym więcej było dane jej przebywać poza szkołą niż w samym jej budynku. A jej stałym towarzyszem samotnej męki był jedynie fortepian.

Minęły cztery pory roku. Lato. Jesień. Zima. Wiosna. Wszystko zatoczyło krąg życia. Ona także dotarła do momentu, który był jej od dawna znajomy. Przyszedł czas na kolejną zmianę otoczenia. Nową szkołę. Nową czystą kartę, gdzie nikt nie wyczyta tego, kim była. Kim dla nich była. Nikt nie dowie się prawdy głoszącej, że tak naprawdę była nikim. Dziwadłem pozbawionym zdania spędzającym kolejne dni samotnie. Nauczyła się jednak akceptować samotność, bo cóż innego jej zostało? Nauczyła się ją kochać bardziej niż powinna.

Nauczyła się płakać w nocy tak cicho, by nie zbudzić matki za ścianą. By nie wyrwać jej ze snu po dwóch kolejnych dyżurach w szpitalu i trzecim etapie, jaki stanowiła opieka nad nadpobudliwym dzieckiem przez kilka następnych lat.

Nauczyła się, że warto próbować.

Nauczyła się, ze warto ignorować niektóre rzeczy i iść dalej.

Nauczyła się, wmawiać sobie, że wszystko jest proste a świat jest piękny.

Nauczyła się na pamięć regułki, głoszącej zbawczą ideę — twoje życie ma sens.

Właśnie dlatego tak chłonęła ostatnie dni wolnego przed powrotem do szkoły. Przed początkiem nowego rozdziału, jakim miała być kolejna klasa liceum o wymarzonym profilu.Rozmyślała o wszystkim i niczym, siedząc skulona na parapecie wysokiego okna. Delikatny, rześki nocny wiatr zsunął jej kosmyki włosów, zasłaniając tym samym nieznacznie oczy. Wyglądała na brudne podwórze, oświetlone trzema lampami na krzyż, w poszukiwaniu nadziei.

Najwidoczniej, nadzieja nie lubowała się w tak obskurnych miejscach.

Zastanawiała się; czy tym razem zostanie zaakceptowana? Czy ktoś pożegna ją po ostatnim dzwonku w poniedziałek? Czy ktoś zechce odezwać się choćby słowem? Już dawno przestała się łudzić. Odpowiedź na jej pytania była definitywnie przecząca. W końcu kto mógłby polubić tak inną osobę. Inną — zaśmiała się pod nosem, słysząc w głowie głos matki. Nastolatka wcale nie była inna. Ona była nikim. Nikim, przez lata określana wszelkimi rzeczownikami, które nawet po takim czasie przyprawiały ją o gęsią skórkę.

dziwadło

wyrzutek

obca


ta, chora

ta, głupia

ta, niezasługująca na życie

Ona po prostu chciała być sobą. Oni chcieli, by była nimi. Ona stopniowo oddalała się od nich. Oni zaś tworzyli coraz więcej plotek, pasożytując na ostatnim ogniwie społeczeństwa szkolnego — najsłabszym i wykończonym. Niestabilnym umyśle nastolatki. Burzyli w ułamku sekundy to, co ona wypracowała wraz z terapeutami na przestrzeni miesięcy. Może nawet lat. Burzyli mury, a ona dzielnie naprawiała je ciężkimi cegłami warszawskich, kolorowych kamienic. Gdańskich, szarych mieszkań, pełnych płaczących dzieci. Czasem zastanawiała się; jak zepsuty musi być świat, by budować go na płaczu niczemu winnych istot?

Oparłszy się o wnękę okna, zaczęła muskać dłonią kaktusa, o roboczym imieniu Ludwik. Ludwik towarzyszył jej dzielnie już od od kilkunastu miesięcy i nie wyobrażała sobie, by kiedykolwiek miał ją opuścić. Przynajmniej do czasu, aż zapomnie go podlewać raz na miesiąc. Lub dwa.
Gnające przez jej umysł myśli, pozbawiły ją poczucia bólu. Nie raz, nie dwa, rozważała opcje pójścia do szkoły specjalnej. Specjalnej. Wystarczyło usłyszeć samą nazwę, by uciec wzrokiem na drugi koniec świata. Byleby nie spoglądać na jej twarz. W jej puste oczy osnute przez mgłę. Wolała jednak nie odbierać tego jednego miejsca, których przecież było tak niewiele, osobie, jaka mogła potrzebować pomocy. Wsparcia i akceptacji. Przecież nie było jeszcze tak źle. Nie traciła wzroku. Na razie.
Nieznacznie uniosła dłoń do światła księżyca, by już za chwilę móc dostrzec delikatne krople krwi spływające z jej placów. Tamtego wieczora Ludwik był wyjątkowo agresywny, a miękka skóra przegrała tę walkę już na wstępie. Dziewczyna ze spokojem polizała palce, by poczuć kojący, nieznacznie metaliczny smak w ustach. Spoglądając na księżyc pośród bezkresnego nieba, zarzekła się, że w końcu wybierze się na spacer po mieście. Że w końcu zdobi coś ze sobą. Po roku mieszkania w Gdańsku nie znała niczego poza drogą do poprzedniej szkoły. Nie znała nikogo, poza swoją rodziną. Gdzieś w głębi serca liczyła, że pewnego dnia zastanie matkę z walizkami w dłoniach. Że zarządzi ona natychmiastowy powrót do Warszawy.

Niestety, nic takiego się nie stało.

I nie miało stać, gdyż kobieta dostała lepszą posadę. Związała się na co najmniej dwa lata z wszechobecnym, startym i poniemieckim brudem.

Biała, jak twierdziła jej siostra, koszula, jaką nie pogardziłby bohater filmu Wywiad z Wampirem, wisiała na wieszaku zahaczonym o klamkę szafy. Tuż obok niej spoczywały ciemne, długie spodnie w kratę z wysokim stanem. Kupiła je specjalnie na okazję pożegnania starych zwyczajów. Nowego rozdziału w życiu. Czuła, że od września coś się zmieni. Nie miała tylko pojęcia, czy będzie to rozgrywać się między obrotem o sto osiemdziesiąt stopni czy jedynie zakupem kolejnego kwiatu monstery do pokoju. Każda z tych propozycji była dla niej warta rozważenia w tamtym momencie. Co prawda, nowa szkoła nie była usytuowana w tak pięknym miejscu jak jej ukochana — warszawska. To właśnie tam, niebo spotykało się z ziemią, gdy leżała na puchatym kocu pośród dziedzińca. Gdzie czuła, że jest na swoim miejscu. Czuła, dopóki ludzie nie okazali się potworami. Dopóki po raz kolejny nie opuścili jej, wymieniając na kolejne, szare, twarze. Najwyraźniej taki już miał być jej los — samotny pośród tłumu znajomych twarzy na ulicy.

Nagle, wzdrygnęła się. Odruchowo zeskoczyła z parapetu i szybkim krokiem pomaszerowała grzecznie do łóżka — niczym dziecko kryjące się przed odkryciem matki, iż pali tanie papierosy. Ostre światło docierające zza drzwi oślepiło ją na chwilę. Musiała się zatrzymać, by dotarło do niej, co się tak właściwie działo. Nocną ciszę przeszył krzyk. Wiedziała, że następnego ranka odwiedzą ich sąsiedzi z mieszkania obok. W tamtym momencie byli oni jednak najmniejszym problemem. Nie musiała wiele czekać, by usłyszeć szuranie kapci. To pani Maria Jasnorzewska snuła się po korytarzu, by dotrzeć do płaczącej córki — Adelii. Kilkulatka budziła się nocą średnio kilka razy w tygodniu — od czasu, gdy się przeprowadziły. Stopniowo ilość nocnych pobudek względem miesiąca zaczęła się zmniejszać. Do całkowitego zera pozostała jednak spora droga. Nie ingerując w sposoby wychowawcze matki, ciemnowłosa ułożyła się w swoim łóżku. Jeszcze przez chwilę spoglądała w jasny punkt na ścianie, jakim był świecący księżyc w pełni. Zamykając oczy, w których jej matka dostrzegała gwiazdy, poprosiła o to, by w końcu cokolwiek poszło dobrze. Nie miała pełnej pewności, co do tego czy Bóg istniał. Co do tego, czy istniała jakakolwiek inna siła, kierująca jej losem, poza tą, która nosiła mienie fatum. Miała jednak nadzieję, której trzymała się niczym zagubione dziecko matczynej ręki. Zasnęła, niespokojnie oddychając, gdzieś pomiędzy zasłonięciem nieba przez chmury a zagaszeniem światła w pokoju siostry.

❀❁ ❀❁ ❀❁

Wzięła głęboki oddech, by się uspokoić. Za kilka minut miała przedstawić się nowej klasie. Sprzedać się najlepiej jak tylko potrafiła. Cóż, problem był w tym, że nie potrafiła. Pośród ostatnich promieni słońca, radował ją jedynie fakt, że ktoś także nie zrobił dobrego wrażenia na reszcie uczniów. Kątem oka, które na tamten wyjątkowy dzień przybrała w długa i smukłą kreskę, zauważyła postać, jaka w popłochu szła w kierunku szkoły. Nastolatka, w długiej koszuli zdobionej przez print w rysowane gwiezdne konstelacje. Z dalekiej odległości nie była w stanie przyjrzeć mu się uważniej, jednak spostrzegła, jak chłopak spoglądał do klasy, patrząc czy spotkanie już się rozpoczęło.
Nagle, usłyszawszy swoje imię, poderwała się z miejsca. Niezdarnie trąciła krzesło podczas wstawania. Jakieś dwie dziewczyny z ostatniej ławki w mocnym makijażu zmierzyły ją srogim wzrokiem, z którego aż biło — to MY tutaj rządzimy, nie rób cyrku, kochanie.
Ciemnowłosa, dość mocno zestresowana, ruszyła na środek klasy. Wygładziła świeżo pomalowanymi paznokciami materiał spodni, po czym stanęła pod tablicą. Na pierwszy rzut oka, miła nauczycielka, dała jej znak, by się przedstawiła.

— Cześć... — rzuciła, starając się zachować wesoły ton głosu, mimo roztrzęsienia. Skupiła wzrok na zniszczonej mapie przedwojennej Polski wiszącej na ścianie. — ...nazywam się Konstancja Jasnorzewska — Zelcer. — Ze słyszalnym trudem wymówiła drugie nazwisko, nie mogąc się doczekać czasu, gdy legalnie będzie mogła usunąć je ze swojego życia. Raz na zawsze. — Przeniosłam się tutaj z liceum obok... — zaczęła, lecz przerwał jej hałas upadającego na ławkę telefonu. Wraz z wychowawczynią postanowiły to zignorować. — ...uwielbiam muzykę, choć zupełnie nie potrafię śpiewać. — Uśmiechnęła się niewinnie. — Dla niektórych ma to podobno jakieś znaczenie, więc jestem zodiakalnym, lipcowym rakiem — dodała, obserwując jak niska dziewczyna siedząca pod oknem przyjaźnie się do niej zaśmiała. Jej kolorowe, spalone prostownicą, włosy skrzyły się w blasku słońca. — Mam też wadę wzroku, więc jeśli kiedyś przyjdę w okularach, a ktoś wpadnie na genialny pomysł, by je zabrać, to proszę...odpuśćcie sobie — skwitowała miękkim tonem, który wciąż się łamał. — Wiąże się ona z moim monochromatyzmem...— Wlepiła wzrok w jodłowy wzór klepek na podłodze. Zapadła chwilowa cisza, którą musiała jakoś przerwać. Znienawidziła poczucie ciążącej na niej presji. — Mnie także będzie miło was poznać — zakończyła szybko, wymieniając spojrzenie z wychowawczynią, po czym ruszyła na swoje miejsce.

Gdzieś między drzwiami a pierwszą ławką kobieta rozpoczęła swój kolejny monolog. Konstancja zupełnie ją zignorowała. Świetny początek — rzuciła do siebie w myślach, karcąc się za to jak głupio wypadła. Wmawiała sobie, że już na wstępie zraziła do siebie towarzyszy co tygodniowej niedoli. Wolałaby zasiać w nich choć odrobinę fascynacji, czy ciekawości, a nie niezdrowego zainteresowania. Z drugiej zaś strony, chciała sama przekazać im to, jaka jest niż potem natknąć się na jakiś tandetny żart na swój temat. Miała jednak resztki nadziei, że nie będzie tak jak ostatnio. Że nie zostanie otoczona przez tłum obcych jej dzieciaków, wypytujących o każdy szczegół życia. Dzieciaków, które po miesiącu stracą zainteresowanie i zrzucą ją na ostatni szczebel klasowej drabiny społecznej.
Starając nie zaprzątać sobie głowy tymi wszystkimi wspomnieniami, które powróciły jak na wyciągnięcie ręki. Ręki jakiej nie miał kto złapać i uratować przed upadkiem w otchłań. Niechętnie wróciła do słuchania nauczycielki. Z dwojga złego, wolała jednak wiedzieć gdzie może dostać hasło do dziennika, czy czego w ogóle miała uczyć pulchna kobieta o delikatnie kręconych włosach. Mimo usilnej chęci zmiany nastroju, nie była w stanie pozbyć się wrażenia, że jest obserwowana przez resztę klasy. Oczywistym było, że czekało to każdą nową osobę, lecz dla Konstancji było to niczym stąpanie po kolejnych kręgach piekielnych kamieni. Była już bliska wybuchu emocji. Wyjścia ze strachem z pomieszczenia, by tylko zrzucić z siebie kilkadziesiąt par oczu. Efekt reflektora stanowił jej odwieczne przekleństwo.

I właśnie w tamtej chwili, coś się zmieniło. Drzwi z taniego plastiku otworzyły się szybko, wpuszczając świeże powietrze do środka. Próg przekroczył jasnowłosy chłopak średniego wzrostu. Nastolatka delikatnie wzdrygnęła się, widząc z bliska krzywo zawiązaną muszkę. Mogła, w zamian za to, lepiej ujrzeć konstelacje, jakie nadrukowano na ciemnym materiale koszuli. Nie musiała wiele szukać, by dostrzec w jednej z nich błędne ułożenie gwiazd. Wszyscy odruchowo porzucili prześladowanie jej wzrokiem i obrali na następny cel spóźnionego nastolatka, jakiego było dane jej ujrzeć przez brudną szybę.

— ...Siadaj — powiedziała gwałtownie Anna, odwróciwszy się znów do reszty uczniów. Najwidoczniej już przywykła do jego nonszalanckiego podejścia.

— To ostatni raz, pani profesor... — rzucił miękko, stojąc w drzwiach. Próbował wybronić się niewinnym uśmiechem.

— Nie bujaj, tylko zajmij miejsce. Muszę sprawdzić czy wszyscy jesteście dobrze zapisani — dodała cicho, nasuwając sobie na nos okrągłe okulary.

Jasnowłosy przewrócił oczyma, po czym dosiadł się do pierwszej ławki z brzegu. Ciążące na nim fatum wymieniło porozumiewawcze spojrzenie z pechem siedzącym na ramieniu Konstancji, zapraszając się wzajemnie do ławki. A mogła nie rozbijać tego lustra. Nastolatka przysunęła się bliżej ściany, starając się unikać wzroku chłopaka. Nie mogła jednak wyrzucić z myśli jego dziwnego, ale dość przyjemnego zapachu. Jej nowy towarzysz pachniał doskonale znaną jej wonią, którą roznosiła za sobą Adela — wilgotnymi chusteczkami i lepkim, gęstym kremem bambino. Niczym świeżo wysmarowane niemowlę. Rozmarzyła się delikatnie, wyobrażając sobie ciepło słońca. W słowach nauczycielki zagubiła się już dawno. Zupełnie tak samo, jak jej towarzysz obok.

Nagle, poczuła szturchnięcie. Jakaś przechodzącą dziewczyna złapała ją za ramię.

— Wstawaj młoda — rzuciła cicho, wychodząc z klasy. Mrugnęła do niej zalotnie, poprawiając włosy w odcieniu truskawkowego blondu.

Konstancja poderwała się gwałtownie, podążając za tą samą postacią, która miło się do niej uśmiechała podczas jej pierwszego wystąpienia. Nim jednak zebrała swoje ciało, wyrywając je z letargu, klasa została praktycznie opuszczona. Starając się zachować powagę, ruszyła ku drzwiom.

— Hola, hola! — Skrzypiący głos, nakazał jej się odwrócić. — Poczekaj przed salą i zamknij drzwi — dodała Anna, zmieniając gwałtownie ton.

Dziewczyna wykonała zadanie bez słowa sprzeciwu. W końcu nie chciała być znana z tego, że już na wstępie podpadła profesorce od niemieckiego. Wtedy, gdy tak o tym pomyślała, to kobieta miała nawet niemiecki akcent w głosie. Co wcale nie świadczyło o niej dobrze. Konstancja i wszelkie obce języki nie tworzyły ze sobą najlepszych relacji. Usiadła spokojnie na ławce pod jedną ze ścian i zaczęła przyglądać się wystawie szkolnych prac plastycznych, której nikt chyba nie zmieniał od zalążków placówki. Jakieś pejzaże i portrety w stylu realistycznym, w których można było dostrzec jedynie abstrakcję. Jeden z nich zainteresował ją szczególnie, gdyż przedstawiał kolaż kilku rysunków tej samej kobiety. Kobiety, która autentycznie przypominała człowieka. Takiego z krwii i kości. Ciemnowłosa próbowała rozczytać nazwisko ucznia, jednak zamieszczone w rogu kartki inicjały całkowicie nic jej nie mówiły.

W tym samym czasie w środku słonecznej sali trwała debata. Podczas gdy nastolatka przechadzała się znudzona po ciemnym korytarzu bez okien, nauczycielka wykładała swoje argumenty na stół. A ściślej mówiąc, biurko.

— Jeśli w tym roku nie zaliczysz połowy obecności, to kolejny raz cię nie przepuszczę — zaczęła spokojnie, zapraszając go, by usiadł.

— Ale...

— Wiem wszystko — wcięła się, nim zaczął swoją wypowiedź. — Wiem, o wszystkim, co się dzieje, Julek. Po prostu na prawdę nie mogę. Wyniki to nie wszytsko.

Fatum chciało, że dla niego to właśnie wyniki były tym, co decydowało o dalszym rozwoju wydarzeń.

— Postaram się bardziej. W tym roku już się to nie powtórzy — powiedział, zarzekając się w myślach na swój los.

Wiedział doskonale, że gdyby nie nauczycielka, oblałby część przedmiotów z powodu frekwencji. Niestety, wiedział też, że nie zawsze to właśnie w szkole był najbardziej potrzebny w danym momencie. Przymknął delikatnie oczy, usiadłszy na ławce stojącej przy biurku wychowawczyni. Potarł lekko wilgotne dłonie o materiał spodni.

— Wierzę ci. Jak zawsze, przecież wiesz... — westchnęła, posmutniawszy — ... jednak w tym roku musisz zaliczyć próg obecności i zrobić projekt społeczny, który czeka od zeszłego marca... Rada rodziców wraz z nauczycielami się tego uczepiła jak rzep psiego ogona. A ten ogon jest bardzo krótki Julek. I szybko może się ci skończyć.

— Podleję jakiejś sąsiadce kwiatki.

Ja pierdolę, to się nie ma prawa udać, pomyślał subtelnie.

— To nie tak działa.

A nie mówiłem?

— To podleję kilka razy i będzie dobrze. — Zaśmiał się cichutko, poprawiając ciut za długie włosy, które zasłoniły mu świat.

Kobieta wywróciła oczyma, stukając w niebieski notesik.

— Wymyśliłam ci coś lepszego. Mimo wszystko, wydaje mi się, że potrzebujesz trochę odpocząć. Dawno nic nowego mi nie przyniosłeś... — Spojrzała wymownie na ścianę zasłoniętą mapą. Oboje wiedzieli, że kryła się za nią kolejna mapa. Tym razem namalowana na ścianie. Tak w ramach zaliczenia z zająć artystycznych z pierwszej klasy. — Dlatego właśnie, wprowadzisz naszą nową koleżankę w szkolne życie.

— Słucham?! — krzyknął, krzywiąc się. — Wie pani, że jestem całkowicie niekontaktowy. — Wyciągnął ręce w akcie sprzeciwu.

— Konstancja może przekazać ci zupełnie nowe spojrzenie na świat... poza tym, na pewno wybaczy to także przyszłe uwagi za spóźnienia. Tak czy inaczej, już to ustaliłam, więc nie masz innego wyjścia. Otwórz drzwi i zaproś koleżankę — dodała delikatnie, szczerząc szyderczo zęby.

Nastolatka powoli weszła do klasy, odrywając chętnie wzrok od szkolnej gazetki. Musiała czymś się na szybko zająć, aby nie wyszło na jaw, że podsłuchiwała. Niestety, skutek był dość marny. Głos nauczycielki był słabo słyszalny a miękki ton chłopaka rozpadał się w przestrzeni nim zdążył dotrzeć do jej uszu. Żałowała, że dotarła do niej ledwo część rozmowy.

— Konstancjo...— spojrzała na nią delikatnie, przejmując dowodzenie nad kierunkiem spotkania — ...to jest Julek. Julek, Konstancja. — Wskazała na chłopaka, przedstawiając ich sobie. — Został wyznaczony, by oprowadzić się po szkole. A na specjalną prośbę twojej matki, także po mieście.

Przez umysł nastolatków w tamtej chwili przemknęła tylko jedna i jedyna myśl — to się nie ma żadnego prawa udać.

Ani w tej rzeczywistości, ani w żadnej innej.

— Nie powinnaś na niego narzekać. Pamiętaj tylko, by zawsze podawać mu wcześniejszą godzinę spotkania niż faktyczna. Cóż tu mówić, lubi się spóźniać — skomentowała.

— Zauważyłam już... — rzuciła cicho nastolatka z nieśmiałym uśmiechem na jasnej twarzy.

Po tym słowie zapadła niezręczna cisza. Cisza usłana światłem poranka. Słońcem wpadającym przez perfekcyjnie czyste okna parteru, z których nie raz wychodzono na zewnątrz za sklep, by wypalić pierwszego papierosa. Pani Anna uprzedziła, że klasa podzielona jest na dwie, jak nie trzy części, więc nie będzie się ona musiała często widywać ze swoim towarzyszem w niedoli, który rozszerzał języki.

— Mam nadzieje, że się jakoś dogadacie. Skorzystajcie z pieknej pogodny, nim przysypią was praca domową — dodała na zakończenie, zbierając swoje rzeczy. — Jesteście prawie dorośli, zajmijcie się sobą. — Wypchnęła ich z klasy, po czym wróciła do szukania swoich okularów. Tych samych, które uprzednio nasunęła sobie na zmierzwione włosy.

Szalona cisza niezręcznych i potajemnych spojrzeń zawitała między nimi, gdy szli pustym korytarzem, skrywając swoje małe, brudne sekrety. Konstancja nie przyznała się, że usłyszała fragmenty rozmowy. W pewnien sposób nawet zaintrygowała ją postawa chłopaka. On zaś unikał wspomnienia o tym, że już od początku, gdy było wiadomo, że w klasie pojawi się ktoś nowy, był on chętny do okazania wszelkiego wsparcia i pomocy. Uzyskania chwili czasu, którą mógł spędzić poza domomem z kimś z kim mógł porozmawiać.

Wymienić myśli, słowa ale także i ciszę.

W końcu najlepsze znajomosci powstawały właśnie na kłamstwach, czyż nie?

Co miałoby się nie udać?

Dziewczyna przyglądała się widokowi płynącemu zza wielkich okien w głównym holu. Dojrzała park straszący pustoszejącymi drzewami. Zawsze było to lepsze od skwerku między blokami pełnego płaczących dzieci i porzuconych zabawek.

— Więc... — zaczął cicho, lecz z nutą optymizmu w głosie. — ... chyba jesteśmy na siebie skazani. — Uśmiechnął się, gdy nastolatka rzuciła ku niemu przelotne spojrzenie ostre niczym rant rozbitego szkła. Nie kreowała się ona w jego oczach na osobę conajmniej w połowie tak entuzjastyczną jak on sam.

Ale nawet tamta, krótka chwila, wystarczyła, by dojrzała z bliska jego uszczerbioną jedynkę. Jednak nie na tyle, by była ona złamana. Od razu skojarzył jej się z dzieckiem, które po raz pierwszy wsiadło samotnie na rower, wybijając po drodze co drugi mleczny ząb. Mimo tamtego, miłego akcentu, wzruszyła ramionami niezbyt pozytywnie nastawiona do całej sytuacji. Nie widziała potrzeby wychodzenia z mieszkania, by podbijać miasto. Gdy miała potrzebę gdzieś się udać, dążyła śladem miłego głosu z map googla, który przynajmniej nie rzucał kąśliwych komentarzy, gdy gubiła się pośród uliczek czy numerów tramwajów. Jak się jednak okazało, ku jej nieszczęściu, brak aktywnego rozmówcy nie przeszkadzał blondynowi. Wręcz przeciwnie, zadawał on kolejne pytania, wewnętrznie porzucając nadzieję na odpowiedź.

— To będzie strasznie głupie — westchnął, z niezręcznym i niewinnym uśmiechem. — Ale muszę to powiedzieć — czy ty na prawdę nie widzisz żadnego koloru? — dopytywał widocznie zakłopotany. — Nawet tego przebrzydłego babskiego różu? — rzucił kąśliwie z przekonaniem, że wywoła tym jakąkolwiek oznakę radości na jej twarzy. Jego oczom ukazała się jednak ta sama, posępna mina. Dorwawszy się do głównego wejścia, otworzył przed nią drzwi. — To wszystko jest takie... — obserwował jak powoli schodziła z kamiennych schodków. — ...takie...

— Dziwne — skończyła za niego. — Nie wysilaj się. — Pokręciła głową przykrytą przez burzę czarnych, cienkich i niezwykle prostych włosów.

Jej głos wcale nie był tak kruchy i niewinny, jakiego mógł spodziewać się chłopak. Miał w sobie lekką chrypkę. Zadrę. Niósł za sobą bunt. Wspomnienie minionych wakacji, które pragnął załapać i zatrzymać na następne lata. W tamtym momencie, wydała mu się jeszcze bardziej interesująca, niż wtedy, gdy usłyszał o niej po raz pierwszy.
Dziewczyna ruszyła jedną z niewielu dróg jakie znała. Tą, prowadzącą do domu. Przez otwartą, szkolną bramę parkingu.
Julek zaś spoglądał na jej rozwiane kosmyki włosów, które plątały się między bielą koszuli, gdy starała się iść szybciej. On nie był bierny i zrobił to samo. Nie lubił się poddawać. Nie weszło mu w krew, by łatwo odpuszczać, szczególnie, gdy wcześniej postawił sobie cel. Co prawda, wcześniej tyczyło się kilku minut wstecz, a celem był choć drobny uśmiech nastolatki, jednak zawsze było warto. Wyprzedził ją, spoglądając w ciemne tęczówki Konstancji. Wyglądały jak nocne niebo, na którym spoczywały mityczne i tak odległe mu gwiazdy. Upragniony bezkres wszechświata.

— Nie obrażaj się... to ty to powiedziałaś. Ja nawet nie miałem zamiaru tak pomyśleć. Dopełniłbym poprzednie zdanie słowem fascynujące, ale sama zadecydowałaś — mówił, gubiwszy się we własnym umyśle. Niczym samotne dziecko we mgle, nie wiedział co powinien począć, by jakoś przekonać ją do siebie. Unikając pierwszej opcji, jaką było po prostu zamknięcie się i odejście w swoją stronę. — Hej... — rzucił po raz kolejny z anielskim spokojem, który mógłby starczyć na setki takich prób. Tysiące niepowodzeń i kolejne miliony nieudanych rozmów.

— Co chcesz wiedzieć? — odparła gwałtownie wyraźnie zdenerwowana. Zupełnie niczym podburzona osa.

Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, zwalniając krok. Praktycznie stanęła w miejscu, uciekając od niego wzrokiem. Zwróciła się do parkowych drzew. Gdzieś tam, wewnątrz, starała tłumić strach, który nieustanie próbował wydostać się znad tafli wody wzburzonego morza.

— Chciałbym po prostu porozmawiać...

— Przecież właśnie to robimy — odburknęła pod nosem, wsuwając włosy za ucho.

— Okej...Okej. — Machnął ręką przed swoją twarzą dając upust niekontrolowanym emocjom. — W takim razie, to już coś — mówił z uśmiechem krążącym po jego jasnej twarzy. Konstancja zaś zerkała na niego jedynie ukradkiem, dość dobrze udając brak zainteresowania. — Myśle...myślę...

Chyba po raz pierwszy dzisiejszego dnia — dopowiedziała sobie ciemnowłosa, niezbyt przekonana do wiecznej radości nowego znajomego ze szkolnej ławki.

— O! — krzyknął nagle, podczas gdy ta skubała paznokciami brzeg koszuli. — Jest coś, co zdecydowanie musisz odwiedzić. Mówię ci, niesamowite miejsce. Szczególnie, jeśli miałoby być ono naszym ostatnim spotkaniem w tej, jakże miłej, atmosferze rozmowy — kontynuował swój monolog, podążając za nią krok w krok.

I tak nie miał już nic do stracenia.

Jedna osoba, która by go znienawidziła, w prawo czy w lewo, nie robiła mu zbyt dużej różnicy.

— Proponuje Ostatnie lato. Piękna sprawa...a i oczywiście serwują pyszną kawę— rzucił, a na jej twarzy pojawiło się nieznaczne zaskoczenie.

Mimo tego, odpowiedziała mu samotna cisza. Szelest liści rozwianych po chodniku. Konstancja szukała gdzieś pośród zapisków pamięci nazwy kawiarni. Choćby chciała, nie była w stanie trafić na jakikolwiek ślad.

— Na prawdę nigdy o niej nie słyszałaś?

Zaprzeczyła ruchem głowy. Nic nigdy o niej nie słyszała. Cóż, może było to spowodowane jej brakiem asymilacji do społeczności szkolnych, które podbijały Gdańsk popołudniami. A może po prostu miejsce nie było aż tak warte uwagi, ile poświęcał mu chłopak. Tak czy inaczej, co więcej miała do stracenia?

Pozostało jej jedynie liczyć, że nie zatruje się kawą lub kawałek ciastka nie stanie jej w gardle. Co z jej szczęściem było bardziej niż prawdopodobne.

— W takim razie, jutro poznasz. — Stwierdził fakt, nie przejmując się tym, czy dziewczyna wyrazi zgodę.

Był pewny siebie.
Aż nazbyt pewny siebie.
I zbyt kolorowy pośród szarych bloków.

To właśnie jej nie przekonało.

— Nie.

— No weź... — odparł przeciągle, niczym kilkuletnie dziecko błagające matkę o truskawkowego lizaka — ...Konstancjo — kontynuował lekkim tonem, wydłużając jej imię. Wymówiwszy je do końca, delikatnie się skrzywił. Nie wiedzieć czemu, zabrzmiało mu ono dość koślawo. Zupełnie nie pasowało do wyobrażenia osoby, która mogłaby je nosić. Było zbyt twarde jak na szczupłą brunetkę o nienagannej postawie. — Nie da się tego jakoś skrócić? — zapytał, nagle zmieniając temat.

Ostre spojrzenie dziewczyny przez chwilę zatrzymało się na jego twarzy. Wystarczyło całkowicie, by delikatnie utemperować jego śmiałość, lecz nie na tyle, by całkowicie ją zahamować.

— Konstancja...Konstancja... — mamrotał wciąż pod nosem.

— Julek, Julek... — wypowiedziała nagle, przedrzeźniając jego ton. Wyprowadzona z równowagi zaczęła zaciskać dłonie, wbijając sobie paznokcie w delikatną skórę.

— Ściślej mówiąc, to Juliusz. — Poprawił ją, a ta delikatnie się rozchmurzyla. Mógłby rzec, że nawet ją to rozbawiło. Tylko jakoś tak nie umiała tego okazać.

— Może jeszcze Słowacki? — prychnęła, rozluźniając dłonie.

Pokręciła głową z niedowierzaniem, po czym spojrzała na owy ewenement ubrany w koszule, na której tkwiły gwiazdy w zastaniu. On zaś, udając teatralnie speszonego, wlepiał wzrok w jakże ciekawy wzór kostki na chodniku. Dał jej tę satysfakcję płynącą z wygranej. Chwilę odpoczynku od ciekawskich spojrzeń, z których większość stanowiły właśnie jego własne. I wtedy pozwolił sobie na moment smutku. Szczerej rozpaczy, która tuż po podniesieniu głowy ustąpiła miejsca optymizmowi, z którego słynął.

— Byłaś blisko — skwitował, nie dając jej całkowitej odpowiedzi. Postanowił zatrzymać efekt zaskoczenia na jutrzejsze lekcje.

Bo jak mógłby nazywać się wybryk natury o lśniących miodowych włosach, którego imię brzmiało Juliusz.

Oczywiście, że Mickiewicz.

Ktoś tu był wyjątkowo dowcipny. Ewentualnie posiadał niezbyt trzeźwy umysł, a to cecha częsta wśród społeczeństwa. Sam od zawsze zastanawiał się jak do tego doszło. Ostatecznie jednak, postanowił zakończyć wypytywanie członków rodziny o ten cały zbieg okoliczności i darować sobie snucie kolejnych teori. Czasem już tak musiało być i koniec. I kropka.

— Więc...co powiesz na pojutrze? — zapytał nagle.

— Nie.

Żałowała, że nie miała przy sobie kaptura, w którym mogłaby ukryć się przed światem. Jego osobą, która emanowała pozytywną energią, jaka była jej tak strasznie obca. Której nie potrafiła chłonąć, nawet gdyby podano ją na srebrnej tacy. Właśnie w takim momencie jak wtedy.
Skręciła w prawą uliczkę, zmierzając ku mieszkaniu. Niestety, wciąż słyszała miarowe tupanie u swojego boku. Miała wobec tego dość ambiwalentne odczucia. Ostre słońce oblało jej twarz, gdy chłopak znów wysunął się do przodu.

— Może inaczej...Czy jest coś, co mogłoby cię w jakiś sposób przekonać? — zapytał na zachętę, przysłaniając ciałem rażące ją promienie. — Każdy ma jakieś skryte marzenia. A ja, chętnie podejmę się ich realizacji. Ale zastrzegam — to o moim, zniknięciu nie podlega żadnej umowie. A co za tym idzie, realizacji.

Szedł tyłem, wpatrując się w jej oczy. Konstancja unikała kontaktu wzrokowego jak ognia. Uciekała niczym poparzona. A gdy w końcu, na ułamki sekund, ich spojrzenia się spotkały, świat nagle zwolnił, a ona pragnęła zapaść się sześć metrów pod ziemię. Utonąć w chłodnym gruncie, pełnym grudek gliny. Roślinach tak zielonych niczym jego tęczówki, które dla niej były jedynie kolejną szarością.

— Dlaczego ciagle za mną idziesz? — odpowiedziała niegrzecznie, bo pytaniem na pytanie. Pochyliła głowę, by nie musieć na niego nie patrzeć. — O co ci chodzi? — Wybuchnęła zirytowana. — Dlaczego, ci tak zależy!? — krzyknęła nagle, wciąż czując wewnętrzny strach. Jej cichy głos, tak nie przyzwyczajony do podnoszenia tonu, zaczął się łamać. Musiała kilkukrotnie przełknąć ślinę, by doprowadzić gardło do porządku.

— Skoro tak... — zaczął spokojnie pewnym i poważnym tonem, odsuwając się od niej. —...powiedz mi po prostu, żebym sobie poszedł. Zrobię to i odejdę. Tylko mnie poproś.

Konstancja, tym razem sama z siebie, spojrzała na jego twarz. Tym razem także nie była zła. Była...zaskoczona. Skonsternowana. Była jak zagubiona ćma, po zgaszeniu lampy. Wzięła głośny oddech, lecz z jej ust nie wydobyło się żadne słowo.

— Tak też myślałem. Nie jesteś nawet w stanie zaakceptować tego, że ktoś chce ci towarzyszyć z samego siebie. A nie z litości czy ciekawości. — Zrezygnowany pokręcił powoli głową, po czym ruszył w przeciwną stronę ulicy, odliczając na palcach.

Cztery.

Trzy.

Dwa.

— Poczekaj... — Konstancja niewiele myśląc chwyciła go za szczupłą rękę.

Jeden.

Będę tego żałować, przemknęło jej przez myśl.

— Naprawdę... — Wzięła kolejny nerwowy oddech. — ...nie jestem ci tylko potrzebna do tego, cholernego, projektu? — rzuciła prawie szeptem, wprost paląc się ze wstydu. Jej oblicze płonęło czerwienią beznadziejności sytuacji.

— Naprawdę musiałaś podsłuchiwać? — mówił ze świeckim spokojem, choć nie mógł zaprzeczyć, że jej postawa go zdziwiła.

— Nie podsłuchiwałam! — Machnęła ręką, dopiero zwróciwszy uwagę na to, że wciąż trzymała się chłopaka. Natychmiast go puściła, wkładając dłoń w kieszeń spodni. — Przynajmniej nie wszystko... — Zagryzła zdenerwowana policzek od środka, by choć w ten sposób się ukarać.

— W takim razie nie wiesz, co o nim sądzę. — Skrzywił się, przymykając powieki. — Może jednak powinienem przyjąć tę propozycję, skoro sama to wysnuwasz...

— W takim razie, proszę bar...

— Tak oczywiście, idź sobie — wciął się w jej wypowiedź, nim jej sens do niego dotarł. — Chwila... czy ty się właśnie zgodziłaś? — zapytał z niedowierzaniem. Był wyraźnie zaskoczony, tym co usłyszał. Może i nawet podekscytowany.

— Tak. Chętnie zobaczę jak bezinteresownie wywiązujesz się ze spełnienia jednego z moich, jak to określiłeś wyniośle, marzeń — powiedziała szybko i z przekąsem. — Chętnie posłucham opowieści o tym, czym są te mistyczne kolory — dopowiedziała to, co pierwsze przyszło jej na myśl. W złości przetarła drżącymi dłońmi twarz, widząc przed sobą jasne budynki.

— Jeśli nie jutro i nie pojutrze... to co powiesz na sobotę? Niedzielę?

Jeden ciężar właśnie spadł z serca Juliusza.

— W południe, by nie marnować tak pięknej pogody i promieni słońca... — rzuciła, wchodząc w podwórze kamienic. Uprzednio odruchowo pchnęła stare drzwi nogą.

— I takie podejście mi się podoba! — krzyknął za nią, gdy dotarło do niego, iż odprowadził ją pod samo mieszkanie. A co za tym szło — w kompletnie przeciwnym kierunku, niż ten, który go interesował.

Jeszcze przez chiwlę wpatrywał się w sylwetkę dziewczyny, nim ta nie zniknęła za drzwiami, które powoli się zatrzasnęły. Odwrócił się i ruszył w stronę domu. Wzruszył zadowolony ramionami. W końcu zawsze mu mówiono, że ruch to zdrowie. Mówiono mu też, by nie zadawać się z obcymi, lecz jaki ból miałaby mu zadać nieznajoma nastolatka? Był święcie przekonany, że nie będzie on gorszy od tego, co zrujowało cały jego świat. Najwyżej, będzie mu dane runąć po raz kolejny — przynajmniej miał już w tym wprawę.

Mimo wszystko, gdzieś w środku, pojawiło się przeczucie, mówiące, że do tego nie dojdzie. Że właśnie przeciwnie — nie będzie aż tak źle, jakby mogło się wydawać. Bo najważniejszym było zawsze mieć nadzieję. Jej drobne zalążki, które można było w każdej chwili rozwinąć w piękny kwiat.

❀❁ ❀❁ ❀❁

Ciemnowłosa, wchodząc na podwórze, dojrzała w nim coś osobliwego. Dozę piękna, pośród rozrzuconych rowerów i połamanych krzewów. Radość i śmiechy, które niosły się za dziećmi w ostatni dzień wakacji. Było w nim coś niezwykłego. Słońce górowało nad horyzontem, niosąc za sobą lekki wiatr. Ciepło wypełniało jej duszę.
Konstancja uśmiechnęła się. Po raz pierwszy tak szczerze i szeroko od dawna. I pomyśleć, że to przez chłopaka, który wyglądał niczym ostatnie dni wakacji — był radością i ekstazą zbudowaną na fundamentach ze smutku i głęboko skrywanego żalu. Nostalgią, jaka pochłaniała ich organizmy od wewnątrz niczym najgorsza trucizna.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro