Ten Kamerdyner, Dzień Wolny (yaoi)
Oneshot yaoi inspirowany chapterem Kuroshitsuji 131.5. Zawiera sceny eroryczne :P.
================================
Tym razem porządnie oberwałem. Nie byłem pewien, czy to kwestia zmęczenia, złego wyczucia czasu, czy faktu, że cała akcja rozgrywała się na oceanie… Nigdy za nim nie przepadałem, wolałem trzymać się brzegu. Niemniej jednak dałem się podejść, przynosząc hańbę memu panu, jako kamerdyner rodu… Kogo ja oszukuję. Zwyczajnie dałem dupy i byłem wściekły, że Undertaker zobaczył kawałek moich wspomnień, nie bez przyczyny tak ich bronimy, to zbyt kłopotliwe, a czasem nawet zwyczajnie niebezpieczne. Na szczęście działo się tyle rzeczy na raz, że chyba nie przyjrzał się zbyt dokładnie, ale o tym jeszcze będę miał okazję się przekonać, pod warunkiem, że uda mi się w spokoju wyleczyć rany, oczywiście.
Po moim pani… Znów się oszukuję. Po tym krnąbrnym gnojku nie spodziewałem się żadnej ludzkiej reakcji, od dawna był już tak zepsuty, że czasem nie mogłem się nadziwić, że ta piszcząca dziewczyna jeszcze miała do niego cierpliwość. Że też dotąd się nie zorientowała, miłość naprawdę jest ślepa, dobrze, że nie znam niczego takiego. Emocje zawsze osłabiają ludzi. Gdyby się tak nad tym zastanowić, to właśnie strach przed utratą posiłku (bo przecież nie bez powodu niańczyłem gówniarza już od ponad trzech lat) sprawił, że byłem nieuważny. Mogłem rozegrać to na kilka innych sposobów, ale wybrałem ten najgłupszy. Zasłużyłem na konsekwencje, przynajmniej długo o tym nie zapomnę.
Z kosą śmierci miałem tak bliską styczność wielokrotnie, jednak nigdy dotąd żadnej nie udało się zasiać aż takiego spustoszenia w moim organizmie. Nie wiem, czym ta Undertakera różniła się od innych, ale paskudne rany naprawdę nie zamierzały się leczyć. Byliśmy w drodze do posiadłości już trzeci dzień, a one jak były, tak były i nic nie zapowiadało, że zamierzały zniknąć. Musiałem więc pójść za głosem swego karzełkowatego pana i odpocząć. A o ile demon ze mnie, nie kamerdyner, to w odpoczywaniu nigdy nie byłem zbyt biegły.
Na szczęście udało mi się uniknąć wątpliwej przyjemności leżenia plackiem w łóżku podczas podróży. Mój pan znany był z tego, że samodzielnie nawet sznurówek nie potrafił porządnie zawiązać, więc mogłem być spokojny o swoją posadę na statku, gdzie na każdym kroku trzeba było wykazać się jakimiś praktycznymi zdolnościami, żeby chociażby wejść bądź wyjść z jakiegoś pomieszczenia. Czasami wydawało mi się, że powinienem być dla niego ostrzejszy, bo – o zgrozo – udało mi się rozpieścić tego dzieciaka do granic możliwości. Jednak w drodze powrotnej do Londynu wcale mi to nie przeszkadzało.
Większość czasu spędziłem na staniu za krzesłem hrabiego, parzeniu herbaty i przebieraniu go. On zaś od rana do wieczora znosił towarzystwo swojej hałaśliwej narzeczonej i jej rodziców. Markiza dalej patrzyła spode łba na moją nieprzyzwoitą fryzurę, ale chyba nabrała do mnie odrobiny respektu, odkąd walczyliśmy ramię w ramię z tworami chorej wyobraźni Undertakera. Musiałem przyznać, że doskonale się wtedy bawiłem. Rzadko zdarzało się, bym podczas kontraktu ze śmiertelnikami pokroju Ciela Phantomhive miał okazję powyżywać się w ten sposób, dlatego korzystałem z każdej okazji, by zatopić szpony w zimnym ciele kolejnego, chodzącego trupa. Zew krwi sprawiał, iż czułem, że żyję, ale dobre dobiegło końca, a mój rachunek szczęścia i pecha jak zwykle się wyzerował. Przynajmniej świat był pod tym względem niesamowicie konsekwentny.
W chwilach, kiedy panicz zajęty był kolejną partią szachów (jedyną czynnością, podczas której sama markiza kazała panience Elizabeth zostawić narzeczonego w spokoju), dawał mi chwilę wytchnienia, z której korzystałem, przechadzając się po statku ratunkowym. Jak wszystko dla szlachty i ludzi z wyższych sfer, ten również był niczego sobie, choć poprzedniemu liniowcowi nie dorastał do pięt. Nie podobały mi się zacieki tu i ówdzie na ścianach w rogach pomieszczeń, podobnie jak przybrudzone dywany na niektórych pokładach i niedopasowane do porcelany srebra. Jednak w większości nie wyglądał źle. Miał sporych rozmiarów dziób, na których urządzano szwedzki bufet, koncerty i pokazy artystyczne. We fraku (który oczywiście wyczyściłem korzystając z moich zdolności) bez trudu dawałem radę wmieszać się w tłum, by bez wzbudzania nadmiernego zainteresowania odprężyć się, spoglądając we wzburzoną przez turbity wodę.
Sporadycznie przechadzałem się też na niższe pokłady, włamując się do części pracowniczej, by mieć całkowitą pewność, że tym razem statek dopłynie do celu. Drugiego takiego ataku mógłbym zwyczajnie nie przeżyć, a po trzech latach uciążliwej służby chciałem przynajmniej odejść w nicość z pełnym żołądkiem. W przeciwnym wypadku byłbym niezwykle niepocieszony, jednak nie zamierzałem dzielić się tego typu przemyśleniami, chociażby dlatego, by nie zapeszać. Sutcliff zniknął w ferworze walki, ale znając go, mogłem się spodziewać, że zjawi się w każdej chwili, by znów się do mnie ślinić i wymachiwać swoją bronią. A od wyżej wspomnianej wolałem chwilowo trzymać się z daleka.
Jednak najlepszym, co spotkało mnie przez cały ten rejs, był brak obecności tej trójki szkodników. Panicz dobrze to rozegrał, zabierając jedynie Snake’a. Jego umiejętności okazały się niezwykle pomocne, a sam służący swoją osobą nie zwykł sprawiać problemów. Bywał nieudolny i panu Agniemu nie dorastał do pięt, ale w porównaniu z Bardem, który potrafił spalić nawet wodę na herbatę, były cyrkowiec był kulinarnym geniuszem. W ogrodzie radził sobie niezgorzej i odkąd hrabia go u siebie zatrudnił, moje życie kamerdynera stało się nieco mniej uciążliwe. Na statku zaś Snake zajmował czasem moje miejsce na rozkaz Ciela. Odnosiłem wrażenie, że w gówniarzu obudziły się jakieś resztki człowieczeństwa, bo nieprzeciętnie mało mnie potrzebował w porównaniu z codziennością w posiadłości, gdy mało brakowało, żebym podcierał mu tyłek…
Sielanka dobiegła jednak końca z chwilą, gdy statek dobił do brzegu. Nie wiem, jak ta trójka to robiła, ale z całego gwarnego tłumu zmartwionych członków rodzin i służących pasażerów, to właśnie ich było słychać najwyraźniej. Od samego piskliwego głosu Finniana zaczynałem czuć się gorzej, a na myśl o tym, ile czeka mnie sprzątania, gdy tylko powóz zatrzyma się pod głównym wejściem posiadłości Phantomhive, dostawałem migreny i palpitacji serca.
Mój pan miał zresztą podobne odczucia. Zwlekał z zejściem na ląd dłużej, niż mógłbym przypuszczać, ale ostatecznie nie mogliśmy odwlekać tego w nieskończoność. Na przywitanie trójka infantylnych sługusów rzuciła się na hrabiego, wrzeszcząc jedno przez drugie, by dowiedzieć się, czy nim mu nie jest. Jak miałby odpowiedzieć, skoro nie dajecie mu dojść do głosu, idioci? Nigdy nie zrozumiem, jak można być aż tak wolno myślącym… Kiedy paniczowi udało się wystękać, żeby się od niego odkleili, obrali sobie za cel mnie. Normalnie zwyczajnie bym to przeczekał, przyzwyczajony do tego typu zachowań, jednak z ranami, które wcale nie miały się dużo lepiej niż trzy dni wcześniej, zwyczajnie sprawiali mi ból. Oczywiście tego nie zauważyli, a ja chyba do reszty zwątpiłem w ich intelekt…
~*~
Kiedy myślałem o rozległości spustoszeń, które spowodowali służący podczas naszej nieobecności, byłem niesamowitym optymistą. Już z daleka było widać brak komina i jedną ze ścian, która rozpadła się na cegły. Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak trójka ludzi była w stanie zrobić coś takiego, nie mając intencji obrócenia budynku w popiół. Pod pewnym względem byli niezwykli, szkoda tylko, że nie pod tym, pod którym by wypadało. Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego panicz wciąż ich u siebie trzyma. Nie potrzebował ich, ja w zupełności mu wystarczałem. Uznałbym, że to pozory, ale i na te można byłoby zaradzić. Może chodziło o ich umiejętności i głupotę? Biorąc pod uwagę, ile nietypowych sytuacji mieli okazję oglądać i jak bardzo nigdy w ich pustych głowach nie urodziła się nieśmiała myśl, że może to nie było do końca normalne, powinni już dawno temu sami uciec z tych nawiedzonych murów. A jednak oni przyjmowali wszystko jakby nigdy nic, nawet moje magiczne zmartwychwstanie. Wiedziałem, że mylne diagnozy się zdarzały i dzwoneczek przy nagrobku raz na jakiś czas rzeczywiście spełniał swoją powinność, gdyż pomylić śpiączkę ze śmiercią było można, lecz żeby nie odróżnić dźgnięcia przez środek ciała z drzemką…? Zaprawdę dziwne były ich umysły i chociaż pod pewnymi względami mnie fascynowały, zwyczajnie brzydziłbym się zagłębiać w ich otchłani.
Bałagan był w każdym razie niesamowity, więc chociaż miałem nadzieję, że przygotuję panicza do snu i trochę odpocznę – naprawdę odpocznę – musiałem ją porzucić i zabrać się do naprawy tego, co zniszczyli. Oczywiście nie zamierzałem robić wszystkiego jak człowiek, panicz nawet nie sugerował, żebym torturował sam siebie w ten sposób, niemniej rozległe rany i zmęczenie mnie osłabiły, przez co lwią część pracy i tak musiałem wykonać tradycyjnie – jak na ludzkiego kamerdynera przystało.
Kuchnia, jadalnia, wszystkie srebra i porcelana, łazienka panicza, ogród, bawialnia, korytarze… Szkoda było wymieniać, naprawy potrzebowało praktycznie wszystko. W trakcie pracy pozbyłem się również całego szeregu niebezpiecznych sprzętów, które Bard chował gdzie popadło, licząc na to, że ich nie znajdę. Nie był nadmiernie bystry, więc nawet najlepsze z jego kryjówek udawało mi się odkryć w zasadzie bez wysiłku. Czego nie mogłem powiedzieć o domywaniu sadzy z sufitu kuchni.
Hańbą było dla mnie pokazywanie się paniczowi w opłakanym stanie. Starałem się więc unikać tego jak ognia, jednak nie sposób nie krzywić się z bólu, gdy wprost na ranę na plecach spada ci żyrandol, tego zwyczajnie nie da się uniknąć. Mały gówniarz oczywiście uznał to za niesamowicie zabawne, a kiedy przestał się śmiać, kazał mi posprzątać. Wieczorem nie było lepiej. Kilka uszczypliwych uwag, wymiana złośliwości, a kiedy dziecko poszło spać przy zapalonej lampce – jak na poważnego hrabiego szlacheckiego rodu przystało – miałem cały kwadrans wytchnienia, nim ponownie zająłem się sprzątaniem.
Służących wysłałem spać dosyć wcześnie. Nie chciałem, żeby mi przeszkadzali, tak było łatwiej pomóc sobie w pracy. Dzięki temu koło piątej nad ranem udało mi się skończyć. W sam raz, by zacząć przygotowania do kolejnego dnia. Musiałem już tylko obudzić tę trójkę irytujących much i mogłem wrócić do codziennej rutyny. Tyle mi przyszło z obietnicy wolnego dnia…
Najpierw poszedłem obudzić Mei-rin, wiedząc, że jako kobieta potrzebowała więcej czasu niż pozostała dwójka. Tyle razy jej mówiłem, żeby nie otwierała drzwi ot tak, ale ona z uporem maniaka zawsze robiła to samo. Ja również postąpiłem tak jak zazwyczaj – po raz kolejny upomniałem ją, by tego nie robiła, a potem zostawiłem dla niej zadanie, by miała co robić, gdy się przygotuje, po czym ruszyłem obudzić Finniana i Barda, choć tego drugiego najchętniej bym nie budził, dzisiejsze menu wymagało wyjątkowo dużo czułości, serca i wprawy, których były żołnierz nie posiadał. W ostateczności planowałem kazać mu obrać ziemniaki, akurat do tego jednego nadawał się doskonale.
— Finny, Bard, wstawajcie, pora pracować — krzyknąłem stanowczo, odsłaniając zasłony ponurej klitki, w której spali.
W porównaniu z moją sypialnią ta ich była prawdziwym maleństwem. Jako kamerdynerowi, przysługiwały mi pewnego rodzaju luksusy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w sypialnianym łóżku leżałem dotąd tylko raz – gdy panicz je wybierał, żeby było odpowiednio długie, bym mógł stwarzać pozory, że rzeczywiście z niego korzystam. Poza tym pozostawało nietknięte i tylko sporadycznie gdzieś je zarysowałem i czasem zmieniałem pościel, oczywiście tylko po to, by nie wzbudzać podejrzeń i zachować czystość. Kurz w łóżku kamerdynera byłby czymś zaprawdę haniebnym.
— Sebaaaastian, jeszcze pięć minut — jęknął zachrypnięty blondyn, z zamkniętymi oczami sięgając do szafki nocnej, na której stała popielniczka pełna petów; mówiłem, żeby nie palił wewnątrz, ale do niego jak do ściany.
— Bard, ile razy mam powtarzać, żebyś nie palił wewnątrz posiadłości? — zapytałem, zręcznie wyciągając papierosa z jego dłoni.
Specjalnie odczekałem, aż uda mu się go złapać, żeby go zirytować. Liczyłem na to, że tak szybciej się podniesie. I miałem rację. Zerwał się wściekły i zaczął się wydzierać, dzięki czemu udało mu się dobudzić Finniana, który spał tak twardo, że czasem naprawdę musiałem sięgać po piekielne sztuczki, by go wybudzić. Na szczęście tego dnia byli dla mnie łaskawi.
— Bard, zajmiesz się obieraniem ziemniaków na obiad. Finny, podlejesz kwiaty w ogrodzie. Wodą, nie pestycydami. Woda jest w wiadrze, które jest w studni, rozumiesz? — poinformowałem.
Stałem nad dzieckiem tak długo, aż nie ziewnęło mi w twarz, by przywitać radosnym uśmiechem, piskliwym głosem i zapewnieniem, że zrozumiało. I tak wiedziałem, że pomyli wiadro z butlą z chemikaliami, nawet gdyby stała w piwnicy pośród zapasów kartofli, ale przecież coś musiałem kazać mu zrobić.
Upewniwszy się, ze żaden z nich nie zaśnie, gdy tylko przekroczę próg sypialni, wyszedłem i zająłem się przygotowywaniem śniadania dla panicza. Po ostatnich przeżyciach potrzebował czegoś pożywnego, znajomego i wprawiającego w dobry nastrój. Akurat odebrałem dostawę nowego Ceylonu – nadawał się idealnie. Doprawiony odrobiną miodu, by lepiej współgrał ze śniadaniem, nabierał przyjemnej, bursztynowej barwy.
Zakończywszy przygotowania, zająłem się kolejnymi – tym razem wstępnymi do obiadu. Wiedziałem bowiem, że panicz przed godziną siódmą nawet nie obróci się z boku na bok, szczególnie po tym, co przeszliśmy przez kilka ostatnich dni. Dlatego też nie musiałem spieszyć się z samym śniadaniem, choć większość i tak była już gotowa. Dorwałem się do mięsa, by odpowiednio zaprawić je do pieczenia, a w międzyczasie w kuchni zjawił się zaspany Bard z papierosem w ustach. Już miałem zwrócić mu uwagę, że miał nie palić wewnątrz, ale ten chwycił tylko wiadro ziemniaków, wiaderko na obierki, skrobaczkę i wyszedł na zewnątrz. Odpadł mi więc problem wietrzenia kuchni, przynajmniej tymczasowo.
Zdziwiło mnie jednak jego zachowanie, zazwyczaj był niezwykle nieustępliwy w tej swojej oślej upartości i kompletnej głupocie. Nie dość, że od samego palenia zwyczajnie się truł, to jeszcze zatruwał mi powietrze w jednym z najważniejszych pomieszczeń pracowniczych. Tym razem jednak był jakiś inny, jakby, sam nie wiem, chciał nie sprawiać kłopotów? Nie podejrzewałem go o tak daleko idącą empatię, raczej zrzuciłem to zachowanie na karb zaspania, bo cienie pod jego oczami wskazywały na to, że znów oglądał świerszczyki po nocach. Ludzcy mężczyźni bywali strasznie obrzydliwi…
Zajmowałem się swoją pracą, co jakiś czas zerkając przez kuchenne okno, by mieć oko zarówno na kucharza, jak i na ogrodnika, który o mały włos zacząłby podlewać kwiaty nie tym co trzeba. Ku mojemu nieopisanemu zdziwieniu, powstrzymał go Bard, wykazując się ponadprzeciętną jak na niego zapobiegliwością.
Z Mei-rin nie było już tak pięknie. Nim zdążyłem odstawić zanurzone w ziołach mięso, by spokojnie się zamarynowało, usłyszałem znajomy dźwięk. Właściwie poczułbym się nieswojo, gdybym go nie usłyszał, co jednak nie oznaczało, że zamierzałem się cieszyć z kolejnych potłuczonych talerzy. Spokojnie zrobiłem swoje, a potem, wziąwszy głęboki oddech, poszedłem sprawdzić, co potłukła tym razem.
— Mei-rin, co to ma znaczyć? — zapytałem zirytowany, odnajdując dziewczynę w resztkach porcelanowych talerzy z najnowszej kolekcji, którą sprowadziłem dla panicza z chin zaledwie dwa tygodnie wcześniej.
— Pa-pa-pa-pa-panie Sebastianie! — wydukała zdenerwowana, potem przestałem jej słuchać, znałem śpiewkę tej idiotki zdecydowanie zbyt dobrze.
„Chciałam pomóc, ale się potknęłam, źle spojrzałam, zachwiałam się, źle przeczytałam, nie zauważyłam” – to po co hrabia inwestuje w twoje okulary, skoro wiecznie zdarzają ci się takie rzeczy? Kompletny bezsens…
— Nieważne, zostaw to. Posprzątam, a ty idź zrobić pranie. I pamiętaj: trzy miarki, nie trzydzieści. Powtórz.
— Trzy miarki proszku do prania, tak, trzy! — wyćwierkotała z tą swoją irytującą manierą powtarzania części zdania, która chwilami już doprowadzała mnie do szału.
— Dobrze, idź.
Kiedy opuściła pomieszczenie, przykucnąłem nad resztkami porcelany, spoglądając na nią zrezygnowany. Podobał mi się ten zestaw, a panicz nawet jeszcze nie miał okazji zjeść z niego posiłku. Cóż, nie mogłem tego tak po prostu zostawić. Jako kamerdyner rodu Phantomhive, poszedłem zanieść porozbijane talerze do misek z mlekiem, by przez jakiś czas udawać, że w ten sposób magicznie je naprawię. Kolejny z głupich pozorów, które w zupełności wystarczały nierozgarniętej służbie. W rzeczywistości pod wieczór miałem zamiar naprawić je po swojemu i w ten sposób oszczędzić problemów wszystkim.
Nim wróciłem do kuchni, dzwonek oznaczający, że panicz wreszcie się obudził, zaczął wydawać z siebie irytujące dźwięki. Szybko skończyłem więc przygotowania do posiłku, naprędce zaparzyłem wodę i ruszyłem korytarzem wprost pod drzwi jego sypialni.
— Paniczu, przyniosłem śniadanie – zacząłem, jak każdego dnia prezentując dzieciakowi całe menu, z którego i tak zjadał zawsze jedynie odrobinę, podczas gdy resztkami zajadali się pozostali domownicy.
Za każdym razem to samo. A jednak rola kamerdynera wymagała ode mnie, bym znosił to z uśmiechem na ustach, każdego dnia powtarzając to samo i patrząc, jak jeden bogaty gnojek marnuje tyle jedzenia, ile biednej rodzinie z East Endu starczyłoby na cały dzień dla wielodzietnej rodziny. Cóż, świat strasznie się zmieniał, ale niektóre ludzkie przyzwyczajenia (z reguły te najgłupsze) były odporne nawet na czas.
— Sebastianie — zaczął poważnie, zerkając od niechcenia na śniadanie, jakby sądził, że wybitnie się nie postarałem. — Obiecałem ci dzień wolny, sądzę, że najwyższa pora, żebyś go otrzymał.
— Paniczu? — mruknąłem zszokowany.
Szczerze mówiąc nie sądziłem, że sobie o tym przypomni, a jednak nawet taki gnojek czasem potrafi zaskoczyć starego demona, ciekawe.
— Porozmawiamy o tym wieczorem, dziś jesteś jeszcze potrzebny. I odwołaj lekcję tańca, boli mnie kolano.
Oczywiście, że byłem potrzebny. Mój pan, chociaż miał zaledwie czternaście lat, nie był głupi i doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli pozwoli mi dzisiaj odpocząć, reszta nie tylko nie posprząta, ale zrobi jeszcze większy bałagan. Do mojego wolnego musiałem się odpowiednio przygotować, to znaczy: przygotować posiłki na cały swój wolny dzień, zarekwirować wszystkie bronie Barda, pochować pestycydy, pozamykaj zastawę na klucz i tak dalej i tak dalej… Masa dodatkowych obowiązków, które i tak zapewne nie uchronią posiadłości przed kataklizmem w postaci trójki służących, ale próbować trzeba było.
— Oczywiście — odpowiedziałem, kłaniając się przed nim.
Kiedy zjadł, pomogłem mu się przebrać, odprowadziłem do biura i przedstawiłem zakres obowiązków na najbliższe godziny. Potem zaś wróciłem do kuchni, by przypilnować, żeby Bard niczego nie spalił. Następnie upewniłem się, że Finnianowi nie przyszło do głowy nic głupiego, a na koniec pomogłem Mei-rin rozwiesić pranie. W międzyczasie odwołałem lekcję tańca, zrobiłem zamówienie na brakujące produkty, zdążyłem podskoczyć do Londynu po kilka składników niezbędnych do jutrzejszego obiadu i… Mniej więcej w taki sposób minął mój dzień, któremu stale towarzyszyły ból i zmęczenie, których nie dawałem po sobie poznać. Kamerdyner nie może okazywać słabości w żadnej sytuacji, doskonale o tym wiedziałem i w dalszym ciągu wyrzucałem sobie to drobne załamanie na szalupie ratunkowej, kiedy rany zwyczajnie zwaliły mnie z nóg. Wtedy byłem niemal pewien, że na twarzy panicza zobaczyłem zmartwienie. Zabawne, żeby człowiek martwił się o demona.
Wieczorem, gdy przygotowywałem Ciela do snu, po raz kolejny mnie zaskoczył, wracając do podjętego przy śniadaniu tematu.
— Jutro masz wolne. Cały dzień spędzisz odpoczywając — oświadczył wyniośle, wchodząc do łóżka i czekając, aż go przykryję.
— Jest panicz pewny?
— Kosy bogów śmierci są groźne nawet dla demonów, prawda?
— Racja, zadane nimi rany leczą się znacznie dłużej niż te od ludzkich broni.
— Dlatego też jutro będziesz odpoczywać. Martwi mnie, że kamerdyner rodu Phantomhive nie jest bez skazy.
— Czy to rozkaz? — zapytałem podejrzliwie, bo w gruncie rzeczy doskonale wiedziałem, że dzień beze mnie na posterunku skończy się tragedią i dodatkową dawką obowiązków.
— Tak, to rozkaz. Dobranoc, Sebastianie.
— Tak jest. Dobranoc, gó… paniczu — odpowiedziałem, powstrzymując się w ostatniej chwili.
Nie wiedziałem, co dokładnie planował, ale w przeciwieństwie do tamtej jednej chwili, gdy naprawdę się o mnie martwił, teraz zwyczajnie upatrywał w moim odpoczywaniu jakiejś swojej kolejnej złośliwej rozrywki. Zaprawdę podły dzieciak, ale skoro wydał rozkaz, nie pozostawało mi nic innego, jak tylko go spełnić. Miałem na szczęście jeszcze całą noc, by zadbać o bezpieczeństwo posiadłości najlepiej, jak tylko mogłem, a wizja odpoczynku… Cóż, gdybym naprawdę mógł po prostu odpocząć, właściwie nie miałbym nic przeciwko.
Następnego dnia rano, zgodnie z rozkazem mego pana, położyłem się do łóżka. Nie przywykłem do odpoczywania w ten ludzki sposób. Zazwyczaj ranne demony zwyczajnie pożerały pierwsze lepsze napotkane dusze, by zregenerować ciało i wyrównać deficyt energii, ale w mojej sytuacji nie było to możliwe. Nie chciałem psuć sobie przyszłego smaku posiłku, który zafunduje mi Ciel, kiedy wreszcie się zemści i będę miał go z głowy na zawsze. Wpatrywałem się w sufit, zauważając na nim zaciek, którego natychmiast bym się pozbył, gdybym tylko mógł. Jednak nie mogłem, a co zaskakujące, im dłużej leżałem i kontemplowałem swoją niemoc, tym mniej mi przeszkadzała. Właściwie zacząłem czerpać przyjemność z tego całego leżenia i byłbym nawet zasnął, gdyby do mojej sypialni nie wparowała nagle ta rozwrzeszczana gromadka zaaferowanych służących, wszystkich pięciorga.
— Panie Sebastianie, nic panu nie jest?
— Co się stało, panie Sebastianie, jest pan chory? — Nie, kretynko, ranny, słyszałaś o tym trzy razy.
— Ej, Sebastian. Dlaczego ty śpisz we fraku? Na łeb upadłeś? — I to jedno pytanie to chociaż miało sens, gorzej z moją odpowiedzią.
— Cóż, dopiero się zorientowałem, że nie mam żadnej piżamy.
— No to będziemy musieli panu czegoś poszukać! — Ucieszył się Finnian, jakby w jego oczach szukanie ubrania było jakąś niesamowitą rozrywką.
— To w czym ty zazwyczaj śpisz? — Czemu Bard był dzisiaj taki rzeczowy, uderzył się w głowę, wstrząśnienie mózgu czy może zrządzenie losu?
— Pan Sebastian na pewno śpi nago! Z takim ciałem nikt by się nie powstydził!
— Mei-rin… — upomniałem zgorszony pokojówkę, spojrzeniem wyprowadzając ją z sypialni.
Jeszcze tego mi tylko brakowało, kobiecej wersji tego nawiedzonego żniwiarza, nawet kolor włosów mniej więcej się zgadzał, chociaż gdybym miał wybierać, ten Mei-rin podobał mi się bardziej. Generalnie i tak preferowałem ciemną czerń, ewentualnie jasny blond, pośrednie kolory nigdy mnie jakoś szczególnie nie fascynowały, były pospolite – jak i większość ludzi.
— Trzymaj, przymierz to, powinno się nadać. — Usłyszałem w chwilę po tym, jak drzwi do mojej sypialni zatrzasnęły się z głośnym hukiem.
Kucharz uznał, że podzieli się ze mną piżamą. Nie mogłem nie docenić jego gestu, mówiąc szczerze, ludzie rzadko traktowali mnie w taki sposób, jakbym był dla nich kimś bliskim. Sam zresztą nigdy o to nie zabiegałem i nie starałem się nawiązywać podobnych reakcji, bo zwyczajnie nie były mi do niczego potrzebne. Potrzebowałem jedynie dusz, spokoju, mordobicia od czasu do czasu i ewentualnie dobrego seksu (działał na demony leczniczo, więc w chwili obecnej nie pogardziłbym jakaś zaniedbaną zakonnicą czy pachnącym tygrysim futrem prosiakiem zawiniętym w skórę innego zwierza.
Piżama Barda okazała się na mnie zbyt mała, zresztą wiedziałem o tym od początku. Kończyła się mniej więcej w połowie przedramion i łydek, ale nie przeszkadzało mi to zbytnio. Skoro miałem dzisiaj wolne i raczej nie miałem widzieć się z paniczem, który nie zwykł wchodzić do mojej sypialni, odkąd mi ją sprezentował, nie musiałem wyglądać nienagannie, więc odrobina niechlujstwa nie mogła nadszarpnąć mojej reputacji.
Nim jednak służący zostawili mnie w spokoju, Finnian zdążył wyśmiać to, jak wyglądałem, Mei-rin wróciła z powrotem z kubkiem herbaty i kolejną seksualną aluzją (jej bynajmniej nie zamierzałem wykorzystywać), a pan Tanaka, który od samego początku siedział przy sekretarzyku, popijając z tradycyjnego, japońskiego kubka swoją herbatę, zdążył wypić do końca dwie porcje, tym samym opróżniając niewielki imbryczek, który wziął ze sobą. Przezorny – zawsze ubezpieczony.
W końcu jednak zostałem sam. Upragniona cisza i spokój w połączeniu ze znacznie bardziej komfortowym strojem i miękką pościelą w zasadzie działały na mnie naprawdę relaksująco. Znów czułem, że jestem bliski zaśnięcia, jednak opatrzność uwzięła się na mnie tego dnia niezmiernie. Coś trzasnęło, ktoś coś wrzeszczał, poczułem dym, a chwilę później Bard zaczął się wydzierać, że jego fartuch płonie. Uznałem jednak, że płonąca garderoba kucharza to jeszcze zbyt mały problem, by złamać rozkaz panicza i interweniować. Poza tym, będąc zupełnie szczerym z samym sobą, potrzebowałem tego odpoczynku i póki Ciel nie wprawiał w życie swojego diabelskiego planu uprzykrzania mojej egzystencji, chciałem to wykorzystać.
Ciężko było jednak się odstresować i odpocząć, gdy co chwilę wyostrzone zmysły alarmowały o kolejnych katastrofach spowodowanych przez spuszczoną ze smyczy służbę. Nie wiem, jak oni to robili, zabrałem wszystko, czym mogliby spowodować problem i ukryłem przed nimi przedmioty, które mogliby zniszczyć, a jednak oni i tak zdołali wymyślić sposób, by zszargać moje nerwy.
Finnian, błagam cię, zostaw te kwiaty. One się jeszcze nie nadają! Mei-rin… Jak można, jak, do cholery, można pomylić mąkę z płynem do mycia naczyń?! To się nie dzieje naprawdę. Muszę tam iść! Inaczej rozniosą cały dom! Byłem już gotów wstać, złamać rozkaz panicza i ponieść konsekwencje (na szczęście jedynie odnośnie mojej pozycji kamerdynera, nie służącego małemu diabłu demona), kiedy do mojej sypialni wpadł kolejny gość.
— Sebastianie?! Nic ci nie jest? Słyszałam, że jesteś ranny, przyszłam cię odwiedzić i patrz! Mam dla ciebie prezent! To kiedyś należało do mojej mamy, powinno być na ciebie dobre! — ćwiergoliła panienka Elizabeth, wpadając do mojej sypialni.
Nawet nie chciałem wiedzieć, co takiego należącego do markizy mi przyniosła i jak wielki będę miał z tego powodu problem, gdy Francis dowie się, że tego zabrakło. Dziewczyna jednak w ogóle nie zdawała przejmować się ani niewłaściwością w zabieraniu czegoś matce, ani nawet nietaktem, jaki na mnie wymusiła, wpraszając się do sypialni.
— Panienko Elizabeth, nie powinna panienka wchodzić do sypialni służącego. To nie wypada. Gdyby dowiedziała się o tym markiza… — zacząłem tłumaczyć, licząc na to, że nawet tak dziecinnej, irytującej smarkuli uda mi się coś wytłumaczyć, skoro systematycznie pobierała nauki u najlepszych z nauczycieli w naprawdę wielu różnych dziedzinach nauki; nic bardziej mylnego.
— Nie obchodzi mnie to. Spójrz, jakie urocze! — Wetknęła mi w ręce torebkę z jakimś materiałem wewnątrz.
Powinienem być chyba wdzięczny, że jako służący byłem na tyle lubiany i poważany, że nawet córka markiza przyjeżdżała do mnie w odwiedziny z prezentami, ale jakoś nie potrafiłem wykrzesać z siebie optymizmu na widok różowej koszuli nocnej z czepkiem i idiotycznymi kokardkami, którymi tak zachwycała się ta blond dziewczynka.
— Dziękuję panienko, jednak sądzę, że…
— Przymierz! — Przerwała mi tonem nieznoszącym sprzeciwu, a jednak dalej tak przesączonym słodkością, że aż zabolał mnie żołądek (i wcale nie miało to związku z tym, że była w nim jedna z dziur po ogromnej kosie boga śmierci).
Niechętnie skinąłem głową i poszedłem do łazienki, by przebrać się w to paskudztwo. Strój Barda zostawiłem sobie jednak w szafce z zamiarem przebrania się, gdy tylko dziewczyna raczy opuścić posiadłość, a sądząc po zirytowaniu panicza jej obecnością przez całą morską podróż, miało to nastąpić jeszcze tego samego dnia. Dziewczyna wyszła ode mnie bardzo szybko, gdy tylko któryś ze służących zasugerował jej, że powinienem odpoczywać w spokoju, to chyba była Mei-rin, ale szczerze mówiąc, nie zwróciłem na to uwagi, dla mnie te trzy narzędzia zbrodni w zasadzie niewiele się od siebie różniły.
Gdy zostałem sam, znów próbowałem poleżeć, zrelaksować się, odpocząć, może zasnąć… Nie wiem, dlaczego w ogóle wierzyłem, że to ma szansę się udać. Jedynym czasem, kiedy rzeczywiście miałbym na to okazję, byłaby noc, a i tak, znając życie, coś stanęłoby mi na przeszkodzie. Tym razem znów drażniły mnie ciągłe krzyki i wrzaski. Nie mogłem tego słuchać, dlatego po długiej walce z samym sobą zdecydowałem, że jednak muszę zażegnać kryzys, inaczej za kilka godzin z tej posiadłości zostanie ruina.
Wstałem, minąłem lustro, przyglądając się sobie niechętnie, i poprawiwszy różowy czepek, poszedłem do sypialni Barda i Finniana, skąd dochodziły wrzaski. Okazało się, że ten idiota próbował odpalić papierosa miotaczem ognia. Miotaczem ognia! Przecież wszystkie schowałem, jak on je znalazł? Z jego ubrań zostały strzępy, podobnie jak z niemal wszystkich materiałów, które mieli na sobie i które znajdowały się w szafie, przed którą stał kucharz. Na szczęście resztki spalonych uniformów zasłaniały na tyle duży obszar ciał służących, że nie musiałem karać sobie oczu wątpliwie przyjemnym widokiem ich nagości. Na ubrania nic nie mogłem poradzić, za to pomogłem im posprzątać, dałem się zaprowadzić do kuchni i nim się obejrzałem, spędziłem całą resztę dnia na zwykłej pracy. Co gorsza, przez cały stres związany z odpoczywaniem i niepilnowaniem podlegających pode mnie pracowników non stop czułem się jeszcze bardziej zmordowany niż poprzedniego dnia, a przez drobny wypadek w szklarni moje rany miały się nawet nieco gorzej.
Pod wieczór wróciłem skonany do sypialni, wcześniej zapewniwszy służących, że na dziś mają już wolne. Obiecałem sobie, że tym razem naprawdę się położę i odpocznę. Nie dane było mi jednak dotrzymać danego sobie słowa, bo przy moim pustym łóżku siedział panicz. Spojrzał na mnie kpiąco i prychnął w ten swój irytujący, wyniosły sposób.
— Jak ci poszło odpoczywanie? Spełniłeś mój rozkaz należycie? — zapytał z niezdrową satysfakcją w głosie, podsycaną domieszką diabolicznej złośliwości.
— Proszę wybaczyć, niestety wystąpiły pewne komplikacje…
— Zignorowałeś rozkaz, demonie? — zdziwił się chłopak.
— Jako kamerdyner rodu Phantomhive, moim najważniejszym obowiązkiem jest ochrona pańskiego życia, musiałem więc zadbać o to, by posiadłość nie stała się dla panicza zagrożeniem. Moje najszczersze przeprosiny za to, że nie udało mi się pogodzić tego zadania z pańskim rozkazem — wyrecytowałem formułkę, klękając przed hrabią; z reguły tyle wystarczało, by połechtać jego ego na tyle, żeby zapomniał, co takiego straszliwego zrobiłem.
— Nieważne. Jedzenie i sen w ogóle pomagają demonom się wyleczyć?
— Cóż, ludzkie jedzenie nie dostarcza mi niezbędnej dawki energii… — zacząłem, zastanawiając się przez moment, w międzyczasie z przyzwyczajenia opierając podbródek na zgiętych palcach prawej dłoni. — Jednakże, gdyby w grę wchodziła ludzka dusza, efekt byłby zadowalający — dodałem, uśmiechając się niepokojąco, lubiłem sobie czasem pożartować z dzieciaka w ten nieszkodliwy sposób.
Hrabia jednak nie zareagował tak, jak zazwyczaj. Popatrzył na mnie niepewnie, prychnął, zaśmiał się i przystawił sobie krzesło, by usiąść koło mojego łóżka – najwyraźniej miał zamiar dopilnować, żebym zjadł owsiankę, którą dla mnie przygotowano.
— Jeśli próbowałeś być straszny, nic z tego. W tym stroju wszystko co mówisz, brzmi jak jakiś nędzny dowcip. Widziałeś się w lustrze?
— Proszę wybaczyć.
— Kładź się do łóżka i zjedz kolację.
— A propos, panicz przygotował dla mnie ten posiłek?
— Skądże, ja nie gotuję. Służący stwierdzili jednak, że będzie miło, jeśli ja ci to zaniosę. Uznałem, że skorzystam z okazji, żeby jeszcze się z ciebie pośmiać.
— Tak, jak się spodziewałem… Dobrze się panicz dzisiaj bawił, prawda?
— Zdecydowanie. Ten rejs był tragiczny, ale oglądanie cię w tym stroju w zupełności mi to wynagrodziło. A teraz jedz, Tanaka przygotuje mnie do snu. Od jutra wracasz do swoich obowiązków, w nocy naprawdę odpocznij — odpowiedział już nieco normalniej, a w jego wyrazie twarzy znów dojrzałem cień zmartwienia, jakby natura małego gnojka walczyła z odrobiną dobra, której nie udało mu się wydrapać ze swojego sczerniałego serca.
— Dziękuję, paniczu — odparłem, niechętnie chwytając na łyżkę.
Najwyraźniej Ciel nie planował nigdzie się ruszać, dopóki nie zobaczy, jak jem tę kolację. Już sam jej zapach przyprawiał mnie o mdłości, a gdy tylko go spróbowałem, okazało się, że był tak przesłodzony, iż zaryzykowałbym stwierdzenie, że mógłbym dostać od tego cukrzycy, gdyby tylko organizmy demonów były podatne na takie słabości.
Rzadko jadałem, robiłem to tylko z konieczności i naprawdę sporadycznie, za to zawsze pod czujnym okiem grona obserwatorów, by nie pozostawiać im wątpliwości, że kamerdyner Sebastian jest takim samym (tylko znacznie lepszym od nich) człowiekiem z krwi i kości, który je, pije, wypróżnia się i odpoczywa tak samo jak i oni. Wiązało się to z wieloma sytuacjami, których przez większość życia unikałem, ale nie narzekałem – traktowałem to jako trening przystosowywania się do nowej sytuacji, prawdopodobnie miało mi się to przydać w życiu jeszcze nie raz. Smak ludzkiego jedzenia nie był dla mnie jednak ani trochę atrakcyjny. Czułem różnice, słodycz, ostrość, kwaśność – w końcu jakoś musiałem być w stanie ugotować odpowiednio smakujący posiłek – ale żaden z tych smaków nie robił na mnie żadnego wrażenia, na dodatek zbytnia ilość ludzkiego jedzenia przyprawiała mnie o nieciekawe atrakcje żołądkowe. Dlatego też zjedzenie tak paskudnej owsianki zajęło mi dobre dwa kwadranse, podczas których panicz zwijał się ze śmiechu na swoim krześle, by opuścić sypialnię, gdy tylko łyżka stuknęła w puste dno głębokiego talerza.
I wreszcie, po całym dniu tortur zostałem sam. Cisza, spokój, pomiaukiwanie kotów zza okna, które wypuściłem z szafy jak zwykle wczesnym popołudniem – tym razem już naprawdę mogłem liczyć na to, że uda mi się odetchnąć, na lepszy moment nie mogłem już chyba liczyć. Pełny optymizmu i w gruncie rzeczy wdzięczny hrabiemu, że dał mi tę noc, by dojść nieco do siebie po tym tak zwanym odpoczynku, przebrałem się w piżamę Barda, położyłem się ponownie i zamknąwszy oczy, próbowałem przypomnieć sobie, jak się zasypiało. Nie robiłem tego w zasadzie od trzech lat, zupełnie zapomniałem, jak się za to zabrać. Ostatnio, gdy byłem zmuszony do udawania, że śpię, udało mi się wymknąć z cyrkowego namiotu po dwóch czy trzech godzinach, tym razem jednak sam chciałem wypocząć, więc sprawa była nieco bardziej skomplikowana.
Postawiłem na oczyszczenie umysłu z myśli. Pozwalałem im przepływać swobodnie przez głowę, nie chwytając się żadnej, by nie wstrzymywać wątłego strumyka świadomości. Byłem jedynie obserwatorem, który podziwiał wyświetlający się przed nim film w postaci urywków pozornie niepowiązanych ze sobą scen. Zaskakująco metoda ta okazała się niezwykle skuteczna i po jakimś czasie – może kilkudziesięciu minutach – byłem na skraju snu, niemal całkowicie odpływając w objęcia Morfeusza, którego z przyczyn czysto praktycznych w rzeczywistości wolałbym nie spotkać.
I kiedy już zaczynałem naprawdę ekscytować się tym snem, chwilą wytchnienia i może nawet marzeniami sennymi, z którymi nie miałem zbyt wiele do czynienia, znów coś mi przerwało.
— Co, kurwa, znowu?! — krzyknąłem, dając upust swojej wściekłości i na moment zupełnie wychodząc z roli, którą tak doskonale odgrywałem przez kilka ostatni lat.
Dlatego właśnie demony nie spały. Nie dość, że przez sen ciężko pilnować posiłku, to jeszcze zupełnie traci się czujność i popełnia się takie idiotyczne błędy. Miałem szczęście, że do sypialni próbował wtargnąć tylko Bard, przynajmniej ta chwila słabości miała ujść mi na sucho. Jednak kucharz i tak był w ciężkim szoku. Ledwie wsunął łeb przez drzwi, jego śmierdzący pet wylądował na podłodze, a właściciel stał tak z rozdziawioną japą i nawet nie wiedział, jak bardzo miałem ochotę, żeby pchnąć teraz te drzwi i patrzeć, jak jego urwana głowa turla się wprost pod moje nogi…
— Jakie kurwa, co?! — odkrzyknął, kiedy już minął pierwszy szok. — Nie terroryzuj mnie tu! Przez ciebie mam problem, więc musisz mi go pomóc rozwiązać — stwierdził niezwykle pewnie, biorąc pod uwagę w jak bardzo złej był sytuacji, po czym wszedł do środka mojej sypialni… zupełnie nago.
— Bard, czy ty oszalałeś? — zapytałem, zgorszony odwracając wzrok.
Nie chciałem nawet wstawać, żeby go wyganiać. Uznałem, że zwyczajnie czymś w niego rzucę. Naprawdę byłem zbyt zmęczony, a ciągłe wyrywanie mnie ze stanu półsnu sprawiało, że chwilowo byłem równie słaby co i on – jak taki żałosny, ludzki robak, aż brzydziłem się sam sobą.
— Nie oszalałem! Spaliły mi się wszystkie ciuchy, a ty masz na sobie moją ostatnią piżamę, w związku z tym musisz na to jakoś zaradzić.
— I jak twoim zdaniem miałbym to zrobić? — zapytałem kpiąco, ale chyba zbyt słabo zaintonowałem tę kpinę, bo ani trochę go nie spłoszyła.
— No jak to jak! — odparł tylko zadowolony i nim się obejrzałam, wepchnął mi się do łóżka, położył na plecy i obrócił łeb w moja stronę, szczerząc tę zarośniętą gębę.
— Bard, natychmiast wynoś się z mojego łóżka — powiedziałem spokojnie, jednak spojrzałem na niego z rządzą mordu, na co po raz kolejny zareagował zupełną ignorancją.
Może on był zwyczajnie niedorozwinięty, nie potrafił odbierać niewerbalnych sygnałów i stąd cały ten problem? Ciężko było mi stwierdzić. Chciałem go wykopać z tego łóżka, ale nie miałem już siły z nim walczyć, potrzebowałem snu, więc jeśli planował naprawdę tylko leżeć i zasnąć, byłem skłonny odczekać, aż odpłynie i zepchnąć go n podłogę dopiero wtedy. Sen miał równie twardy co łeb, więc nawet by się nie obudził.
— Jak mi oddasz piżamę. Panienka Elizabeth przyniosła ci własną, więc na co ci moja? — Trafna uwaga, nie miałem na to przyzwoitej odpowiedzi. — Wyskoczysz z ciuchów, to sobie pójdę.
— Bard, mówię po raz ostatni, wynoś się z mojego łóżka albo… — urwałem, czując na kawałku odsłoniętego przedramienia męski, lekko owłosiony pośladek.
Przynajmniej był umięśniony, chociaż to wcale nie sprawiało, że zbrodnia wobec mojej przestrzeni intymnej stała się chociaż odrobinę mniejsza.
— Nie bądź taki groźny, jesteś w takim stanie, że nawet Finny się ciebie nie boi — podsumował mnie nie gorzej niż panicz.
Pokręcił dupskiem, ocierając się o moją skórę, a potem życzył mi dobrej nocy i jakby nigdy nic poszedł spać. Miałem nadzieję, że uda mi się pójść jego śladem, ale skądże. Im dłużej leżałem, słuchając, jak irytująco wciąga powietrze z cichym świstem, a potem wydycha je przez usta, pozwalając mi posłuchać, jak brzmią płuca nałogowego palacza, tym bardziej się irytowałem i za nic nie mogłem wrócić do przyjemnego stanu półsnu. Czekałem więc, aż Bard zaśnie, by go zrzucić, a żeby nie korcić go, gdyby przypadkiem przyszło mu do głowy sprawdzać, czy sam już śpię, zamknąłem oczy i udawałem.
— Ej, Sebastian? Sebastian, śpisz? Coś biega za oknem. Gdzie masz mój miotacz, pójdę się tym zająć.
— Niczym nie będziesz się zajmować, po prostu śpij już wreszcie — warknąłem, rezygnując z przykrywki w dbałości o życie moich kocich przyjaciół.
— Więc jednak nie śpisz. Możemy pogadać jak facet z facetem?
— Nie możemy, śpij.
— Dobra, dobra, ale zimno mi.
Obrócił się w moją stronę i przez chwilę przyglądał mi się uważnie, jakby wspinając się na wyżyny swego intelektu, starał się wyczytać z mojej twarzy, co myślałem. Oczywiście nie udało mu się tego zrobić poprawnie, bo zaledwie moment później przytulił się do mnie, chyba tylko przypadkiem nie kładąc łba na jednej z moich ran.
— Co ty wyprawiasz?
— Nie wiesz? W wojsku, gdy było zimno, robiliśmy w ten sposób, żeby się wzajemnie ogrzewać. Działałoby lepiej, gdybyś też był nago.
— Nie zamierzam być nago, bo spaliłeś sobie ubrania, odsuń się ode mnie.
— Sebastian, nie bądź taki. Czego się boisz, że cię puknę?
— Tak, właśnie tego skrycie obawiałem się przez ostatnie lata naszej znajomości… — westchnąłem, chociaż powinienem być mądrzejszy, bo ironią raczej miałem marne szanse dotrzeć do tego nie skalanego abstrakcyjną myślą tłuka.
— A może tak naprawdę tylko na to czekasz, co? — zaśmiał się chytrze, a ja mimowolnie odsunąłem się nieco na bok, przy okazji podrażniając ranę na plecach. — Bo gdybyś był zainteresowany, to ja nie mam nic przeciwko, kawał chłopa z ciebie, byłoby zabawnie.
Zabawnie? Dla niego byłoby zabawnie uprawiać stosunek ze swoim przełożonym, przed którym zazwyczaj ucieka przerażony, gdy spali mięso? Co ten człowiek miał w głowie… Chyba naprawdę wstanę i się go stąd pozbędę, inaczej dzień mnie zastanie, zanim w ogóle uda mi się… Co ten kretyn wyprawia?!
Bard podniósł pościel i zaczął zerkać w stronę naszych nóg, a konkretniej mojego krocza, z satysfakcją obserwując sam nie wiedziałem co, póki jego śladem nie przeniosłem wzroku w to samo miejsce.
Moje ciało było zdrajcą. Niby ludzkie, więc nie mogłem od niego wymagać nazbyt wiele, ale nigdy nie posądzałbym go o coś takiego. Porannym namiotem bym tego nie nazwał, biorąc pod uwagę, która była godzina. Pociągiem do tego głąba chyba też nie, chociaż… Gdyby spojrzeć na niego od czysto fizycznej strony, był dobrze zbudowany, całkiem wysportowany i nawet ten niechlujny zarost jakoś nieprzeciętnie do niego pasował. Gorzej, że z gęby kucharza wydobywał się swąd zbliżony do tego z popielniczek po wizytach bilardowych gości Ciela. Ale pomijając ten drobny fakt, skoro już znalazłem się w takiej dwuznacznej sytuacji, a mój organizm postanowił zdradzić słabości i pokazać, czego potrzebowałem (dobrze że z niedoboru dusz się tak nie robiło, inaczej ostatnie trzy lata spędziłbym w zastraszająco niekomfortowy sposób), w ostateczności mógłbym skorzystać, gdyby tylko przestał się odzywać.
— Ha, miałem rację! Tak czułem, że jesteś ten tego, za dobrze znasz się na tych wszystkich babskich sprawach.
— Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że nie trzeba być kobietą, by doceniać piękno otaczającego cię świata?
— Wszystko mi jedno. To jak?
I co ja miałem odpowiedzieć tej wielkiej, wyszczerzonej twarzy i dwójce ciemnobłękitnych oczu wpatrujących się we mnie z jakąś nadmierną niemal pożądliwością? Że najwyraźniej sam też był „ten tego”? Gdyby nie mój stan, nawet nie dałbym mu się do siebie zbliżyć, ale w obecnej sytuacji musiałem podjąć decyzję: zrobić to, narażając się na idiotyczne komentarze z jego strony, ale za to wracając nieco do zdrowia; czy może raczej odmówić i nie przespać nocy, tym samym nie regenerując się ani trochę? Ostatecznie mógłbym pożreć jego duszę, spalić ciało i porzucić za oknem z miotaczem ognia w ręce, nikt nie uznałby takiej śmierci za podejrzaną, wszyscy właściwie tylko czekali, aż ten dzień kiedyś nastąpi.
Skoro już wiedział, że moja orientacja seksualna odbiegała od ogólnie przyjętych standardów przyzwoitości (przynajmniej tych, o których chętnie rozprawiało się w towarzystwie), uznałem, że zdecyduję się na opcję pierwszą (choć trzecia wciąż była nie mniej kusząca). Nie zamierzałem jednak mu odpowiadać, doskonale wiedząc, do czego próbował zmierzać. Zamiast tego położyłem dłoń na jego biodrze i nieznacznie przyciągnąłem go w swoją stronę. Zaczynałem się zastanawiać, jak dużym sprzętem mógł się pochwalić. Skoro już miałem robić takie rzeczy z kimś ze służby, byłoby chociaż dobrze, żeby zapewnił mi odpowiedni komfort i doznania na właściwym poziomie.
Na początek jednak dosyć obiecująco Bard odwzajemnił mój gest. W jego ruchu wyczułem niecierpliwość i typowo męską porywczość, która to właśnie sprawiała, że na co dzień był tak nieznośny i nieobliczalny. Gdyby w łóżku był taki sam, miałoby to nawet potencjał… Będąc tak blisko niego, przez materiał piżamy udało mi się poczuć jego penisa. Sterczał nie mniej dumnie niż mój, sugerując, że kucharz nie planował robić mi przysługi, a jedynie samemu się zabawić – to właściwie też mi odpowiadało, nie zamierzałem dawać mu satysfakcji robienia ze mnie potrzebującego, zniewieściałego chłopaczka. Niech i on mnie pragnie, bo ja pragnąłem… Po prostu seksu, nie konkretnej osoby.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro