Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

III | pomarańczowe dyniowe latte dla influencerów z misją

k o ń c ó w k a w r z e ś n i a
❀❁ ❀❁ ❀❁

   Konstancja nigdy nie lubiła niespodzianek. Nie zmieniło się to i nie miało zamiaru zmienić już nigdy. Dlatego też czuła rosnący w sercu lęk. Nie przyszłoby jej do głowy, że będzie musiała ułożyć w swoich myślach aż tyle scenariuszy spotkania, jakie miało dziś nastać. Była mistrzem planowania sytuacji w swojej głowie, lecz nigdy żadna z nich nie dochodziła do skutku. Choroba siostry sprawiła, że musiała zostać w domu cały tydzień. Zupełnie jakby robiło jej to jakąkolwiek różnicę. Właściwe, to tak było nawet lepiej. Lżej. Bez żadnych obcych spojrzeń i nowych twarzy, które wciąż pojawiały się w szkole podczas pierwszego miesiąca lekcji.
Sobotnie południe kąpało się w blasku słońca, a ona wciąż stała przy szafie. Była zbyt zdenerwowana, by w pełni zaufać siostrze, która uprzedniego dnia wybrała dla niej cieplejszy sweter. Powolnymi ruchami, i dość niechętnie, wsunęła na siebie delikatną wełnę, która rzekomo miała być w odcieniu jaskrawej, dwulicowej żółci. Adela przynajmniej powiedziała, że pasuje do jej włosów.

I oby miała rację.

Wolnym krokiem ruszyła do salonu połączonego z kuchnią. Już zza zamkniętych drzwi słyszała dziecięcy pisk. Cholerny, pisk, który trwał przez większą cześć dnia. Mimo bólu głowy, jaki za sobą niosła postać młodszej siostry, Konstancja nie mogła jej nie kochać. Była jedną z dwóch najważniejszych osób w jej nastoletnim życiu.
   Młoda siedziała na za dużym taborecie przy kuchennej wyspie, powoli sącząc przez słomkę kakao. Ostrożnie, by się nie oparzyć, przesuwała kubek po śliskim blacie. Jej uśmiech miał coś w sobie. Budził do życia, a jednocześnie odbierał ostatnie jego resztki. Matka nastolatki zaś sprzątała naczynia, skrupulatnie płucząc szklanki po kawie, przed włożeniem ich do zmywarki. Korzystała z chwili wolnej od pracy, by choć zgrubsza posprzątać mieszkanie. Konstancja zaś mimochodem snuła się po pomieszczeniach nie wiedząc, co z sobą począć. Miała jeszcze trochę czasu do wyjścia. Nie na tyle jednak, by zacząć robić coś bardziej skomplikowanego. Przestawiała książki na fortepianie i zdjęcia wolnostojące na segmencie. Przy jednym z nich zatrzymała się na dłużej. Przetarła dłonią potłuczoną szybkę, po czym odstawiła je na miejsce ze smutkiem. Nie miała serca go wywalić. Nie miała też odwagi zostawić.

— Czemu udajesz ducha beze mnie? — odezwała się nagle Adela, zastawszy ją nad instrumentem. Jej twarz była bledsza niż zwykle, lecz w lepszym stanie niż w ostatni poniedziałek czy wtorek. — Kto to? — zapytała, skacząc ze stołka. Dopiero w tamtym momencie Konstancja zdała sobie sprawę, że przez ten cały czas stała w miejscu ze zdjęciem zawieszonym w dłoni.

— Kto to? — powtórzyła, usilnie zwracając na siebie uwagę rodziny.

— Nic, co miałoby cię interesować.

— A może mnie interesuje, co! — krzyknęła zachrypniętym gardłem. — Zawsze jakieś tajemnice... — mruczała pod nosem, mrużąc oczy.  —  Masz rację, wcale nie interesuje mnie ta twoja tajemnica! — rzuciła i z dumą odeszła znów do kuchni.

— Co tam się znowu dzieje? — Matka wyłoniła się z kuchni, notując w pośpiechu jakieś informacje. Stawiała krzywe litery na kartce, zawieszonej w jej miękkiej i delikatnej dłoni.

— Znowu jej coś nie pasuje — zarzuciła Konstancja, upijając łyk swojej wczorajszej herbaty, jaką znalazła na parapecie okna w salonie.

— Co nie znaczy, że masz ją dodatkowo podsycać. Chodź kochanie, Konstancja już właśnie wychodzi.

Odwróciła się plecami do czarnowłosej, chwytając dziecko w ramiona. Po drodze zgarnęła jej bluzę, po czym powoli odniosła zakapryszoną Adelę do pokoju o kolorowych ścianach. Jeszcze przez chwilę suchy kaszel kilkulatki niósł się po mieszkaniu. Musiało minąć kilka minut, nim zajęła się swoimi ulubionymi puzzlami, czy tam lalkami, by przestać myśleć o bólu. A co za tym szło, by w końcu umilknąć.

— Zdążysz po drodze zajść na targ? — odezwała się gwałtownie kobieta, z nikąd pojawiając się znów w kuchni. Nastolatka wytężyła słuch, zsuwając z uszu drobne słuchawki. — Muszę jeszcze to skończyć, a za pół godziny powinnam wyjść...

— Jak widzę, nie mam wyboru.

Drzwi dziecięcego pokoju uchyliły się.

— Oczywiście, że nie. Musisz ponieść karę za takie zachowanie wobec siostry. — Matczyna twarz przybrała grymas złości, który opuścił jej oblicze dopiero, gdy Adela znów weszła wgłąb swojej sypialni. — Niepotrzebnie? — Uśmiechnęła się lekko, poprawiając długie włosy.

— Już się przyzwyczaiłam. — Spojrzała w jej radosne, małe oczy. Były bardzo jasne. Konstancja nigdy nie mogła zapamiętać jaki kolor nosiły, jednak usilnie wmawiała sobie iż była to szarość nieba po burzy. Albo morza po sztormie.

Czarnowłosa nie chciała już więcej przeszkadzać. Widziała jak długowłosa w pośpiechu wypełniała jakieś długie tabelki pełne dziwnych nazw. Postanowiła więc wyjść z domu trochę wcześniej. Cóż, najwyżej będzie zmuszona uprzedzić o tym Juliusza. Na samą myśl o rozmowie telefonicznej jej ręce zaczęły się trząść. Przez dłuższy czas próbowała zapiąć guzik ciemnego płaszcza, który niegdyś kupiła jej babcia. Wzięła powolny oddech i policzyła do dziesięciu. Po trzech ponownych próbach przeciwnik wreszcie się poddał. Pozostał jeszcze jeden, którego dziurka była delikatnie rozpruta. Kiedyś rozdarła ją o przecięte ogrodzenie. Kiedyś — znaczy się w Warszawie.
Usiadła na taborecie, by zawiązać buty. Nigdy się nie nauczyła, że to właśnie je należy zakładać najpierw. Nigdy też nie mogła zapamiętać, która szuflada w łazienkowej szafce należała właśnie do niej. Tak już było i nigdy raczej nie zamierzało się zmienić. Przyglądała się znów matce, która w jakiś sposób, mimo ciągłej pracy, zachowała w sobie resztki szczęścia. Dziecięcej radości i siły ducha. Wątpiła jednak, by ta cecha przeszła na nią w genach. W końcu dostała w nich to, co najgorsze. Najbrzydsze. I nie warte kochania.

Dostała jego.

— Napisz mi później, co kupić — dodała wychodząc z mieszkania, lecz matka chyba to zignorowała.

Powoli stąpała po schodach obskurnej klatki. Dziura w jej wnętrzu była ogromna. Nazywała ją czasem pochłaniaczem. Marzyła, by któregoś dnia pochłonęła ją w całości. By wciągnęła ją za nogi, gdy siedziała na półpiętrze niczym Matylda z Leona Zawodowca. Niestety, była już w takim wieku, że nawet przestrzał klatki schodowej jej nie pragnął. Ona nie chciała żyć w ten sposób. Niebyt zaś nie chciał jej.
Otwarła przed sobą ciężkie drzwi, wychodząc z podwórza pełnego krzyczących dzieci. Plac zabaw pośród kilku drzew spełniał swoją rolę tak, jak należało. Nagle usłyszała dźwięk powiadomienia. Wyjęła z kieszeni okrycia komórkę i odczytała wiadomość od mamy.

Czyli jednak słuchała, pomyślała Konstancja.

Dwie średnie dynie, cytryny, miód i dwa kilo marchwi. Uniosła zdziwiona brwi, wracając do początku listy. Nie było żadnych szans, że doniesie na przedostatnie piętro budynku dwie średnie dynie, w polotach do dużych, kupując po drodze resztę rzeczy. Pokręciła głową, po czym przypomniała sobie o czymś. O kimś. O pomyśle sprzed dziury w klatce schodowej. Skoro już i tak jasnowłosy chłopak zatruł jej kilka poprzednich dni, próbując wyciągnąć na miasto, to przynajmniej mogła zrobić z tego pewien pożytek. Uznała, że tamtego dnia przypadał jej prywatny dzień dobroci dla zwierząt.
Ponownie wysunęła telefon i wybrała czat z Juliuszem. Nie starczyło jej odwagi, by zadzwonić. Ściślej, rozmyśliła się co do tego podczas zapinania tamtego jednego guzika. Zestresowana napisała mu wiadomość, prosząc o to, by spotkali się w drodze na targ. Ostatecznie złożyła proste zdanie, prosząc o spotkanie w innym miejscu. Może nie będzie zły?
Była błogo nieświadoma, że właśnie tego potrzebował w tamtym czasie. Nie musiał jej kłamać, co do swojej sytuacji. Wystarczyło jedynie, by nie mówił całej prawdy, co spowodowało przeświadczenie dziewczyny o fakcie, iż wszystko było całkowicie w porządku. Wręcz męczyła się myślą, że chłopak odmówi. Że będzie miał ważniejsze rzeczy do zrobienia. Że będzie chciał spędzić czas do popołudnia w domu. Myliła się okropnie, lecz nikt nie musiał jej wyprowadzać z błędu.

   Nastolatka błądziła pośród ulic Gdańska. Na dobrą sprawę, to nawet nie była świadoma istnienia większej części z nich. Miły głos pani z map prowadził ją przez kolejne skrzyżowania. Nigdy nie miała dobrej orientacji w terenie, więc wystarczyło kilkanaście kroków, by zapomniała drogi powrotnej do domu. Ponad to, była ciagle rozkojarzona. Czekała na wiadomość zwrotną od chłopaka, który mimo szczerej niechęci Konstancji uparcie chciał znów się spotkać. Nie zrozumcie jej źle. Nastolatka była zafascynowa światem zewnętrznym, jaki opisywał jej Juliusz. Było to uczucie tak samo mocne, jak strach przed tym, gdy przyjdzie im się rozstać. Nie byłaby w stanie utrzymać żadnej relacji, czując w sercu skłonność do powrotu do prawdziwego domu — Warszawy. Może jej dawni przyjaciele wciąż o niej pamiętali? A może stała się jedynie mgłą otaczającą ich resztę wspomnień? Nie była tego pewna, ale też wolała nie domyślać się prawdy. 

   Jej tanie pseudoglany stukały o brukową ulicę. Starając się zapamiętać nazwy kolejnych ulic, skręciła w lewo. Później ruszyła prosto, kierujac się w stronę ludzi, jacy niczym mrówki tłoczyli się na targowisku. Pomiędzy nimi biegały dzieciaki, cisnąc się do kolejnych kawiarni, by odpocząć przy napoju z kawałkiem sernikowego ciasta. Oczywiście, bez rodzynek, gdyż byłby to czysty masochizm.

   Usłyszawszy za sobą kroki, odwróciła się. Jej długie włosy uderzyły w twarz Juliusza, który nagle pojawił się za jej plecami. Nastolatka natychmiast odsunęła się od niego bez słowa, wciskając ręce do kieszeni. Odruchowo zacisnęła dłonie w pieści, których nie była w stanie rozluźnić. Nie mogła ukryć, że chłopak ewidentne ją wystraszył. Mógł darować sobie skradanie się tuż za nią, pośród tych wszystkich ludzi, który tylko czekali, by wyrządzić jej jakąś krzywdę. Tak przynajmniej tak wtedy myślała.

— Więc zmiana planów? — zaczął jasnowłosy, spoglądając na miejsce w którym się zatrzymali.

— Tak wyszło... — zaczęła, lecz w ostatniej chwili wycofała się z dodania słowa przepraszam. — Nie sądziłam, że mieszkasz tak blisko — rzuciła, by zapełnić czymś lukę w swojej wypowiedzi.

— Tak mniej więcej. — Nie musiała wiedzieć, że jak najszybciej ubrał się w jeden z ostatnich czystych swetrów i czarne trampki, by natychmiast wybiec z domu. — Można uznać, że tak — zaśmiał się delikatnie. — Na co ci te dynie? — Spojrzał na nią lekko zdziwiony, schodząc z drogi kobiecie z zakupami.  — Muszę wiedzieć, czy opłaca mi się je nieść.

— Nie mam pojęcia, chyba na sok.

— Kurczę, szczerze liczyłem na ciasto — westchnął, prowadząc ją przez tłum.

— Nie możesz bez pytania wpraszać się na ciasto i kawę — rzuciła głupio, delikatnie się rumianiąc.

   Konstanca nie pierwszy raz była na targowicy, więc mniej więcej wiedziała, w którym miejscu zawsze kupywały z matką jarzyny i owoce. Dlatego też jeszcze przez chwilę dała się prowadzić Juliuszowi pośród chaosu krzyków i faktur.

— Nie... — stwierdził przeciągle — ...ale mogę zapraszać na nią innych. Uważam, że dynie mogą jeszcze poczekać, w końcu raczej nie uciekną. Ale już dyniowe latte może za jakiś czas się skończyć — stwierdził poważnie, wciągając ją lekko w boczną uliczkę.

— Nie ma czegoś takiego jak dyniowe latte. Latte to latte, a dynia to warzywo — rzuciła, odtrącając jego rękę ze swojego nadgarstka. Mimo to poszła za nim w głąb targowiska.

Nie uszli daleko, gdy ich oczom ukazał się szyld kawiarni sprzedającej napoje tylko na wynos. Konstancja spojrzała zdziwiona na kredową tablicę, gdzie ktoś rano kaligraficznym pismem wypisał wszystkie siedem smaków kawy jakie oferowało miejsce. Wprost wlepiła oczy niczym dwie pięciozłotówki w białe napisy przed nią.

— Serio? Dyniowe latte dla influencerów z misją? — mówiła, nie wiedząc co o tym myśleć. — I ktoś to tak nazwał?

— Co więcej, ktoś to kupuje — wciął się chłopak. — I będziemy to my. Jest zdecydowanie lepsze od tego całego soku z dyni. Nie patrz się tak, Judasz też najpierw nie mógł uwierzyć. A potem sprzedał się jak każdy inny youtuber — skomentował, podchodząc do okienka kasy.

  Nim jednak zdążył zamówić, Konstancja wcisnęła mu w rękę zwinięty banknot. Nie miała odwagi odezwać się do pani po drugiej stronie szyby, lecz zdecydowanie wiedziała, iż nie powinna naciągać nikogo na koszty. Szczególnie, że nie była tego warta przy żadnych oklicznościach świata. Julek spojrzał na nią zdezorientowany. Wyglądała zupełnie jak małe dziecko wkładające ukradkiem czekoladę do koszyka w sklepie. Ostatecznie jednak, pod presją czasu, pozwolił, by to tym razem  dziewczyna zafundowała kawę. W końcu wspólnie walczyli o równouprawnienie.
     Uśmiechnął się do niej po raz kolejny, w czasie gdy sprzedawczyni parzyła kawę. Nie musieli długo czekać, by papierowe i wysokie kubki zagościły w ich dłoniach. Nastolatka najpierw powąchała napój, który o dziwo wcale nie pachniał dyniami. Wydawało jej się, że będzie on niósł ze sobą ciężki zapach warzywa. Tymczasem był on słodki i lepki niczym miód. Upiła łyka, uprzednio dmuchając po wierzchu delikatnej pianki mleka.

— Nie smakuje jak dynie. — Wydała swoją opinię, wąchając smakołyk po raz kolejny. — Ani nie pachnie. Albo może i smakuje? — zapytała nagle, czując na języku resztki napoju.

— I właśnie dlatego jest taka dobra. Chociaż nie wygląda. Wygląda bardziej jak błoto niż pomarańcz dyni — rzucił, zgrabnie przechodząc do sedna.

— Poza tym, to był Tomasz — Odezwała się nagle Konstancja, a chłopak zatrzymał się zdziwiony. — Niewierny Tomasz.

— Miałem ważniejsze rzeczy, niż lekcje religii... ale skoro już mówimy o imionach. Powiedz mi Konstancjo, czy cała twoja rodzina ma tak inne imiona? Nie wiem, tworzycie jakiś zgrabny team wyjątkowych imion? Czy coś... — mówił szybko, nie zdając sobie sprawy z głupoty swojego pytania. Chociaż, dla niego, miało ono dość sporo sensu.

— Nie rozumiem cię zupełnie — powiedziała z delikatnym śmiechem.

— Ja to sprawdzę — rzucił, upijając łyk kawy. — Jak ma na imię twój ojciec, matka? Ewentualnie kot — dodał, widząc jej skwaszoną minę.

— Maria. Mama ma na imię Maria — odparła, skrobiąc papierowy kubek.

Juliusz skrzywił się nieznacznie, przechylając głowę.

— Liczyłem na coś bardziej wyszukanego. Też umiem otworzyć Biblię na pierwszej stronie — westchnął, przewracając oczyma. Nie był jednak w żadnym procencie zły. Był po prostu rozczarowany.

— Nie jesteśmy aż tak wierzący.

— Więc?

— Więc babcia od zawsze uwielbiała postać Marii Antoniny — skwitowała, kończąc ten temat.

  Ruszył wraz z dziewczyną do przodu. W stronę straganu z warzywami. Tym razem jednak to ona prowadziła Juliusza przez kolejne ulice. A właściwie, między kolejnymi stoiskami. Wciąż czuła na swoim karku jego wzrok. Nie był on jednak straszny czy stresujący. Nie bała się go, w przeciwieństwie do  całej reszty spojrzeń jakie ku niej padały. Miała nawet wrażenie, że stanowił on pewną barierę przed tymi innymi i niechcianymi. Wolno przedzierała się przez ludzi, dopijając rozgrzewającą kawę. Jesienna pogoda była dość niestabilna. Słońce chowało się co rusz za kolejne chmury, by po chwili znów się pojawić na horyzoncie. Ponad to było dość wilgotno, o czym świadczyły drobne kropelki wody zbierające się na jej wełnianym płaszczu i miękkim swetrze chłopaka.

— Nie była aż tak zła — powiedziała Konstancja, wyrzucając nagle kubek do zielonego kosza.

— Powinienem powiedzieć a nie mówiłem, ale tego nie powiem. Tylko zasugeruję — odparł, szczerząc zęby. — Które wybierasz? — Spojrzał wymownie na stos okrągłych warzyw tuż przed nimi ustawionych równo w piramidki.

— Skąd niby mam to wiedzieć? — rzuciła wzburzona, przewracając oczyma. — Wszystkie wyglądają dla mnie tak samo...Niech więc będzie ta... — położyła dynię na blacie stanowiącym ladę — ... i ta.

— Wciąż nie przechodzi mi nawet przez myśl, że wszystko to wyglada dla ciebie tak samo. Przecież to takie nieoczywiste. I na swój sposób piękne... — zaczął pod nosem, lecz urwał widząc jej karcący wzrok.

Konstancja poprosiła jeszcze o kilka marchwi, cytryn i spory słoik miodu. Miło uśmiechała się do sprzedawcy, gdy ten podliczał kolejne produkty.

— Przepraszam... — wydukał cicho — dla ciebie... z twojej perspektywy — poprawił się Juliusz — wyglada to zupełnie inaczej.

— Możemy już wracać — zarządziła ciężkim tonem, biorąc w rękę mniejszą z dyń. Na drugie ramię zarzuciła sobie torbę z resztą zakupów. Nim jednak zdążyła się ruszyć, chłopak zsunął ją delikatnie, przejmując ciężar na siebie.

   Wyszli w ciszy na ruchliwe ulice. Buty Konstancji delikatnie ślizgały się na wilgotnych kocich łbach. W powietrzu czuć było piękny zapach deszczu. Woń odchodzącego lata, jakie ustąpić miało miejsca pięknej jesieni. Mieszkania nad ich głowami świeciły pustkami. Ścisłej mówiąc, puste były ich okna. Pozabierano kwiaty z balkonów oraz wszelkie pościele, gdyż niebo ewidentne zwiastowało jakieś opady. Deszcz, śnieg czy grad — w Polsce wszystko było możliwe. Nawet rewolucja październikowa w styczniu.

— Możemy iść parkiem — zaproponowała mu, nie wiedząc nawet, gdzie należałoby skręcić. Zerknęła na Juliusza ukradkiem, by otrzymać jakiekolwiek potwierdzenie. Ten przytaknął delikatnie, dzielnie niosąc zakupy w materiałowej torbie. Adela nie musiała wiedzieć, że tak naprawdę nie była pępkiem świata. Że dynie stanowiły ulubione warzywo ich matki.

Pierwszy raz, od kiedy się spotkali, Konstancja ujrzała coś innego w jego zachowaniu. Mimo iż widzieli się ledwie trzy, może cztery razy, poza lekcjami ona już odnalazła różnicę. Tamtego dnia Julek był wyjątkowo milczący. Jego wesoły ton był podszyty znacznym smutkiem. Nastolatka chciała go zapytać o przyczynę takiego stanu, nie była jednak w stanie. Nie starczyło jej odwagi. Wolała się nie mieszać, by nie wyjść na ciekawską czy głupią. Nie wiedziała czy w ogóle wypadało jej o cokolwiek pytać. Odrzuciła myśl o jego smutnym uśmiechu i kontynuowała marsz.

— Masz szczęście, że nie musiałaś patrzeć na te wszystkie kolory na targu — rzucił, zupełnie jakby domyślając się jej rozważań.

— Słucham?

— Można dostać zawrotów głowy od tego bałaganu. Niby całość wyglada radośnie przez ten wszechobecny pomarańcz, ale z drugiej strony jest paskudna. Nie lubię tego koloru. Dla większości kojarzy się jedynie z jesienią. Dla mnie jest neutralny. Ni brzydki, ni ładny. — Wpatrywał się w ścieżkę, kopiąc kamyki jakie się na niej znajdowały.

— Pomarańcze są pomarańczowe. I są dobre. Czyli pomarańcz też jest ładny — wtrąciła się lekko. Gdy tak szedł delikatnie pochylony była mu równa wzrostem.

— Wcale nie. To takie dziecko z wpadki żółci i czerwieni...

Czarnowłosa pokręciła z niedowierzaniem głową. Nie widziała jego oczu, jakie tamtego wrześniowego dnia pokrywała szklista powłoka. Usłyszała jedynie ciche westchnięcie i kolejne jego słowa, jakie wytoczyły się z ust.

— ... ale o czerwieni innym razem.

— Tak poza tym, to są lepsze pomarańczowe rzeczy od samych pomarańczy. Wiesz, coś w stylu dobre pomarańczowe. Marchewki są zdrowe dla oczu, piłkami do koszykówki można mocno dostać w twarz... O, na przykład te dynie — rzucił zadowolony z siebie, spoglądając na warzywa niesione w dłoniach. — Tylko, że są takie jakieś smutne.

— Nie każdy musi być tak entuzjastyczny jak ty, Juliuszu — odparła Konstancja, czując ucisk w żołądku, gdy jego imię wypłynęło z jej ust. Chyba pierwszy raz tak się do niego zwróciła. Chyba pierwszy raz je wymówiła. Obróciła i doświadczyła, go nie tylko w myślach, ale i rzeczywistości materialnej.

— Nie dopuszczę do tego, by ktoś się przy mnie dąsał... — westchnął cicho, przełykając ślinę. — Powinnismy to naprawić.

    Nastolatka milczała z delikatnym uśmiechem zaciekawienia na twarzy. Obserwowała jego głupkowaty wyraz i jasne włosy, które były praktycznie całe wilgotne od kropli spadających z drzew nad nimi. Stąpali po parku już od kilku minut. On za każdym razem czekał na jej wolne i drobne kroki pełne niepewności. Dlatego też Konstancja postanowiła poddać się pomysłowi Julka i dzielnie poczekać na jego powrót. Zostawił na samym środku ścieżki zakupy. Obserwowała jak oddalił się pośpiesznie, szurając trampkami o mokre liście. Jak się okazało, chłopak ruszył do kiosku. Nie dziwnym było, iż dziewczyna nawet nie wiedziała o istnieniu tej zielonej budki w okolicy. Właściwie, to nie wiedziała nic o całym tym świecie. Zamyślona schyliła głowę, która już po chwili uniosła się automatycznie, słysząc szelest. Jej oczy ujrzały gruby marker spoczywający w jego dłoni.

   Jeszcze jakiś czas milczała, obserwując jak kreślił kolejne wzory na dyni, do której przykleiły się liście i trawa ze ścieżki. Narysował ogromny uśmiech, równo ułożone oczy i zgrabny nosek. Dodał brwi i coś, co miało przypominać włosy. Starał się jak tylko umiał, choć nie był fanem tworzenia na przedmiotach innych niż kartki. Po chwilowym zastanowieniu i dodaniu ostatnich piegów obrócił dynie w stronę dziewczyny.

— Przedstawiam ci Tadeusza — rzucił tonem swobodnym niczym ostatnia z morskich fal.

   Szkoda tylko, że zawsze znajdowało się coś, co trzymało go na łańcuchu usnutym z pecha i niepowodzeń. Był on jednak na tyle długi, że nikt go nie zauważał. Krył go przed ludźmi, zwierzętami i kwiatami w ogrodach, które jako jedyne kłaniały mu się co rano, uciekając od parzącego ich słońca.

— Twoja kolej. — Podał jej marker, tak by nie ubrudzić jej dłoni. Ostatni raz spojrzał na jej miękką skórę i odsunął się gwałtownie, gdy ta przyjęła pisak.

Nie musiała nawet udawać, że potrafiła rysować. Już na pierwszy rzut oka Juliusz uśmiechnął się, widząc jej krzywe i karykaturalne kreski. Zupełnie, jakby nigdy nie trzymała w ręce kredki. Z drugiej zaś strony, jak miałby bawić się kredkami, skoro ich kolory były dla niej tak mistyczne? Uważał jednak, ze świetnie by sobie poradziła z ołówkami i abstrakcją.

— Myślę, że stało mu się coś poważnego. No, chociażby upadek z trzeciego piętra albo upadł na.... — Już miał dokończyć słowami: głupi ryj, ale się powstrzymał. Wolał zostać w oczach Konstancji spokojnym i grzecznie  wyrażającym się chłopcem. W końcu nie każdy musiał być tym całym bad boyem z książek czy seriali. Uśmiechnął się do niej po raz kolejny, chwytając w dłonie swoje, a właściwie jej rzeczy, które niósł. — Tadeusz, chyba musimy już iść.

Dojrzał zbierającą się u jego boku nastolatkę. Obserwował także grupkę dzieci skaczących radośnie wśród liści. Osobiście uważał, że nie powinny one zostawać same. Zawsze mógł wydarzyć się jakiś wypadek. W końcu pech kochał każdego, a fatum już czekało, by zbić sobie z nim piątkę.

Z resztą, i z opieką mogło dojść do tragedii.

— Na dobrą sprawę, pomarańcz to taki powiew jesiennego ciepła. Ostatnie słońce świecące przez opadłe i opadające liście. Niby kojarzy się z radością, ale jednak jest podszyty zimnem i smutkiem.

Dziewczyna już otworzyła usta, by się wciąć w jego wypowiedź. Niestety, Juliusz natychmiast zatrzymał ją dłonią. Wiedział, co chciała powiedzieć. Co pragnęła stwierdzić.

— Żółć — odezwał się miękko — jest słońcem w samo południe. Gorącym, ale przyjemnym. Pomarańcz to żar zachodu owego słońca nad Bałtykiem. To duchota. To takie wspomnienie z wakacji, przed którym nie możesz uciec. Które śni ci się po nocach, wywołując uczucie ambiwalencji... nieśmiałości i niezręczności...— mówił cicho, ukradkiem wpatrując się w jej zmierzwione, hebanowe włosy.

— Nie każdy ma takie wspomnienia. — Konstancja potarła skroń zimnymi dłońmi.

— Nigdy nie jest za późno, by zacząć żyć, prawda? W każdej chwili możesz je stworzyć — rzucił, lecz ta go nie usłyszała. Szukał jej wzrokiem, spostrzegając w końcu wełniany płaszcz za jednym z pobliskich drzew.

Cofnął się do niej delikatnie, udając że wcale nie szedł tak szybko, by nie dostrzec jej braku. Konstancja pochylała się nad czymś zakopanym w liściach. Nagle jednak wystawiła rękę w jego stronę. Chłopak zdziwił się delikatnie, widząc czarny, prostokątny przedmiot, który trzymała.

— Ktoś jeszcze tego używa? — wymruczał pod nosem, obracając kasetę do magnetofonu w dłoniach.

— Teraz już tak. — Konstancja wyrwała mu przedmiot, by po raz kolejny spróbować dowiedzieć się, kto był jego właścicielem. Nic to jednak nie dało. Kaseta była bez pudełka, a na jej wierzchu naklejono białą naklejkę na tytuł.

— Dla Julii... — przeczytał napis zapisany do góry nogami. Było to dodatkowo trudne, gdyż całość została zamazana markerem. Reszta zdania pozostała dla nich tajemnicą. — Myślisz o tym samym, co ja?

— Nie będziemy tego słuchać.

— Przecież wyraźnie powiedziałaś, że teraz już tak. Gdy zapytałem, czy ktoś dalej z tego korzysta — doprecyzował. — Nie kłam, Konstancjo.

— Nie to miałam na myśli. — Spojrzała na niego bez aprobaty. Jej oczy zaskarżyły się z rosnącej w niej złości. Nie lubiła, gdy podważano jej zdanie.

— Ja wiem, że i tak chcesz. Musi cię przecież ciekawić, co takiego słuchała Julia.

— Nie interesuje mnie to zupełnie, to zły pomysł.

— Widzisz, tylko winny się tłumaczy — rzucił, stawiając ją przed faktem dokonanym. Zabrał jej szybko z dłoni przedmiot i wsadził do kieszeni spodni. — Wpadnę po drodze do domu, a ty sobie w tym czasie powolutku będziesz szła do swojego mieszkanka. Poczekasz na mnie przed bramą. Choć gwarantuję, że tym razem się nie spóźnię — mówił gwałtownie. Dziewczyna chyba pierwszy raz słyszała, by ktoś miał tak dobrą dykcję w ich wieku.

— A to? — Wskazała dłonią na zakupy. Była już bliska krzyku, lecz ostatkiem cierpliwości trzymała się burty statku emocji.

— Spokojnie... przecież ci odniosę. Zaufaj mi, a nigdy nie będziesz żałować.

— Już żałuje... — dokończyła cicho pod nosem, lecz Juliusz już ruszył przed siebie.

Podczas gdy Konstancja niepewnie przemierzała kolejne ulice, kierując się zawodną pamięcią, on szybkim krokiem ruszył w przeciwną stronę. Wróć, właściwie to chłopak zaczął nawet biec, lecz by uniknąć upadku musiał spowolnić tempo. Jego buty ślizgały się na nierównych drogach, jakie wyścielały trasę na skróty. Na szczęście, doskonale znał teren miasta, które nie miało już przed nim żadnych tajemnic. Chociażby z tego powodu dane mu było dotrzeć do celu szybciej od nastolatki.

❀❁ ❀❁ ❀❁

   Obskurne i brudne drzwi wciąż tliły się w jego głowie. Pamiętał doskonale, jak tamtym razem, postać Konstancji całkowicie się za nimi rozmyła. Zniknęła w tak samo brudnym podwórzu, zostawiajac mu wzburzone morze szmaragdowych myśli. Mącił białym czubkiem buta wodę w kałuży. Czekał aż na horyzoncie pojawi się jej sylwetka w wełnianym płaszczu i tanich glanach.

    I tak też się stało. Zajęło jej to siedem minut dłużej, z zegarkiem na ręku. Jej głowa spoglądała w dół. Na ekran telefonu, który wskazywał drogę do domu. Nawet tak blisko od niego, była się w stanie całkowicie zgubić. Właśnie dlatego potrzebowała przewodnika. Duchowego wsparcia, które przeprowadziło by ją przez kolejne ulice Gdańska i kolejne drogi duszy.

— Widzisz, nie zawsze się spóźniam — rzucił radośnie, a ona podniosła głowę ponad ramiona. Jej czarny tusz do rzęs delikatnie odbił się na dolnej powiece oka.

A ponoć cholera miała być wodoodporna.

— Nie wpuści cię — powiedziała Konstancja bez kontekstu, pchając nogą drzwi. Już po chwili oboje weszli w ciemny tunel, utworzony ze ścian stykających się ze sobą budynków.

— Kto niby? — Jego głos, choć cichy, rozniósł się echem między kamiennymi płytami.

— Adela. Będzie zła, rzuci się na podłogę i zamknie drzwi. — Szukała w myślach kodu do klatki.

— To jak masz zamiar to zanieść? — Spojrzał na zakupy a następnie na jej zamyśloną twarz.

— Postawimy przed wejściem. Później to wniosę. — Pokręciła głową lekko zasmucona. — Zrobi hałas na co najmniej dwa piętra, gdy ktoś będzie chciał wejść do domu.

— Nie będzie tak źle.

— Będzie — zakończyła twardo, przełknąwszy ślinę.

— A może wy po prostu trzymacie w domu hodowlę zioła...— odezwał się, widząc jej minę. Konstancja bez entuzjazmu pokręciła głową. — Szkoda, przydałoby ci się.

Nic nie odpowiedziała. Szybkimi ruchami wstukała kolejne cyfry, a następnie pierwsza weszła do budynku. Ogromna klatka schodowa znów chciała ją pochłonąć. Spoglądała na nią z góry, gdy w milczeniu otwierała skrzynkę na listy, by sprawdzić ile ulotek znów do niej włożono. Tym razem to jej matka wygrała ten zakład, gdyż wczorajszego dnia podała liczbę siedem. Na jej szczęście było ich osiem, lecz dwie się powtarzały. I w taki właśnie sposób okazja dodatkowego wolnego wieczoru uciekła Konstancji sprzed nosa.

— Daleko jeszcze? — odezwał się nagle Juliusz, a jego miękki ton rozbił się po kolejnych stopniach betonowych schodów.

— Daleko.

— Na samą górę?

— Nie.

— No to chociaż tyle dobrego — wysapał zmęczony.

Jej wprawione nogi szybko pokonywały kolejne stopnie. On zaś wolno piął się do góry, ze strachem spoglądając w dół. Wolał nie myśleć o tym, co by się zdarzyło, gdyby któreś z nich spadło. Wolał w ogóle nie myśleć. Gdy on był piętro niżej, dziewczyna odkładała swoją dynię pod progiem mieszkania. Zdjęła z siebie okrycie i położyła je na chłodnym betonie. Następnie usiadła, opierając plecy o obdrapaną barierkę, która pokryta była niejedną farbą do metalu.

— Wejść tu do was...—powiedział, ciężko oddychając. Odłożył torbę obok siebie, a Tadeusza ustawił obok dyni Konstancji. — Masakra jakaś.

— Idzie się przyzwyczaić. Nie jest tak źle.

— Ale z ciebie Kłamczucha. — Zaśmiał się delikatnie, a następnie usiadł tyłem do barierki. Nie miał na tyle odwagi, by oprzeć się o ścianę i spoglądać w otchłań kolejnych pięter pod nimi. Z resztą, dziewczyna też najwyraźniej za tym nie przepadała. Albo wyczuła jego lęk przed kolejnym upadkiem. — Tak czy inaczej, zobacz co mam. — Pomachał przed nią małym, plastikowym urządzeniem.

— Zdążyłeś okraść muzeum w dwadzieścia minut? — Jej ton był ciężki i oskarżycielski. Nie lubiła niespodzianek i miała zamiar powtarzać to przy każdej możliwej okazji. Przyglądała się odtwarzaczowi kaset z kolorowymi naklejkami na przodzie.

— Nie musiałem tego robić. Wystarczyło zajrzeć do gabinetu ojca — odpowiedział zniesmaczony. Zaczął przygotowywać sprzęt, by poznać zawartość kasety. — Mimo sytuacji, nie kradnę — dopowiedział cierpko.

Milczała, przyglądając się jego bladym dłoniom. Omiotła wzrokiem zadbane paznokcie i skórę pełną zasklepionych dawno już ran i szram z dzieciństwa.Gdzieniegdzie dostrzegła przebarwienia, pokrywające jego ręce, które nieśmiało wysuwały się zza materiału swetra.

— Dlaczego zawsze posądzasz mnie o najgorsze, Konstancjo? — odezwał się gwałtownie, gdy kaseta kliknęła w urządzeniu.

— Wydajesz się być taki.

— Najgorszy? — zapytał, nie patrząc na jej zimną twarz.

— Zdolny do wszystkiego — wymówiła cicho, zatrzymując usilnie drżenie dłoni.

Bała się. Nie chciała panikować, lecz się bała. Bała się, że powiedziała za dużo. Że on źle zareaguje. Bała się kolejnego policzka. Kolejnej wymierzonej kary. Przecież się wcale nie znali. Byli dla siebie nikim, a ona już zaczęła go oskarżać. Zaczęła być tą najgorszą.

— Nie będę narzucać ci zdania na mój temat, Konstancjo. Wszystko to przyjdzie samo. Z czasem... — westchnął ciężko, starając się zachować spokój. Wciąż mówił do niej miękko i delikatnie. Z ginącym uśmiechem na ustach nie wyglądał, jakby był zdolny do wszystkiego. A może to ta niewinność sprawiała, że mógłby podpalić cały ten świat, jedynie po to, by ugasić go morzem szmaragdowej nicości? — Czas poznać tajemnicę — rzucił, nasuwając palec na przycisk włączający urządzenie. — Gotowa?

— Na tę jedną? Tak — odparła praktycznie szeptem, wciąż wypominając sobie swoje poprzednie słowa.

Miała ochotę rzucić się w przepaść klatki schodowej i nigdy z niej nie powstać. Odnieść należną jej karę. Choć kto miałby jej później powiedzieć, gdyby jej przypuszczenia okazały się prawdą? Wolała już więcej się nie odzywać. Zamilczeć na wieki. Wolała nawet nie myśleć. Stać się amebą i kopać inne ameby nibynóżkami. Na jej szczęście, Julek także postanowił przemilczeć sytuację. Nie wiedział, co powinien o tym sądzić. Dlatego też nie osądzał jej wcale. Siedzieli oddaleni od siebie, a przestrzeń między nimi zaczęła wypełniać się melodią i słowami  piosenek.

— Serdecznie witam panie dziennikarzu/Zanim opowiem panu o swych planach/Na imię mam Gladys del Carmen/La Torullo Gladys Semiramis... — Głos piosenkarki niósł się echem po piętrach.

Dalej — rzuciła Konstancja z nikłym uśmiechem.

— Jak możesz chcieć pominąć Maanam? Ignorantka — skomentował, włączając następny utwór.

   Już po chwili nastąpił kolejny klik. Kolejna, tym razem zupełnie inna, melodia potoczyła się z małego głośnika.

Siedem życzeń spełni się / Jak w tygodniu siedem dni/ Pomyśl dobrze czego chcesz/ Zanim powiesz...

     Jasnowłosy oparł się głową o barierkę, kładąc odtwarzacz u swojego boku. Przymknął oczy, by ujrzeć ciemność.

— A ty, czego byś chciała sobie życzyć? — zapytał nagle, wciąż nie otwierając oczu. Mimo to, wiedział gdzie skierować swój głos, by płynął wprost do Konstancji. Wciąż nie wiedział, co miała znaczyć jej wcześniejsza wypowiedź.

— A ty?

— Ja? Ja już dawno wykorzystałem każde ze swoich życzeń i nic to nie dało — odpowiedział ciężko i smutno. — Więc lepiej pomyśl nad jednym porządnym, niż siedmioma.  — Uśmiechnął się, choć bardziej wyglądało to jak grymas. Wolał nie wracać do swoich wspomnień i niespełnionych marzeń. Dawno już porzucił nadzieję na to, że się one ziszczą. — Zapamiętaj, że masz jeszcze czas. Cały czas świata...

— Muszę to jeszcze przemyśleć. — Osunęła głowę na barierkę, po czym zamknęła oczy.

    Snuła wyobrażenia o jedynym sensownym marzeniu, którego kiedykolwiek spełnienia mogłaby zapragnąć. Nie chciała, by świat nabrał dla niej barw. Nie pragnęła tego, bo już nauczyła się z tym żyć. Żyć z ciemnością i barwami szarości. Dlatego też musiała wymyślić coś dużo bardziej potrzebnego. Spoglądała na nastolatka przez przymknięte powieki. On natomiast wsłuchiwał się w słowa reszty piosenek, które wolno płynęły z kasety. W końcu nie pozostało mu nic innego, skoro już i tak ukradł odtwarzacz. Nie okazywał swojego zniesmaczenia, smutno uśmiechając się pod nosem. Za tydzień, czy dwa, wszystko to mu minie i znów będzie dobrze. Zawsze była jakaś szansa na to, że będzie dobrze.

   I właśnie tak wyglądał pomarańcz  jego oczyma. Niczym słodko-gorzkie wspomnienie jesiennego dnia, jaki właśnie dobiegał końca.

❀❁ ❀❁ ❀❁

współtwórca, czyli jakaś dziwna ta papuga

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro