Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II |dwulicowa żółć słoneczników

p i e r w s z e   d n i   w r z e ś n i a
❀❁ ❀❁ ❀❁

  Kawiarnia miło ją zaskoczyła. Nie było to na pewno coś, czego się spodziewała. Konstancja liczyła na bardziej nowoczesny wystrój. Coś, co byłoby choć trochę fancy. Najwidoczniej, miejsce zdobyło zaufanie nastolatek ze względu na kawę i ciastka a nie wnętrze, które można było wstawić w ramach posta na Instagramie.
  Mimo iż nie dane jej było spędzić minionego lata tak, jak sobie je wymarzyła, to knajpa obudziła w dziewczynie dawno utracone wspomnienia. Gdzieś między przestarzałymi dyniami ze świecami w środku a pomarańczową tapetą na jednej ze ścian poczuła nutę tęsknoty za przemijającymi szybko latami. Choć nigdy o tym wcześniej nie rozważała.Wcale. Może to właśnie to uczcie ściągało do wnętrza tłum ludzi? A może była to misa pełna kasztanów, kłosów zboża i przyjemny dla nosa zapach karmelu? Już niedługo miała się o tym przekonać na własnej skórze. Choć miała nadzieję, że nikt jednak nie wyleje na nią żadnego napoju.

Zbliżając się do środka, jej oczy ujrzały ogromny chaos. Kilkadziesiąt osób wybrało tłoczenie się w lokalu, zamiast odpoczywać na kanapie po misce ciepłego, niedzielnego rosołu z marchewką i pietruszką z pudełka po lodach. Jej oddech gwałtownie przyspieszył, gdy nie rozpoznała w tłumie nikogo znajomego. Przechodząc przez szklane drzwi zamknęła powieki. Wolała, choć przez chwilę, nie musieć patrzeć na te wszystkie, uśmiechnięte twarze. Starała się unormować wdechy powietrza, podczas gdy drewniany dzwonek nad jej głową zabrzęczał. Oznajmił jej przyjście, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Jego dźwięk rozlał się między stolikami niczym głos sprzedawcy kukurydzy na plaży.

Pośród uczucia przytłoczenia, próbowała wyciągnąć z siebie uśmiech. Niestety, wyglądało to bardziej jak dziecięcy grymas, lecz nie musiała być tego w pełni świadoma. Nieśmiało wypatrywała wzrokiem chłopaka z iskierkami w oczach, który jakimś cudem mógłby znaleźć się w środku. W samym centrum tych wszystkich obcych jej ludzi.

Była całkowicie i błogo nieświadoma, że miejsce zajął już kilka dni wcześniej, korzystając ze znajomości z jedną z kelnerek. W innym przypadku, przyszedłby wyjątkowo o godzinkę lub dwie wcześniej. Czas na pierwsze— złe wrażenie — minął już w szkole.

Nagle, gdy wybrzmiał refren Stand be My, ujrzała dłoń na drugim końcu sali. Przez chwilę przyglądała się postaci ginącej pośród tłumu, by ostatecznie stwierdzić, że był to Juliusz. Idąc do niego, czuła na sobie wzrok reszty ludzi. Wiedziała, iż to całkowicie bez sensu, lecz podświadomość nie dawała jej spokoju. Wzięła głęboki oddech, po czym ruszyła dzielnie do chłopaka. Zacisnęła kciuki, licząc, że zapomniał o złożonej jej obietnicy. Z perspektywy czasu wydało jej się to dość mocno żenujące. Jak i większość rzeczy, które zrobiła w życiu.

Nie była do końca pewna; czego miałby się po nim spodziewać? Co miałby przynieść zapach jego skóry? Dziecięcy uśmiech o barwie niewinności.

Już na wstępie jej oczom ukazały się dwa, sporej wielkości kubki z kawą. Jeden z nich przysłaniał pochylone oblicze nastolatka, którego wnętrze przepełniał niepojęty entuzjazm. Konstancja przymknęła na ten fakt oko. A może w ogóle tego nie zauważyła? W tamtej chwili nie było to dla niego ważne. Juliusz przerwał wpatrywanie się w koronkową, piękną bo piękną, serwetę, jaka pokrywała mały stolik. Skoro już nawarzył tego piwa, to musiał je wypić. Choćby było zupełnie gorzkie i ciemne. Zupełnie niczym żelki lukrecjowe.

— Cześć — odchrząknął niespokojnie, starając się wbić w dawny, pozytywny, rytm. — Właściwie, to nie wiedziałem, co ci zamówić... — mówił lżejszym tonem, spoglądając jak dziewczyna spokojnie siadała naprzeciwko niego. — Myślę, że ci zasmakuje. No chyba że zupełnie nie masz poczucia smaku — skomentował ironicznie, podsuwając jej brązową ciecz.

Myślał, że na pochmurzonym obliczu nastolatki choć na chwilkę nastanie słońce, jednak się mylił. Żaden z jego komentarzy nie wywołał choć krztyny uśmiechu na twarzy. Na domiar złego, zwiększył jedynie jej stopień zmieszania. Następnym razem postara się bardziej.

Jednak nastał czas na kawę. Dziewczyna pochwyciła gorący, plastikowy kubek, który w przyszłości odbije się śmiercią conajmniej jednego żółwia, po czym zamieszała słomką jego zawartość. Spoglądała niechętnie na kawę o konsystencji rzadkiego kisielu.

— Karmelowa — powiedział ze spokojem, widząc jej podejrzliwość. — Nie znam nikogo, kto by jej nie polubił. — Uśmiechnął się pod nosem, biorąc na palec bitą śmietanę z wierzchu kubka.

   Dziewczyna nie miała zamiaru brudzić sobie nieskazitelnie bladych dłoni. Zdecydowała się spróbować napoju kawopodobnego przez słomkę. Jak się okazało, był dość chłodny. Śmietankowe lody zmiksowane z naparem mogły stanowić powód podejrzanej konsystencji. Jej błyszczyk odbił się na tandetnym plastiku w paski, pozostawiając na nim drobinki brokatu. Wszystko to trwało wieki. Czas dłużył się w ciszy, która panowała jedynie przy stoliku z numerem dwanaście. Resztę sali wypełniał brzdęk naczyń z porcelany, głos Madonny płynący z radio oraz muzyka drewnianych dzwonków u progu. 

  Wszystko żyło. Wszystko prócz nich. Cisza była pełna niezręczności. Jednak nie tych smutnych i gorzkich. Tych dziecięcych i niewinnych. Żadne z nich nie wiedziało, co powinno powiedzieć. Co wypada a co nie. O czym rozmawiać, by nie urazić drugiej strony wymianą zdań o ulubionych serialach czy antagonistach komiksów.

Nie mogli jednak trwać tak wiecznie. Juliusz przełknął ciężko ślinę, upijając kolejny łyk kawy ze słodkim i lepkim karmelem.

— Wiesz co? Może wyjdziemy na zewnątrz? W końcu lepiej się milczy w ciszy...

— I jest ładna pogoda... — dodała ledwo słyszalnie. Właściwe, to mruknęła do sobie pod nosem.

— Świetne podejście — skomentował, lecz ta już podniosła się z miejsca nie czekając na niego. — Tak, masz rację. Panie zawsze przodem. 

  Chciał być miły i uniósł się wraz z nią, by przenieść i jej napój między stolikami. Nie spoglądając na czarnowłosą próbował chwycić od niej kubek. Pech chciał, że ta nie zareagowała zbyt entuzjastycznie, gdy nastolatek przez przypadek dotknął jej palców zdobionych przez tanie pierścionki. Konstancja odsunęła rękę gwałtownie, wprost upuszczając przedmiot do dłoni Julka.

  Pokręcił głową, zostawiajac to bez komentarza.Znów jej ustąpił, by nie musiała widzieć rosnącego na jego twarzy poczucia winy. Może to i lepiej, że nie musiała na to patrzyć. Wyraz ten pasował do jego twarzy tak samo mocno jak niebieskie żelki o smaku gumy balonowej w paczce tych owocowych. Czyli wcale.

  Ona w tym czasie nie myślała o niczym innym niż o drewnianych dzwonkach zawieszonych nad drzwiami. Przypominały jej o ostatnich wakacjach spędzonych u babci. Pośród wiejskiego krajobrazu, szumu rzeki i arbuza w ramach podwieczorku po obiedzie.

❀❁ ❀❁ ❀❁

— Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek piła karmelową kawę — stwierdziła z dozą infantylności, gdy znaleźli spokojne miejsce przy jednym z pobliskich drzew.

    Przez jej twarz przemknął wycofany uśmiech. Zupełnie jakby największą radością tego dnia miały być liście zrzucane przez korony drzew nad jej głową. Chłonęła widok nieba, zapominając o bożym świecie, by zapamiętywać ten jeden, jedyny moment na całą zimę.

— Co ty nie powiesz. — Udał zaskoczenie, podchodząc do niej powoli z ręką schowaną za plecami. — Słoneczniki. Ale pewnie to wiesz. — Wysunął bukiet rozłożystych kwiatów zza siebie, po czym podał je nastolatce.

   Jego oczy wreszcie spostrzegły dłuższy uśmiech na jej bladej twarzy. Podziękowała mu grzecznie, gdyż tak ją nauczyła matka, a następnie, tak dla równowagi, wlepiła w niego niegrzecznie wzrok. Niestety nie było dane jej dojrzeć tego, jakie barwy zdobiły go tego dnia. Jak jego szmaragdowozielona bluza podkreślała oczy o odcieniu wzburzonego morza pełnego podwodnej roślinności. Mogła jedynie poczuć ciepło bijące ze spojrzenia. Dostrzec błysk, jaki pojawiał się i znikał. Zmierzwione i za długie włosy, które były conajmniej kilkanaście tonów jaśniejsze od jej własnych. Nie wiedząc, co miałaby ze sobą zrobić — poczuła ochotę zasłonić się całkowicie długimi łodygami roślin. Pozostała jednak przy opcji skubania jednego z liści i słuchania wywodu chłopaka, do którego najwidoczniej się przygotowywał, o czym świadczył jego nieobecny wzrok.

— Wybrałem najżółciejsze w całej kwiaciarni. O ile, w ogóle istnieje takie słowo — poprawił się. — I, o ile, kwiaciarnią można nazwać ogród jednej z sąsiadek. — Uśmiechnął się lekko, a dziewczyna odpowiedziała mu lekkim śmiechem.

  — Mimo wszystko, to nie jest przestępstwo. Oby — dodała szybko, opierając głowę o korę drzewa. Wciąż mimowolni bawiła się liśćmi. Tym razem jednak był to bardziej nawyk niż sposób rozładowania nerwów, jakie w niej rosły. — Nawet jeśli, to chyba było warto, bo są piękne.

— Tak, masz rację. Tez uważam, że są całkiem ładne. Zupełnie jakby pochłaniały całe ciepło tego szarego świata... — zatrzymał się gwałtownie, zdając sobie sprawę z wypowiedzianych słów. Ku jego zdziwieniu Konstancja puściła je mimo uszu. Zupełnie jakby nie istniały niczym wszystkie problemy świata w tamtej chwili. A może stanowiło to tylko kwestię przyzwyczajenia?

  Już miał ją przeprosić, lecz się powstrzymał. Za dużo razy przepraszał. Za często żałował. Czasem po prostu warto było iść dalej, nie zwracając uwagi na własne potknięcia. Szczególnie, gdy czas biegł tak szybko a jednocześnie najwolniej na świecie. Zupełnie jak na rollercoasterze, gdy ten stanął na samym szczycie kolejki.

— Wszystko jest piękne na swój sposób. Trzeba tylko umieć odpowiednio patrzeć. Nawet takie szare słoneczniki — dodała cicho, poprawiając włosy.


— Mimo wszystko? Bez względu na okoliczności? — odparł Juliusz, siadając po turecku naprzeciwko dziewczyny. — Co niby takiego urzekającego jest w poniedziałkowym poranku, gdy trzeba zwlec się z łóżka na ósmą? — zaśmiał się delikatnie, rozglądając po źdźbłach suchej trawy. Zerwał jedno z nich, by zająć czymś dłonie. Przez chwilę czuł kłucie w opuszkach palców, co stanowiło dla niego drobny sygnał tego, że jeszcze zdolny był czuć.

— Światło... — wzięła niepewny wdech — ...światło sprawia, że wszystko jest piękne. Poranne światło jest najpiękniejszym, jakie widziałam. Przynajmniej tak mi się wydaje... Oczywiście są jeszcze ptaki i ich śpiew, ale to jedynie wiosną i wczesnym latem — mówiła miękko, bawiąc się swoimi paznokciami, które pokrywał lakier z brokatem. Jej postawa jakby się rozluźniła, a plecy delikatnie zgarbiły.

   Ktoś mógłby powiedzieć, że jej zamiłowanie do brokatu było infantylne. Może i byłoby to prawdą. Fakt jednak stanowiło, iż błysk światła odbijanego od fragmentów skrzących iskierek był jedną z niewielu rzeczy, którą rozróżniała pośród świata pełnego takiej samej faktury. Szarości. Nie znając kolorów, nie mogła określić, czy coś było czarne lub białe. Wszystko ostatecznie zlewało się w szarość.

— Przecież światło jest zawsze takie same — skomentował lekko naburmuszony. — Nie wiem, co w tym takiego niezwykłego. — Jego słowom zawtórował samotny ptak na gałęzi.

— Jeśli jest to jedynym, co widzisz przez cały czas... to nawet w nim dostrzegasz różnice tonów. — Pocierała poddenerwowana dłonie. Dopiero teraz zauważyła, że kawa w jej dłoniach ogrzała się, a po rękach sączyła chłodna woda. Upiła łyk napoju, po czym wytarła ręce w spodnie.  — Rano jest inne... takie chłodne i świeże. Przyjemne...  — Popijała kawę, zdając sobie sprawę z tego, że wyjątkowo polubiła napój o smaku karmelu.  — Jak skończyliśmy siedząc  pod drzewami niczym ludzie bezdomni? — zapytała bez kontekstu, przekrzywiając głowę. Często gubiła myśli.

— Nie wiem, nie czytałem — odparł radosnym tonem. — Ale czemu nie? Kto wie, czy nie są szczęśliwsi od nas razem wziętych? Dlaczego więc nie, Konstancjo?

   Już miał ująć jej smukły podbródek i przesunąć ku świecącemu słońcu, jednak w ostatniej chwili cofnął dłoń, a następnie skrył ją głęboko w  kieszeni bluzy. Chciał zapaść się pod ziemię, jednak nie miał takich zdolności jak kret. Było nu wstyd, że w ogóle o tym pomyślał. Przecież byli sobie obcy. Całkowicie obcy.

— Wiesz co łączy słoneczniki i słońce? — zapytał, uciekając wzrokiem w bezchmurne niebo.  Zawsze marzył, by polecieć. Wznieść się gdzieś wysoko, pośród wszystkich tych ludzi. By zniknąć w bezkresie nieba.  Rozpłynąć się pośród nicości i stać niczem.

— Pewnie nazwa — rzuciła z przekąsem. — Słoneczniki odwracają się też do słońca. Choć ogrodnikiem nie jestem, wiec pewności nie mam — dodała niepewnie, przymykając oczy. Jej klatka piersiowa unosiła się równomiernie, by następnie spokojnie opaść wśród ciepłych promieni.

— Są też żółte.

— Słucham? — gwałtownie się wyprostowała i spojrzała na niego spode łba.

— Taki mają kolor.

— A więc, ty tak na serio? — wzburzyła się, choć wiedziała, że tej walki nie wygra. Nikt nie był tak uparty jak Juliusz, mimo iż jeszcze nie było jej dane się o tym przekonać.

— Najbardziej serio na świecie — powiedział, a ona przewróciła oczyma. Wyglądała na podirytowaną, gdyż myślała, że zupełnie w żartach przyjął jej propozycję. W głębi duszy zaś ucieszyła się delikatnie. — Wyglądam, jakby żartował? — zapytał retorycznie, podpierając się rękami na trawie. — Wracając... Słońce, słoneczniki i chociażby kukurydza. O! Albo te takie kaczki do kąpieli — podekscytował się, a nastolatka zaśmiała krótko. — Żółć jest pięknym kolorem...choć zdradliwym.

— Że jakim niby? — odezwała się nagle, przerywając mu.

Na jej twarzy pojawiła się konsternacja. A w oczach wciąż tańczyły iskierki drobnej radości, które tkwiły w jej wnętrzu. Czuła ciepło na policzkach, jakie płynęło z ostatnich dni lata. I za razem początkiem złotej jesieni, która w Polsce stanowiła błotne kałuże i deszcze. Poprawiła włosy związane w kok, czekając aż Juliusz wykrztusi z siebie kolejne słowa.

— Zdradliwa, choć piękna. Przecież słyszałaś — skomentował bez szczerej złości. — Ciepło, które niesie ze sobą blask słońca jest żółte. Przynajmniej dla mnie, jako częściowego synestety.

— Nie można być kimś częściowo — zaprzeczyła mu, podnosząc delikatnie ton. — Szczególnie jeśli mowa o takich zdolnościach.

— W takim razie, jak określisz to, że wyraz matematyka, angielski i biologia mają dla mnie konkretne kolory a dni tygodnia odpowiednie działania mnożenia liczb. Patrz... — zaczął gestykulować — czwartek to na pewno siedem razy siedem, ale taki piątek to już pięć razy pięć. Każde uczucie ma swój własny kolor, ale dźwięki już są jedynie dźwiękami. Jak to wytłumaczyć? — zapytał, hamując się przed wzmianką o własnej matce, która na własny sposób postrzegała miesiące, kolory zapachów oraz cały ten, cholerny, świat. Przynajmniej do czasu.

— Nie mam pojęcia.

— Ja tak samo. Ale wiem na pewno, że słoneczniki są żółte. Że zazdrość ludzka także ma ten sam kolor. Z tego też powodu nie powinno się dawać nikomu żółtych róż, ponieważ symbolizują one niewierność i zdradę. Choć to też z czasem odchodzi i uznawane są za dobre prezenty dla szefa czy współpracownika.

— Czy ty przeczytałeś cały słownik symboli?

— Nie, skądże... to była tylko symbolika kwiatów. Poza tym, nie mam nic więcej na swoje usprawiedliwienie. Tak czy inaczej, żółć to taka karta do gry, tylko że z jednej strony ma dwójkę a z drugiej asa. — Oparł głowę o pień drzewa, odsuwając się tym samym od Konstancji.

— Całkiem sympatyczna... — westchnęła pod nosem. — Zupełnie jak moja siostra...— wtrąciła, czując potrzebę głębszej rozmowy. Jednocześnie jednak pragnęła przed nią uciec. Wysunęła telefon z kieszeni spodni, by spojrzeć  na godzinę. Sprawdziła kątem oka, czy nie była także bardziej potrzeba w domu niż w malutkim parku przy kawiarni. Jak na złość żadna wiadomość się jeszcze nie pojawiła.

— Jak ma na imię? — Zainteresował się, a w jego oczach błysnęły iskierki.

— Adela.

— Kolejne inne imię, którego nie da się w żaden sposób ładnie skrócić... — westchnął ironicznie, kręcąc teatralnie głową. Zupełnie jak gdyby miało to stanowić jego największy problem tamtego dnia. — Kontynuuj, proszę...

— Och, to po prostu taki mały szkodnik w warkoczach, który zawsze dostaje to, czego zapragnie. Ewentualnie niszczy to, czego nie może dostać — mówiła z dozą radości, zatracając się w myślach. — Mimo wszystko, i tak się ją kocha. Bo za każdym razem niesie za sobą radość i głupie żarty — kontynuowała ciepłym głosem, pełnym miłości, jakiej nie dane było im w pełni nigdy zaznać.

— Masz rację, brzmi świetnie. — Przybrał entuzjastyczny ton, by ukryć smutek pojawiający się w jego sercu na samą myśl o jakimkolwiek dzieciaku.

— Gdy to wszystko się zaczęło... gdy zaczęłam zdawać sobie z tego sprawę, że reszta dzieci  jest inna... marzyłam, by mieć kogoś, kto będzie ze mną w każdej chwili. — Kręciła głową, nie wierząc, że takie słowa padły z jej własnych ust. — Gdy dotarło do mnie, że nie każdy jest tak ciekawski jak dzieciaki z przedszkola, czy pierwszoklasiści, zdałam sobie sprawę, że czegoś mi brakuje. Kogoś, kto po prostu byłby w tym ze mną i słuchał każdego komentarza. Nauczył, jak puszczać je mimo uszu — westchnęła ciężko, przecierając twarz drżącymi i mokrymi dłońmi. — Teraz tak bardzo mnie to przerasta. To, że wstaje w nocy z płaczem. Że rzuca się na podłogę w sklepie, gdy coś jej nie pasuje. Mam jej tak samo dość jak jej potrzebuję... I pomyśleć, że kiedyś tak bardzo chciałam mieć rodzeństwo — dodała śmiejąc się, choć usilnie powstrzymywała łzy.

Zrobiła zbyt ładny makijaż, by pozwolić mu spłynąć wraz z płaczem.

  Pozostawiła mu miejsce na odpowiedź, lecz chłopak milczał. Rozgadany dotychczas Juliusz zostawił ten moment dla niej. Zawiesił kurtynę, zamykając ostatecznie ten spektakl teatralnych twarzy i skrytych uczuć.

— Musimy się kiedyś przejść po polach... — zaczął gwałtownie, gniotąc pusty kubek. Musiał choć w ten sposób rozładować emocje. — Szczególnie, gdy zaczną mienić się blaskiem słońca i barwami żółci — mówił, by odciągnąć myśli. — Latem. Jesienią. Czy kiedy to tam kwitnie... nie wiem, nie było tego w symbolice kwiatów.

Dlaczego zakładasz, że będę chciała to zrobić? Że do tego czasu się nie pokłócimy?

— Dlatego trzeba korzystać, póki okoliczności sprzyjają.

— Uznajmy, że to akceptuję.  Ale dlaczego zakładasz, że znajdziemy pole w samym centrum miasta? — mówiła lekko wytrącona z równowagi.

— To tylko taka sugestia. Poza tym, nie broni się ludziom marzyć. Przecież nikt nie wie, co będzie jutro. Może ktoś zechce zbudować farmę w miejscu starówki. Sama mówiłaś, że jest pięknie, po co więc, mielibyśmy to psuć? — zapytał, patrząc na jej pochylony profil.

— Ja wiem, co będzie jutro — odparła pewnie, odsuwając się od drzewa. — Poniedziałek...Niestety poniedziałek. — Błąkający się na jej twarzy uśmiech zniknął tak szybko jak szybko się pojawił.

— Nie myśl tak. Patrz — zaczął wyliczać na palcach — jutro jest poniedziałek, ale po nim wtorek. Później już tylko środka i czwartek. Piątek się nie liczy, i znów mamy wolne. — Uśmiechnął się, szczerząc zęby wraz z uszczerbioną jedynką.

— Co z tego, skoro mam wrażenie, że tutaj jest gorzej niż gdziekolwiek indziej... — rzuciła w złości, lecz jej ton był dalej cichy. Zbyt skromny i delikatny

— Daj temu czas. To jedyne rozwiązanie. Przecież nie jest aż tak źle. Wszystko ma swoje dobre i słabe strony. Pomyśl sobie, że ta szkoła to taka dwulicowa żółć. Że kiedyś poznasz jej piękną stronę — dodał, starając się przelać na Konstancję swój wieczny entuzjazm.

— Dwulicowa żółć? — rzuciła zdziwiona. — Nie wiem co tkwi w twojej synestetycznej głowie i umyśle humanisty, ale nie jest to zdrowe.

Zdecydowanie nie było. Czarnowłosa miała świętą rację, lecz Juliusz postanowił nie komentować jej słów.

— Jeśli już w to brniemy, to mogę ci to powiedzieć w czterech językach. Duplicitous yellow — rzucił pierwszy przykład, gdy Konstancja spojrzała ponownie na ekran telefonu. Nie musiał zbyt wiele myśleć, by dostrzec, że dostała wiadomość o jej powrocie do domu. — Po niemiecku zabrzmi to dużo gorzej niż moje oceny z matematyki, a mamy dopiero początek roku. Więc proponuję to zdecydowanie pominąć — skomentował, a dziewczyna zaśmiała się, unosząc powoli z ziemi.

Była delikatnie zmieszana. Jakby zasmucona. A może cały czas miała taki wyraz twarzy, tylko nikt go nie dostrzegał? Dodatkowo także
liczyła, że trawa nie zostawiła śladu na jej spodniach.

— Coś się stało? — Podniósł się szybko z miejsca.

— Nic. Po prostu muszę już chyba iść. — Sztucznie się uśmiechnęła, strzepując piasek z ubrania.

Myślami już uciekała ku siostrze i matce, które spędzały samotnie popołudnie. Nie lubiła ich zostawać. Zrzucać kolejnych obowiązków na rodzicielkę, podczas gdy ona nie robiła zupełnie nic. Mimo wyrzutów sumienia, nie mogła jednak stwierdzić, że sytuacja jej się nie spodobała. Że nie polubiła kawy z karmelem i blasku słońca na twarzy, któremu towarzyszył uśmiech jasnowłosego. Nie wiedziała, co powinna z tym zrobić. Przynajmniej w tamtej chwili, gdyż pewnym było, że wieczorem ciężkie sumienie nie pozwoli jej zasnąć w spokoju.

— Wątpię, żebyś wróciła sama do domu, skoro przez cały rok z niego nie wychodziłaś. Ktoś musi cię nauczyć chodzić bez nawigacji w telefonie... — Dogonił ją, by przeprowadzić choć przez kawałek miasta.

Po drodze znaleźli kosz na śmieci, w którym tliły się niedopałki papierosów. Wspólnie, aczkolwiek osobno, liczyli liście pozostałe na drzewach i ptaki, jakie obsiadały ich gałęzie. Chmury na niebie i przestrzenie między nimi. Milczeli, lecz nie towarzyszyło im zakłopotanie. Każde z nich napawało się ostatnimi promieniami słońca. Nowym dniem, jaki przyniósł nieoczekiwane okoliczności ich poznania.

Konstancja była mu w pewien sposób wdzięczna. Nie potrafiła wyrazić tego uczucia żadnymi słowami, lecz po prostu tak było. Nigdy z własnej woli nie ruszyłaby za głosem kobiety z telefonu, by znaleźć się kilka kilometrów od domu. Pośród małej i tłocznej kawiarni. Dopiero wtedy zrozumiała, że żałuje. Że żałuje, że przez całe swoje życie nie poznała nikogo, komu mogłaby zagrać na ukochanym fortepianie. Żałowała, że traciła czas, myśląc o tym, że wszystko się ułoży. Podczas gdy mogła po prostu sama wziąć się za kształtowanie swojego losu. Zamknęła się w bańce, nawet nie wychodząc sprawdzić; czy naprawdę było aż tak źle na zewnątrz?

Na upartego, wcale nie było tak okropnie — pomyślał Juliusz. Prawda

Mogło być zdecydowanie gorzej — zawtórowała mu Konstancja.

Nagle chłopak wystawił dłoń przed siebie, po czym zerwał jeden z liści rosnących na drzewie. Trzymał się go na słowo honoru, więc bez problemu wpadł w jego rękę. Nieśmiało wcisnął go do prawej dłoni czarnowłosej, omijając trzymane przez nią kwiaty.

— Jest żółty... no przynajmniej będzie przez dzień czy tam dwa — rzucił żartem, szybko odsuwając się od dziewczyny, która pokręciła głową z niedowierzaniem.

Odpowiedziała mu uśmiechem. Tym samym, który tak bardzo zaintrygował go podczas ich pierwszego spotkania. Wciąż jednak nie osiągnął swojego celu, jakim było ujrzenie na jej twarzy czystej radości. Nie podszytej smutkiem, nostalgią czy odcieniami szarości. Wiedział, że nie powinien. Nie mógł jednak odwrócić wzroku od jej oczu, o kolorze praktycznie tak ciemnym jak ich źrenice. Najdrobniejszy błysk słońca wydawał się w nich wyglądać niczym spadająca gwiazda na niebie o północy. A może to była tylko wina jego zbyt bujnej wyobraźni?

Ciszę i spokój przerwał gwałtowny krzyk. Ledwo zdążyli stanąć przed budynkiem kawiarni, w której zaczęło się powoli rozluźniać, a już ktoś do nich podszedł. Precyzując, to podbiegł. Piskliwy głos niósł się po placu ze stolikami wraz z tupetem małych stóp.

— Ancja, Ancja! — Drobna, dziewczęca postać zbliżała się do nich niebezpiecznie szybko. Już po chwili jej dwa warkocze spoczęły w ramionach siostry.

Wciąż się ruszała, powodując, że jasna sukienka podskakiwała na wietrze. Liczne kosmyki włosów wysunęły się z upięcia, zalewając drobną twarz. Gdzieś kilkaset metrów dalej stała kobieta. Kręciła głową, spoglądając na dziecko, którego nie była w stanie zatrzymać u swojego boku. Uniosła delikatnie brwi, ruszając spokojnym krokiem za dumną z siebie kilkulatką. Na pierwszy rzut oka, była zupełnie nie podobna do starszej córki. A ścisłej mówiąc, to Konstancja w żadnym stopniu nie przypominała matki.

— Ojć... — odezwało się nagle dziecko, dostrzegając Juliusza za plecami siostry.

— Oto właśnie i ona — westchnęła Konstancja, odciągając dziewczynkę od siebie. Spojrzała przez chwilę na zdezorientowanego chłopaka.

Nie musiała jednak długo czekać, by usłyszeć jego stłumiony śmiech. Nikt tak dobrze jak on nie rozumiał, ile miłości potrzeba dzieciom. Szczególnie takim, jakimi wciąż byli oni sami. Obserwował jak ponownie zastygają w niezręcznym i niewygodnym uścisku. Dołączyła do nich także kobieta o długich włosach upiętych na czubku głowy. Przywitała się z Juliuszem chłodnym, lecz serdecznym, dzień dobry, po czym wzięła córeczkę na ręce. Chłopak jednak wciąż stał jak sparaliżowany. Z opóźnieniem odpowiedział kobiecie, czując watowienie swoich własnych nóg. Wziął głęboki oddech, postanawiając, że powinien je w końcu zostawić. Przecież nie chciał wypaść na stalkera. W końcu, na nazwisko było mu Mickiewicz a nie Wokulski.

Pozostał sam ze swoim smutkiem, jaki wywołał w nim zastany widok. Z każdym drętwym krokiem starał się unormować oddech, lecz było to wyzwanie cięższe niż cały ten dzień, jaki właśnie zmierzał do końca. Przełknął ślinę, starając się o tym nie myśleć. Kątem oka zauważył także, że Konstancja machała mu na pożegnanie. Wraz z nią unosiła się także drobna rączka Adeli. Odpowiedział tym samym gestem, uciekając od spojrzenia matki dziewczyn, która mówiła coś, spoglądając na niego z zaciekawieniem. Jeszcze przez chwilę, lub dwie, ukradkiem obserwował jak kwiaty przeniosły się z jednych rąk do drugich. Jak rozwalone warkocze kołysały się przy szybkim kroku dziecka. Mimo iż tak nie wypadało, jeszcze przez ułamki sekund, które trwały niczym wieczność, patrzył jak odchodziły w stronę domu.

Dobrze wiedział, że stęsknionym dzieciom nie każe się czekać. Ten jeden nie był w stanie wytrzymać bez siostry o wyjątkowym darze postrzegania świata. Konstancja nie dzieliła go na lepsze czy gorsze barwy. Wszędzie szukała piękna w codziennej szarości.

I choć na jego twarzy zapanował spokój, to w jego w wnętrzu rozpętała się burza. Nastolatka o włosach niczym najczarniejsza noc przyniosła ze sobą sztorm pełen wspomnień. Ciężkich oddechów, drżących dłoni  i niepewnych kroków. Przyspieszonego rytmu serca i nieprzespanych nocy. Poczuł jak odrealniony odłamek szkła wbił mu się w ciało. Powoli przebijał skórę, by dotrzeć do jego środa. Wyciągnąć boleśnie ku wierzchu głęboko zakorzenione cierpienie.

I znów pozostało mu wrócić do domu pełnego chaosu. Krzyków pomieszanych z gwałtownymi wybuchami miłości i płaczu. Katatonią, która trwała tygodniami i samotnością, jaka ciągnęła się przez wieczność. Musiał wrócić do swojego szczęścia w nieszczęściu i radości w smutku. 
W tamtym jednak momencie pragnął jedynie zapaść się pod ziemię. Uciec. Gdziekolwiek tylko by go poniosły nogi z waty. Wyjść z siebie i stanąć obok. Oddać całe skarbu świata i kosmosu, by wrócić do tamtego jednego dnia, w którym sam zburzył swój świat z piasku.

❀❁ ❀❁ ❀❁

przeglądałam ten rozdział, ale mogą się pojawić błędy

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro