Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

[1]Lorna

Dzisiaj w Six Rooftop można było spotkać wyjątkowo niewiele klientów. Jedynie pojedyncze osoby siedziały przy stolikach, zajmując się swoimi własnymi sprawami i pogrążone były w swoim własnym świecie. Nikogo tutaj nie obchodziło kto, kim jest. Dlatego właśnie najczęstszymi klientami w barze nie byli zwykli ludzie. Właśnie ta ignorancja sprawiła, że bar stał się przyjazny dla ludzi takiego pokroju jak Wanda Maximoff. Wyjątkowych. 

Chociaż wielu mówiło o tym jako o przekleństwie, które trzeba tępić. Tak właśnie ich traktowano, jak zarazę. Ich uczucia wiele razy były wystawiane na próbę, a jeżeli ktoś uległ, kończył zazwyczaj martwy. Te czasy były wyjątkowo okrutne i podłe. Gdyby tak jednak wziąć pod uwagę całą historię świata można byłoby zauważyć, jak bardzo świat wcześniej zaczął upadać. Ile, by teraz dała, by przenieść się do czasów dzieciństwa i być tak błogo nieświadoma otaczającej ją rzeczywistości, która wręcz wysysała z każdego życie. 

Wanda wbiła spojrzenie w bursztynową ciecz, znajdującą się w jej szklance i przejechała delikatnie opuszkiem palców po cienkim szkle. Coraz bardziej dobijały ją problemy tego świata, na które nic nie mogła zaradzić. Była jedynie jednym z ziarenek piasku na pustyni.

Uniosła wzrok na czarnowłosą kobietę, która wykłócała się o coś z barmanem. Mogła nie przysłuchiwać się rozmowie, lecz ciekawość wzięła górę. Faktem było też, że krzyki tej dwójki były tak głośne, że po prostu nie dało się nie słyszeć ich rozmowy.

— To ty na nich doniosłeś — powiedziała czarnowłosa, mierząc wilczym wzrokiem mężczyznę za ladą.

— Nie rozumiem, o co ci chodzi maleńka — odparł Andrew i znów zajął się napełnianiem kieliszków klientów. Kobieta wbiła w sylwetkę blondyna swoje zielone tęczówki i zacisnęła pięści.

— Zdrajca mutantów — warknęła, a w całym lokalu zapanowała niespokojna cisza. Nikt wolał nie mieszać się w ten konflikt lub zostać niesłusznie oskarżony o trzymanie którejś ze stron, co skończyło, by się pewnie dla tego kogoś uszczerbkiem na zdrowiu. Lepiej było udawać, że nic się nie dzieje. Taka postawa była coraz częściej spotykana.

— Uważaj na słowa. — Wreszcie uniósł na nią wzrok, ilustrując jej sylwetkę. Zwykle większość osób w barze znał z widzenia, lecz ta kobieta nie wydawała mu się znajoma. Tym bardziej zastanawiał się, czego od niego chciała.

— Skazałeś ich na śmierć. Wydałeś mutantów Sentinel Services, czy już o tym zapomniałeś? — Uśmiechnęła się kpiąco. Wszyscy znajdujący się w barze momentalnie wlepili wzrok w barmana, doszukując się jego winy. W ich społeczeństwie zdrada była czymś niewybaczalnym i potępianym, dlatego Andrew musiał szybko odsunąć od siebie oskarżenia. Nawet jeżeli były słuszne. 

— Spokojnie. — Mężczyzna zwrócił się tym razem do osób w barze, które wzrokiem wręcz wypalały w nim dziurę. — Chyba nie myślicie, że mówi prawdę. — Uśmiechnął się dla pozoru, modląc się w duchu, że połkną haczyk. Jednak wrogość można było wyczuć już w powietrzu, a jego życie wisiało na włosku.

— Zdradziłeś nas Bowen — powiedziała, a jej dłoń owinęła zielona mgła. W jednej chwili metalowe rzeczy koło baru zadrżały i chwilę później uniosły się lecąc dokładnie w stronę Andrewa. Mężczyzna zdołał się schować za blatem, lecz chwilowe rozwiązanie nie za wiele mu pomogło, ponieważ i tak metalowy pręt wbił się w jego ramię. Zacisnął mocno szczękę z bólu i zaczął się czołgać w stronę wyjścia. Lorna — bo tak miała na imię czarnowłosa mutantka — szybko mu to umożliwiła i podeszła do blondyna, nadeptując mocno butem na jego dłoń.

— Już nie jesteś taki cwany, co? — powiedziała zielonooka i uderzyła go w szczękę, przez co jego głowa zderzyła się z podłogą. Wanda obserwująca jedynie po cichu dotychczas to zdarzenie wreszcie wstała i złapała nadgarstek kobiety, gdy ta zamierzała znów uderzyć mężczyznę.

— To nie jest wyjście. Chcesz być taka jak inni ludzie? — zapytała szatynka i spojrzała uważnie na kobietę, której uczucia były dla niej niejasne. Niewiele dało się odczytać z jej mimiki twarzy.

— Nie wtrącaj się — syknęła Lorna, a jej mięśnie lekko się napięły. — To nie twoja sprawa — dodała i wyrwała rękę z uścisku kobiety, chcąc znów uderzyć mężczyznę.

— Dość — odparła Wanda, a jej głos stał się przez chwilę ostrzejszy niż brzytwa. Wanda Maximoff posiadała wiele leków, lecz najbardziej dającym o sobie znać było stanie się potworem bez serca, za jakiego była uważana. Za wszelką cenę starała się postępować słusznie, choć w niektórych sytuacjach po prostu się nie dało. Dlatego pilnowała się na każdym kroku. 

Może to dziecinne myślenie, lecz pragnęła jakoś zmienić świat. Nie chciała tych wszystkich wojen i prześladowań, przez które ginęło wiele osób. Niezależnie, czy ginęli ludzie, czy mutanci bolało tak samo. Dwa światy od dawien dawna nie potrafiły się pogodzić, a agresja rosła w nich, przybierając gigantycznie rozmiary. 

Z Bogiem sprawa, gdy nienawidził ich zwykły obywatel. Sprawa komplikowała się dopiero wtedy, gdy nienawiść przejawiała u wysoko postawionych ludzie. Jednak wszyscy tą nienawiścią się zabijali, zamiast przemyśleć tak naprawdę swoje zachowanie i do czego dążą.

— Chcesz bronić tego zdrajcę?— zapytała Lorna Dane, unosząc do góry brwi.

— Nie zniżajmy się do poziomu tych, którzy nas prześladują. Taką chcesz być? — odparła, przypatrując się uważnie kobiecie.

— Nie masz pojęcia, jaka jestem — fuknęła czarnowłosa. Strasznie irytowała ją Maximoff. Wtrącała się w sprawy, które ją nie dotyczyły. Chciała jedynie wymierzyć sprawiedliwość i załatwić to bez najmniejszego problemu. — Zejdź mi z drogi — dodała i rzuciła w jej stronę metalowy stolik. Wanda na szczęście w porę się uchyliła.

— Myślisz, że walka jest jedynym rozwiązaniem? — spytała szatynka. Wanda spojrzała przez chwilę na kobietę, a jej tęczówki zabłysnęły czerwienią. Przedzierała się przez jej umysł, dowiadując się z każdą sekundą coraz więcej. 

Zawsze potrafiła zagiąć człowieka niezależnie, jak twardy by był i potem użyć wszystkich informacji przeciwko nim. To było niczym gra. Niezwykle niesprawiedliwa, ale wszystkie czynniki wpływały na korzyść Maximoff. No może prawie każdy, bo niektórzy naprawdę źle reagowali na jej obecność w swojej głowie. 

Wiedziała, jakie nieraz są konsekwencje, lecz teraz się nie wahała. Taka po prostu była jej natura. Niczym włamywacz penetrowała czyjś umysł, a potrzeba ta była silniejsza od niej. Nie lubiła żyć w niewiedzy, lecz pierwszy raz pożałowała swojej dociekliwości.

— Jesteś jego córką — powiedziała Wanda tak cicho, że było to prawie niedosłyszalne. Jednak Lorna zdołała wyłapać wszystkie słowa i zacisnęła szczękę. Szybko odrzuciła od siebie kobietę, za pomocą metalu, który znajdował się w pasku szatynki i zaczęła się cofać. 

Wraz z obrazami wspomnień pojawiły się w również te same emocje. Ta sama pustka, którą całe życie czuła. Wiedziała, że on gdzieś tam jest i że ją porzucił. Zastanawiała się tylko dlaczego. Dlaczego ją oddał pod opiekę ciotki? Czemu jej nie chciał?

Chwilę później pojawiła się złość. Złość za naruszenie jej tajemnic.

Jej uczuć.

Jej umysłu.

I złość za to, że ktoś wiedział teraz o niej więcej, niż powinien.

Ponownie odrzuciła kobietę na ścianę, gdy ta zaczęła się podnosić. Spojrzała na nią, chcąc znów odrzucić jej ciało, lecz nagle mgła w jej dłoni się rozpłynęła. Nie rozumiała, czemu kobieta nie chciała się nawet bronić. 

Zaczęła się cofać i rozejrzała się na mutantów, którzy się im przypatrywali. Nie była dumna z tego, co zrobiła. Dopadło ją poczucie winy, które ściskało jej klatkę piersiową. Nie była zła. A może jednak była? Czemu to zrobiła? Obróciła się prędko, wychodząc z pomieszczenia, a Wanda dopiero teraz zdołała się ocknąć i wyjść ze stanu chwilowego zamroczenia.

To ona.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro