IV | zbłąkane dusze pośród beżowych oparów kawy
p i e r w s z e d n i p a ź d z i e r n i k a
❀❁ ❀❁ ❀❁
— Nie możesz ciągle uciekać z domu, Julek. — Niewysoka kobieta pochyliła się nad jego samotnym stolikiem w rogu kawiarni. W dłoniach niosła plastikową tackę z pustymi szklankami i brzdękającymi na każdym kroku talerzykami.
— Dopóki wiesz, gdzie jestem, nie możesz nazwać tego ucieczką — odparł, nawet nie unosząc głowy. Doskonale znał jej drobną twarz jaką okalały ciemne włosy. Nie musiał na nią patrzeć, by wiedzieć, co mówiło jej oblicze.
— Możesz nawet nazwać to ucieczką przed tym twoim sztormem. Burzą czy czymkolwiek zechcesz. Wiedz jednak, że ucieczka to wciąż ucieczka. — Przysunęła się do niego, zmuszając, by na nią spojrzał. Jej ton był ciężki. Dużo cięższy i silniejszy niż zwykle.
Nastolatek podniósł głowę znad książek i pliku kartek. Kolorowe kredki leżały rozrzucone pod jego dłońmi, gubiąc się między koronkowym obrusem. Oczy przysłonił mu jasny kosmyk, który jednocześnie stanowił wybawienie przed wzrokiem kobiety. Sam nie był do końca świadomy, kiedy ich relacja stała się tym, czym się stała. Może ich nić porozumienia zawiązała się przy pierwszej kawie wypitej przez niego przy jednym z tamtejszych stolików? A może przy pierwszej dawcę skruszenia, jakie wyraził pewnego dnia tuż przy kawałku szarlotki? Nie był do końca pewien. I szczerze wolał, by tak pozostało.
— Ładne określenia...— uśmiechnął się niechętnie, po czym zamknął podręcznik od historii, którego treść już zaczynała śnić mu się po nocach. Zupełnie jakby nie miał nic innego do robienia podczas, wyjątkowo, przespanych godzin.
— Co cię tak trapi, Julek? — zapytała nagle zmieniając taktykę na miękki ton, odsuwając sobie krzesło u jego boku.
Chłopak skrzywił się, słysząc swoje imię w takiej właśnie formie. Spojrzał zdziwiony na jej ruch, przetarwszy twarz dłonią.
— Nie powinnaś czasem pracować? — rzucił niby od niechcenia, wciąż zbaczając z tematu.
— Przypominam ci po raz kolejny, że to ja tu jestem szefem.
No tak — szefem. Zdążył już na tyle dobrze poznać niewiele starszą od niego córkę właściciela, by przywyknąć do tego wszystkiego. Do jej nienawiści do gumek do włosów oraz takiego samego braku poparcia wobec feminatywów. Właściwie, to nie lubiła niczego, co stanowiło bezpośrednie określenie płci. Uważała, że była to gra nie fair już na samym jej starcie. Szybkim gestem poprawiła koszulkę i fartuch ubrudzony mlekiem, by usiąść wygodniej. Juliusz zwrócił ku niej swój wzrok. Wzrok zbitego kota, który krył się pod warstwą zielonych szmaragdów. Przełknął ciężko ślinę, wiedząc, że kobieta nie ustąpi.
— Poza tym... ktoś musi się w końcu o ciebie pomartwić — dodała, spoglądając na przestrzał sali ze stolikami.
— Pomartwić się możesz o kota — odpysknął.
— Nie mam kota. Mam za to numer do sam wiesz czego. Ale wiem też, że nie oddałbyś tego nikomu innemu.
Jasnowłosy rozejrzał się wkoło. Chciał się upewnić, czy na pewno nikogo w pobliżu nie interesowała ich rozmowa. Czy nie było tam nikogo ze szkoły. Choć ci i tak już wiedzieli, co mieli wiedzieć. Wyciągali kolejne informacje z plotek. Powtarzali fałszywe hasła. Nie wierzyli w prawdę. Z resztą, sam Juliusz nie chciał w nią wierzyć.
— Co widzisz, wchodząc codziennie do domu? — Cichy ton jego głosu niknął w opustoszałej tamtego dnia sali.
— Poranny bałagan, niepodlane kwiaty i ojca z gazetą — odparła, wraz z nim wpatrując się w martwy punkt na ścianie. Kątem oka mierzyła jego rysunki zakotwiczone między linijkami tekstu w zeszytach.
— Bałagan to zbyt trywialne określenie. Chaos zdecydowanie lepiej oddaje to wszystko. Chaos to pootwierane drzwi na korytarz. Chaos to sterta kubków i książek na kanapie, których nie było tam rano. Chaos to rozbite lustro i porozrzucane kosmetyki — mówił cicho i ciężko. Przymknął powieki, by nie musieć spoglądać na cały ten świat. — Wyobraź sobie nienawidzić siebie aż tak bardzo, by rozbić każde lustro w domu. — Kręcił głową, coraz mocniej zaciskając gardło. Przygryzł dolną wargę, po czym wziął ciężki oddech. Łapał się powietrza, niczym narkoman kolejnej dawki używki. Byleby jakoś dotrwać do następnej.
Młoda dorosła już miała się odezwać, lecz nagle zamilkła. Nie powinna komentować faktu, który to już raz lustro w przedpokoju pękło. Który to już raz wstąpił do kawiarni nie na kawę, ale na rozmowę. Na chwilę ciszy, o którą było tak ciężko. Nie musiał nic mówić, gdyż jego aura robiła to za niego. Nie mogła cofnąć czasu i nic zmienić. Z drugiej zaś strony, wciąż nic by to nie dało. Bo była dla nich nikim. Była jedynie świadkiem zdarzenia, które nie powinno mieć miejsca. Złym wspomnieniem, jakie dzieliła wraz z Juliuszem.
— Karo, zmywałaś kiedyś krew z szyby? Nie. Więc nie wyobrazisz sobie jak ciężko zmyć jej jeszcze ciepłe z drobnych fragmentów lustra, jakie pozostały wciąż na ścianie — kontynuował, już nawet nie dziwiąc się lekkością, z jaką się do niej zwracał. W końcu nie miało to wtedy żadnego znaczenia. Przełknął głośno ślinę, a dłonie schował w kieszeni bluzy. Zacisnął je w pięści, by choć z ten sposób ukryć ich drżenie.
— Nie mogłeś nic zrobić. Żadne z nas nie mogło... — wyszeptała, kładąc mu rękę na zgarbionych ramionach.
— Uważaj na małe odłamki, ostre niczym krawędzie złamanego serca. Ciężko je później wyjąć z dłoni. Szczególnie samemu — mówił monotonnym głosem, zupełnie jakby go tam nie było. Zupełnie jakby to wszystko spłynęło po nim niczym wodospad wylanych łez. Tak jakby żył obok tych wydarzeń. — Jeśli kiedyś zechcesz się pociąć — rzucił wciąż tym samym, pustym tonem — proponuję łazienkę. Krew zaskakująco łatwo zmywa się z płytek.
Kobieta gwałtownie się poruszyła. Zdjęła z niego dłoń, wiedząc, że nic to nie da. Była zdziwiona dosadnością jego słów. Nie zauważyła także nic w jego oczach. Dosłownie, tam gdzie chwilę wcześniej tliła się zieleń szmaragdu nastała pustka. Kiedyś, może i dojrzałaby tam dziecięce i słone łzy. On jednak nie był już dzieckiem. Gdyby nie książki do języka hiszpańskiego i notesy z pracami domowymi, ludzie mogliby pomyśleć, że to dorosły. Że wcale się nie bał. Że to nie nastolatek, który nie radził sobie z przyswojeniem sytuacji politycznej kraju. Karolina znów przeniosła na niego ciężkie spojrzenie. Nic już nie mówiła. Patrzyła jedynie jak jego wciąż drżące ręce przewracały strony podręcznika.
Miała gdzieś plotki, jakie nieśli niczego nieświadomi ludzie.
— Uspokoi się. Jak nie dziś...to jutro. Zawsze tak było, pamiętasz? Ale przynajmniej w końcu nauczyłam się tego cholernego rosyjskiego.
— Nie ty pierwsza, ale za to ostatnia — skomentował z utkwionym żalem, gdy kobieta zaczęła się podnosić z miejsca.
— Będzie dobrze. Kiedyś w końcu musi, prawda?
— Nie słyszałaś, Karo, że nadzieja jest tylko matką głupich? — rzucił do niej, gdy wstała od stolika, ujmując tacę w dłonie.
— Pamiętaj, że matka to matka. A każda matka swoje dzieci kocha i nie da ich skrzywdzić. — Mrugnęła, odchodząc w stronę lady, przy której dyskutowała jedna z kelnerek.
— Chciałabyś, Karo — westchnął, lecz ta już go nie słyszała.
Spojrzał nerwowo na zegarek z porysowaną szybką, a następnie wrócił do wertowania kolejnych linijek tekstu. Co rusz rozpraszał się dźwiękami i zapachami. Nie mógł skupić myśli w jednym, stabilnym miejscu jakiego właśnie w tamtej chwili potrzebował. Zza pleców dobiegał go zapach kawy z karmelem w wersji na ciepło oraz szarlotki z lodami. Musiał przyznać, iż dobór deseru był całkowicie w porządku i sam by taki wybrał, gdyby tylko właśnie to było celem jego wstąpienia do Ostatniego lata.
Myślami uciekał do dzwoneczka przy drzwiach. Mruczał pod nosem całkowicie losowe wersy które niewiadomo skąd, ale kojarzyły mu się z wydarzeniami zawartymi na następnych stronach podręcznika. Znudzonymi dłońmi stukał w blat stolika, by doświadczyć jeszcze większej liczby bodźców. Pocierał palcami brzegi zeszytów, by sprawdzić za którym razem delikatna skóra się podda i pocieknie z niej krew, by pochłonąć pisane w pośpiechu notatki.
Nagle jednak okazało się, że to wszystko było na nic. Że jego czyny to marność nad marnościami, gdyż choć tak usilnie uciekał od myśli o nastolatce o hebanowych włosach, ta właśnie pojawiła się we wnętrzu kawiarni. Właściwie, to nie była ona pierwszą. Najpierw głośny krzyk i dwa warkocze. Zwiewna sukienka, na którą było zdecydowanie za zimno, krążyła między stolikami. Tak to widział. Tak to słyszał. Najpierw dźwięk, później kolor. Westchnął ciężko, zdając sobie sprawę, że nie ułatwi mu to nauki na test z historii i kilka zaległych klasówek. Najwyraźniej nie było mu dane poznać sekretów królewszczyzny na ziemiach polskich czy też innych faktów, o których już nawet nie śmiał pamiętać. I tak nikt w domu nie przejmie się kolejnym stopniem niedostatecznym. Więc po co miałby się męczyć?
Do jego nosa dotarł gorzki zapach czekolady. Tuż koło niego rozpościerał się wesoły szczebiot, który, choć słyszany ledwo kilka razy, za każdym z nich przypominał mu o tym, kim był. O tym, kim się czuł. O tamtym cholernym dniu, w którym jego życie rozpadło się niczym zamek z piasku zmyty przez morskie fale.
Wiedział, że niegrzecznym było podglądać, ale nie potrafił inaczej. Zwrócił oczy ku Konstancji, zamawiającej coś przy kasie. Przełknął ślinę, starając się ukryć smutek, jaki nagle pojawił się na jego twarzy. Starał się wyglądać dobrze, choć był świadom, że podkrążone oczy i zmęczona głowa mu w tym nie pomagały. Poprawił włosy, by choć trochę wyrwać się z letargu. By zakryć znamiona wcześniejszej rozmowy. Wyglądał jak paragon znaleziony w tylnej kieszeni spodni, których nikt nie zakładał od tygodni. Zmięty i wymemłany. Przyblakły, starający się udawać, że wnosił coś swoim bytem.
Jego wzrok podążał za Adelą, która biegała po sali. Szukała miejsca, z którego byłoby widać całą kawiarnię. Pech chciał, że było ono właśnie zajęte przez stertę podręczników i nierozwiązanych zadań z matematyki. Jej warkocze wesoło podskakiwały, podczas gdy on zbierał się w sobie. Jego podirytowaniu sprzyjała drgająca powieka. Sam sobie był tego winien. Mocna kawa w nocy nigdy nie była dobrym pomysłem. Szczególnie, gdy miało stanowić to jedyny gorący posiłek w ciągu dnia.
Poczuwszy zapach karmelowej kawy, zbiliazacy się w jego stronę, ukrył głowę w książkach. Nagle zainteresowała go kolejna strona podręcznika pełna drobnego tekstu. Jego serce biło w rytm zbliżających się ku niemu kroków nastolatki. Mimo iż nie byli sami na sali, czuł na sobie tylko i wyłącznie jej wzrok.
A może taka była prawda.
Może tylko ona zwracała na niego uwagę w tłumie szarych twarzy?
— Cześć — odezwała się pierwsza, poprawiając materiałową torbę.
— Usiądziesz? — zapytał, odwracając nagle wzroku ku maluchowi. — Czy macie jakieś inne plany? — dodał z uśmiechem. Najszczerszym na jaki mógł w tamtej chwili się zdobyć. Ukradkiem zmierzył siostry wzrokiem. Dopiero teraz dotarło do niego, jak bardzo były do siebie niepodobne.
Konstancja wyglądała na tle Adeli niczym kropla krwi na śniegu. Ciężka, ciemna, mroczna i tajemnicza. Z jej długimi, gładkimi włosami i ledwo wyróżniającymi się tęczówkami od źrenic wyglądała tak obco wobec malucha. Adela stała dumnie u jej boku, kontrastując z nieśmiałą postawą siostry. Jej jasne włosy były w nieładzie, a oczy skrzyły się w pełni szaroniebieskiego koloru.
— Myślę, że nic się nie stanie, jak zmienimy plany. Prawda?
Pochyliła głowę w dół, by mówić wprost do dziecka. Następnie niezgrabnie, pod presją obserwacji, odsunęła dwa krzesła. Juliusz skorzystał z chwili nieuwagi, by upewnić się, czy świeża rana na jego czole była zasłonięta przez włosy. Niby od niechcenia muskał dłonią skórę, by poczuć znów fakturę zakrzepłej krwi. Odsunął także papiery z blatu, by zrobić im miejsce na stole. Nie wiedział, czy zaliczało się to do zasad dobrego wychowania, ale jakoś tak dziwnie czuł się, gdy Konstancja miała wgląd do jego szybkich szkiców i skrótowo myślowych. Dziewczyna dostrzegła jego zdenerwowane ruchy. Delikatnie trzęsące się dłonie, z których co rusz wysuwały się pojedyncze kartki papieru.
— Wszystko w porządku? — zapytała cicho i niepewnie.
Nie patrzyła jednak na jego oczy. Unikała ich niczym ognia piekielnego, mimo iż miały w sobie coś hipnotyzującego. Mogłaby rozpoznać ich odcień szarości pośród każdego innego, jaki dotychczas spotkała. Zawiesiła skórzaną kurtkę na oparciu krzesła, znów zwracając się ku nastolatkowi. Jej cień do powiek już dawno zaczął się zbrylać, a naszyjnik przekrzywił na lewą stronę.
— Nie licząc klasówki z hiszpańskiego? — odparł zamykając książkę. — To tak — uśmiechnął się sucho, lecz jej mina wciąż była nietęga. Jakby przybita i delikatnie zmartwiona sytuacją. Z drugiej zaś strony, Konstancja mogła przecież także mieć zły dzień. Nie powinna martwić się nim. A przynajmniej tak wtedy uważał. — Nie obawiaj się, przecież nie zginę.
Przynajmniej na razie nie mam takich planów, dopowiedział w myślach, podsuwając jej pod nos kawę, którą ze sobą przyniosła.
— Nie znam się, ale chyba nie tak powinien wyglądać ten cały hiszpański. — Konstancja wyciągnęła dłoń w stronę książki, jaką czytał. Podsunęła sobie pod nos podręcznik od historii, a następnie delikatnie uśmiechnęła się.
— Każdy czasem popełnia błędy. — Wzruszył ramionami, przypadkowo kopiąc jedną z nóżek stolika.
— Mogę? — Nagle szczupła ręka zawisła nad powierzchnią blatu, wysuwając palce w stronę kubka z gorącą czekoladą, o który tak usilnie błagała cały uprzedni tydzień.
— Oczywiście, że tak — odparł wesołym tonem Juliusz, podsuwając Adeli napój pod sam nos. — Chyba że wysłannik mamy ci nie pozwoli. — Spojrzał na ciemnowłosą kątem oka.
Konstancja omiotła go wzorkiem. Dziwnym była dla niej jego zmiana. Dotychczas monotonny i sztuczny ton głosu nagle się rozjaśnił. Chłopak był niczym kameleon, który przybierał wszelkie emocje zależnie od sytuacji. Dlatego też, nie była aż tak do końca pewna, czy powinna mu zaufać. Skąd miała wiedzieć, co tak na prawdę czuł, skoro w jednej chwili przechodził ze smutku w szczerą radość. Nawet jego oczy jakby delikatnie błysnęły, widząc zapał na twarzy kilkulatki. Nie musiała jednak widzieć, by czuć, że coś było nie tak, jak być powinno. Nie wiedziała jednak — czy był to zapach stygnącej już kawy? A może drobna plamka na jego bluzie, której faktury nie była w stanie dostrzec z takiej odległości.
— Też tutaj siedzę. I słyszę każde słowo... — Konstancja odchrząknęła sztucznie, nie mając złych intencji. Jej ton był lekki. Z resztą, właśnie taki jak zawsze. Przynajmniej to było niezmienne.
Juliusz przytaknął zamyślony, po czym przesunął większy kubek kawy w jej stronę. Oczywistością było, iż mogła sama po niego sięgnąć, lecz nie wykorzystała tej okazji. Szybkim ruchem zagarnęła napój, jaki niósł za osoba słodki zapach.
— O co to? — Adela uniosła się z krzesła, zauważając nagle rysunki w jedynym z otwartych na stole zeszytów. — Chcę — skwitowała, wyciągając po raz kolejny dłoń.
— Nie wypada mi odmówić takiej damie. — Zaśmiał się cichutko jasnowłosy, podsuwając jej notes. Konstancja skarciła dziecko wzrokiem, negując brak manier przy stole. I przy okazji braku użycia słowa proszę. — Właściwie, to dwóm... — dodał, gdy przedmiot powędrował także ku nastolatce.
Pierwszym, co uderzyło Konstancję, był fakt, że trzymała w dłoniach zeszyt do geografii. Co prawda, gdyby nie dwa pierwsze organizacyjne tematy w ogóle nie byłaby w stanie poznać do czego on należał. Pozostałe zapiski były szybkie i niestaranne. Zawsze myślała, że chłopak przez całe lekcje skrupulatnie pisał słowa dyktowane przez nauczycielkę. Jednak właśnie w tamtej chwili to, co zobaczyła wyprowadziło ją z błędu. Juliusz przez całe czterdzieści pięć minut lekcji siedział pochylony z długopisem w dłoni, ponieważ rysował, czy też szkicował, niestworzone portrety. Tani długopis delikatnie odbił się na jej skórze, gdy musnęła palcem kartkę. Uśmiech wywołany szczebiotem Adeli, który niknął gdzieś w tłumie, natychmiast zniknął. Zawstydził się, zdając sobie sprawę, że dziewczyna właśnie oglądała wszelkie jego myśli. Było już jednak za późno, by to przerwać. Pozostawił to bez komentarza, by nie kompromitować się jeszcze bardziej.
— Jaki misiek! — krzyknęła nagle Adela, praktycznie wyrywając zeszyt z dłoni siostry. — Też taki chcę — rzuciła dziarsko, po czym wzięła długopis ze stolika i ruszyła ku miejscu wyznaczonemu dla dzieci, jakie pełne było kartek i kredek. Już od samego początku wizyty w kawiarni polowała na tamten zielony stoliczek w rogu pomieszczenia.
— Miałaś rację...jest całkiem sympatyczna — wyrwało się nagle chłopakowi. Wciąż obserwował dziecko, nawet nie zdając siebie z tego sprawy. Dopiero słowa Konstancji sprawiły, że odwrócił się w jej stronę.
— Muszę przyznać, że tak. Ale też i nie. Wiesz jak to jest — kwestia sporna. — Jej cała uwaga skupiona była na rysunkach pachnących niebieskim atramentem. Wiele by dała, aby nigdy nie poczuć tego drażniącymi jej nozdrza zapachu. — Nie wiedziałam, że robisz coś poza szkołą. W ogóle nie wpadłabym na to, że umiesz narysować więcej niż patyczaka.
— No wiesz co? Dzięki — prychnął lekceważąco. — Tak czy inaczej, to zdecydowanie lepsze od słuchania o rzekach czy tam górach...
— Omawiamy teraz politykę gospodarzą — wcięła się nastolatka.
— Przecież właśnie to powiedziałem. — Zabrał jej zeszyt, by nie dotarła do ostatnich stron. Jego delikatny ruch był jednak zbyt wolny, by nie spostrzegła najbardziej dopracowanych dwóch portretów umieszczonych w tej mini kolekcji — z lekcji geografii. — I tak się z tego nic nie nauczę.
— Masz zamiar coś poprawiać? Nie przypominam sobie, żebyśmy mieli czegoś się nauczyć — mówiła, sącząc powoli kawę.
— Jak mus to mus. I to nawet nie taki owocowy. Ale...— zaczął przeciągle — możemy się dogadać prawda? Wyglądasz na kogoś, kto by zapisywał całe to pierdolenie pani. Bez obrazy oczywiście, takie osoby też są potrzebne. — Zagryzł lekko wargę, nieco dumny ze swojej odpowiedzi na to, jak umniejszyła jego pracy artysty.
— Nie obiecuję, że będę pamiętać. Chyba że... coś za coś — powiedziała dumnie, prostując plecy na oparciu krzesła. Dla niej stanowiło ono kolejny powód bólu kręgosłupa. Dla Juliusza zaś, tamtego dnia, stało się ono drugim domem. Możliwe, że nawet pierwszym. — Kto był tam na końcu? — zapytała, wskazując wzrokiem zamknięty zeszyt. — I czym to było zrobione. Bo zdecydowanie nie pachniało jak długopis.
— Nikt ważny. Czasem widzę ładnych ludzi w reklamach i po prostu później rysuję.
— Nie zapamiętałbyś tak dobrze twarzy pani z reklamy.
— Może mam super pamięć? Skąd wiesz, że nie? — Popatrzył się na jej minę, która mówiła więcej niż słowa. — Masz rację, nie mam — skwitował poddany.
— Pastele — rzuciła w przestrzeń pierwsze medium, jakie przyszło jej do głowy.
Starała się wymyślić coś lepszego, lecz nie była w stanie. Całkowicie nie znała się na sztuce. Wiedziała, że korzysta się z perspektywy, jednej czy tam dwóch, różnego papieru oraz to, że istanialy co najmniej trzy rodzaje kredek. Słyszała o Fridzie Kahlo, Van Goghu i Monecie, ale nic więcej. Poczuła się dość niezręcznie, gdy spojrzał na nią z politowaniem. Była odosobniona w swojej nieznajomości sztuki. Lecz dlaczego miałoby ją interesować coś, czego nie była w stanie prawidłowo odebrać? Obrazy to przede wszystkim zabawa kolorów. Emocje przez nie przenoszone. Nie jedynie szare twarze na szarym tle. W takich chwilach wolała wrócić do swojego pokoju. Poddać się samoistnej izolacji od świata. I ukryć swoje zakłopotanie pod kołdrą wraz ze swym umysłem pełnym czarnych chmur.
— To była zwykła kawa.
— Kawa?
— Tak, wylała mi się, gdy robiłem szkic. Dalej to już czysta improwizacja.
— Czyli, tamta kobieta...też widziałeś ją tylko w jednym kolorze? — zapytała nieśmiało, czując sie niezwykle głupio.
Nie lubiła korzystać z magicznej, jak to określała jej matka, aplikacji nadającej przedmiotom barwy za każdym razem, gdy wychodziła z domu. Wręcz przeciwnie, wolała nie zawracać sobie nimi aż tak głowy, bo tylko wtedy nie czuła bólu związanego z brakiem ich widzenia. Wyobcowania. Na samą myśl, poczuła ucisk w żołądku. Nie chciała litości. Ściągałaby tylko na siebie spojrzenia innych tak samo mocno jak niewidomy z psem przewodnikiem. A ona nie lubiła być w centrum uwagi. Nie lubiła rozmów. Nie lubiła uczucia skrępowania. Poczucia wzroku na swoim ciele. Dotyku chłodnych dłoni i nieszczerych uśmiechów współczucia.
Oddychała szybciej niż zwykle. Gdy zdała siebie z tego sprawę, natychmiast na siłę starała się wyrównać wdechy. Już sama myśl na ten temat przyprawiła ją o złe samopoczucie. Niepokój.
— Beżowy to właśnie taki kolor rozlanej kawy na papierze. Albo też kawy z mlekiem... — zaczął spokojnie, przerywając ciszę. Uśmiechał się delikatnie, wciąż błądząc oczyma gdzieś powyżej jej głowy. Zgrabnie chował wszytsko ze stolika do ciemnego plecaka, który wisiał dotychczas praktycznie pusty na oparciu krzesła. — Tak samo jak poranna kawa pobudza do działania, ale także przygnębia, bo stanowi oznakę kolejnego dnia w tym kraju — zaśmiał się z własnego żartu, oczekując uśmiechu nastolatki. Ta jednak najwidoczniej wcale nie czuła się tak źle w granicach absurdu jakie wyznaczono w samym środku
Europy.
— Kawa sama w sobie nie pobudza. A już na pewno nie taka z mlekiem. To jedynie kodeina, którą możesz zastąpić masą innych używek... — wtrąciła się.
— Znalazł się zagubiony biolchem na humanie — westchnął pod nosem. — Tak czy inaczej... — uniósł wymownie dłoń, a następnie napił się resztek swojego napoju — ...beż to taka niespokojna kawa. Mieszanka porannego niepokoju, braku pewności siebie, ale także dozy estetyki. Pachnie ciepło...jak przygasające powoli lato. Babie lato — skwitował, a dziewczyna skrzywiła się.
Brakowało jej wiele, by ujrzeć kolory. A co dopiero poczuć ich zapach. W tamtym jednak momencie nie miała takiej potrzeby. Siedziała, oparłszy głowę o szybę okna. Utkwiła wzrok gdzieś za plecami Juliusza, a mimo to widziała jego drobny uśmiech. Radość, jaka płynęła z każdego wypowiedzianego słowa. Poczuła ulgę, nie musząc doszukiwać się smutku na jego twarzy. Gdyż po prostu go tam nie było. Usłyszawszy stłumiony dźwięk jakiejś nieznanej jej melodii, oderwała się od szkła. Rozmasowała chłodny policzek, podczas gdy Juliusz wyjmował z kieszeni spodni telefon. Zdziwiło ją, że nawet nie spojrzał na wyświetlacz. Nie wierzyła, że była aż tak ważna w tamtej chwili. Może on po prostu potrzebował ciszy, co tłumaczyłoby wyłączenie dźwięków komórki.
Chłopak jednak doskonale wiedział, kto dzwonił. Celowo zignorował połączenie, rzucając wyciszony telefon w czeluść plecaka.
— Jest w nim także kropla wolności — kontynuował jak gdyby nigdy nic. — Osobiście, uważam, że reprezentuje czas przeszły. Odległość i lata, które minęły i nie mają zamiaru wrócić. To stara muzyka, którą teraz usłyszysz jedynie jako słabe remiksy — westchnął, gardząc w myślach twórcą nowej wersji lemon tree. Mimowolnie zaczął wystukiwać zasłyszany rytm palcami na drewnianym blacie. — To elegancja i szyk. Swoboda. Ale też nuda i codzienność — mówił, będąc wciąż w odległym wszechświecie. — Nie jest on tak przyjemny, jak żar słońca na policzkach. Jak pomarańczowe wspomnienie lata. — Jego dłoń przyspieszyła, gdyż piosenka, która tkwiła w jego głowie właśnie zmierzała ku refrenowi. — Mimo to, wciąż jest on przyjemny. Delikatny i subtelny. Czasem wieje, a wtedy przynosi za sobą jesienne liście i chłód. Skrywa się za maską, lecz chce pokazać się światu. Przekonać, że może coś w życiu osiągnąć. Zupełnie jak my — głupie nastolatki pełne ambicji, które sięgają wyżej niż horyzont nieba nam znany — rzucił cicho, nie rozpraszając swojej własnej muzyki.
— I jest bardzo modny. Większość vintage rzeczy jest brązowych lub beżowych — odezwała się nagle, przypominając sobie o zawartości swojej szafy. — Długie, lniane sukienki...
— Chciałbym powiedzieć, że w końcu zaczynasz łapać, ale nie mam pojęcia czym się różni len od zwykłej bawełny czy atłasu. Kiecka to kiecka. Może być nawet mazowiecka. Ale one już są bardziej kolorowe niż beżowe — poprawił się z uśmiechem. Choć musiał przyznać, że był miło zaskoczony jej punktem widzenia. Dla niego kolory miały konkretne odczucia — dla niej najwyraźniej konkretny typ ubioru.
W letargu oderwał ręce od blatu, przerywając monolog. Upił ostatni łyk ciemnej czekolady, która wystygła już kilka godzin temu. Do jego uszu dotarł dźwięk wibracji. Po raz kolejny już tamtego dnia miał zamiar zignorować przychodzące wiadomości. Konstancji nie było dane zbyt długo cieszyć się spokojem. Już po chwili ciszy do ich stolika przyparła Adela. Szybko wypiła część swojego napoju, a następnie wspięła się na krzesło. Bez pytania sięgnęła do kieszeni kurtki nastolatki, jaka przez cały czas wisiała na oparciu krzesła.
— Oddaj — powiedziała twardo ciemnowłosa, gdy dziecko wzięło do rąk jej telefon.
Mimo swojego tonu głosu nie była zła. Była to świadoma stanowczość, która w pewien sposób zaintrygowała Juliusza. Chłopak był niezwykle cierpliwy, jednak wszystko to trwało do czasu. Do czasu aż przyszło mu rozładować nerwy suchym płaczem. Zdziwiło go także zachowanie malucha, który bez słowa protestu oddał urządzenie starszej siostrze. Julek wolał chyba nie wiedzieć, czym Adela została przekupiona, by zachowywać się tak grzecznie. Musiały być to co najmniej dwie babeczki z lukrem. Dzieci, niestety, dość drogo się ceniły od zawsze. Dlatego też nie był sobie w stanie wyobrazić relacji między rodzeństwem, która byłaby tak gładka. Stawiał już zakłady, która z dziewczyn wybuchnie jako pierwsza po powrocie do domu.
— Czy to było Sweet dreams? — wydusiła z siebie w końcu Konstancja, nie mogąc dłużej się nad tym zastanawiać.
— Słucham?
Spojrzał na nią zdziwiony, unosząc brwi. Dopiero gdy spuściła oczy, domyślił się o co pytała. Sam musiał przez chwilę się nad tym zastanowić. Podrapał się po po karku, po czym przetarł twarz dłonią.
— Wydaje mi się, że tak. Masz całkiem dobry słuch.
Nie widzę, to przynajmniej sobie posłucham w tym życiu, pomyślała nastolatka.
— Trochę sobie pogrywam na fortepianie. Ale — wskazała palcem na sufit — leciała podczas naszej rozmowy w radio. — Uśmiechnęła się lekko.
— Spryciara.
Pokręcił radośnie głową. Niestety, ekstaza nie miała trwać długo. Przed sobą, a za plecami nastolatki, ujrzał zbliżająca się postać młodej kobiety. Karolina zgrabnie, lecz szybko, przemieszczała się między stolikami właśnie ku niemu. Lawirowała tacą, by nie stłuc pustych szklanek po lemoniadzie i nie zrzucić lekkich serwetek. Z wyuczoną, miłą twarzą zapytała; czy może już zebrać filiżanki? Jej postawa zmieniła się jednak, gdy napotkała oczy blondyna. Konstancja podała jej kubek po swojej kawie, nie zwracając uwagi na drobną wymianę spojrzeń między chłopakiem a kelnerką.
— Mogę cię na chwilę prosić? — W pierwszym momencie nastolatka myślała, że pytanie zostało skierowane do niej. Szybciej jednak zareagował Juliusz, mierząc wzrokiem szczupła postać kobiety. — Twój tata...
— Czyżby dzwonił łącznie pięć razy w ciągu kilku godzin? A może chodzi o te dwanaście wiadomości? — zapytał, nawet nie zdając sobie sprawy, że tak dokładnie zapamiętał wszystkie te liczby.
— Przestań, proszę. — Skrzywiła się, kręcąc głową niepochlebnie. — Prosił, żebyś już wracał — westchnęła, obserwując próby zawiązania buta przez Adelę.
Wymienili się milczeniem. Kelnerka odeszła znów do swoich zadań, licząc na to, że chłopak się jej posłucha. Z drugiej zaś strony, nie była jego matką ani babką, by wydawać mu polecenia. A co więcej, by je przekazywać. Kątem oka dojrzała jednak, że zaczął zbierać swoje rzeczy.
— Coś się stało?
Były to jedyne słowa, na jakie było stać Konstancję. Nie mogła wysilić się na nic więcej. Może właśnie dlatego, że nigdy nie była w takiej sytuacji. Nigdy nikt nie był przy niej sobą. Przynajmniej nie w takim stopniu, jak on. Od chłopaka biło poczucie szczerości, którego nie powstydziłby się nawet archanioł. Choć oni już z góry mieli przesadzony boski los. Czego nie można było powiedzieć o nikim żyjącym na tym świecie.
— Z takim słuchem, musisz grać chociaż na dostateczny — powiedział jakby oddalony o setki kilometrów, mimo iż stał u jej boku. — Jak sama widziałaś, muszę już iść — rzucił sucho, znów zmieniając swoje nastawienie.
Zmienność. Właściwie, to mógłby rzec, że było to coś, co tworzyło całe jego życie. Zmienność pośród charakteru. Zmienność pośród ludzi. Zmienność pośród cech. Zmienność pośród wydarzeń, które zawsze kończyły się negatywnym skutkiem. W końcu jakie inne zakończenie miałoby czekać Juliusza Mickiewicza, który cały ten czas wmawiał sobie, że na jego ramieniu spoczywało fatum?
Ruszył do wyjścia niczym poparzony, uprzednio cicho się żegnając. Nim dziewczyna zebrała się na odpowiedź, ten był już przy drzwiach wyjściowych. Ostatni raz omiótł wzrokiem pomieszczenie oraz jej sylwetkę okalaną przez ciemne, długie włosy. Wyszedł na zewnątrz. Tam, gdzie było jego miejsce. Pośród zgniłych liści i kwiatów. Zarzucił na siebie kurtkę i uśmiechnął, by stworzyć pozór szczęśliwej rzeczywistości. Już kilka kroków dalej zniknął z pola widzenia Konstancji.
❀❁ ❀❁ ❀❁
— Twój dług wynosi już trzy pączki — rzuciła nagle Adela, stając przed siostrą. — Doliczyłam sobie prowizje za długi czas oczekiwania. I weźmiesz mnie na plac zabaw
— Kto cię nauczył takich słów? — zapytała zdezorientowana nastolatka, zakładając na siebie okrycie.
— Pani z telewizora. — Zamrugała dziewczynka dużymi oczyma.
— Niech ci będzie — westchnęła zrezygnowana, nie wierząc w zdolności malucha. Znając życie, dziecko nawet nie wiedziało, co właśnie powedziało. Ale przynajmniej brzmiało to mądrze. — Tylko dlatego, że cię kochałam jak jeszcze się nie nauczyłaś mówić. I szkoda, że ci tak nie zostało .
[ znów wyjeżdżam, ale może coś napisze w pociągu ]
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro