Zawsze przy mnie byłeś (HuaLian)
Tagi: #lonelines, #lost, #following, #consolation, #warm&fluffy #sadpaststory, #revenge
Spoiler alert: Uwaga! One-shot zawiera elementy Księgi II oraz IV oryginalnej nowelki, choć oczywiście zmienione na potrzeby fabuły tej historii, dlatego osoby, które nie czytały całego dzieła MXTX, nie muszą się obawiać o szczegółowe spoilery -_^
Szczególne podziękowania dla PatriarchaYiling
za zmotywowanie mnie i pomoc w ogarnięciu tego shota ❤️
Dziękuję 💙
* * * * * * *
I. Hua Cheng
Odkąd byłem mały, zawsze towarzyszyło mi uczucie, że jestem obserwowany. Nie potrafię dokładnie określić, od którego momentu, bo moje życie to był jeden wielki chaos. W tamtym okresie pewnego popołudnia wybiegłem przez bramy sierocińca i prawie zginąłem. Pamiętam tylko, że się potknąłem i spadałem z pobliskiej skarpy, a następnie obudziłem się w krzakach kilka metrów od jej krawędzi.
Dziwne myśli, jakie nachodziły mnie od tego wypadku, spowodowały, że często obracałem się za siebie i sprawdzałem, kto na mnie patrzy, gdyż bezustannie czułem na sobie czyjś wzrok.
To wszystko powinno mnie przytłaczać i wywoływać strach, ale ja odbierałem to jako coś dobrego, a nawet przyjemnego. To tak jakbym nie był sam, jakbym miał niewidzialnego kompana, kogoś, kto patrzył na mnie z daleka i mnie wspierał. Nie podawał mi dłoni, kiedy upadłem, nie karmił, gdy byłem głodny oraz nie pocieszał, gdy miałem gorszy dzień, ale to niewyraźne i nie do końca zrozumiałe uczucie, które kwitło we mnie, nie opuściło mnie od tamtego czasu nawet na chwilę.
Aż do dziś.
Kiedy to sobie uświadomiłem, siedziałem jak zwykle na parapecie okna w mieszkaniu, które wynajmowałem na skraju gęstego lasu. Za przyjaciół miałem w nim ciszę i ciemność nocy – dzięki brakowi cywilizacji dookoła, lecz właśnie takie chwile lubiłem. Mój niewielki, prawie pusty pokój z łóżkiem i jedną szafą, służył mi równocześnie za kuchnię, a łazienka była mała, ale zmieszczono tu nawet prysznic, więc wcale nie było tak źle. Kilka par ubrań, dwa komplety pościeli, dwa ręczniki – to wszystko, co miałem i na co było mnie stać. Po ucieczce z sierocińca w wieku piętnastu lat pracowałem, gdzie się dało i kto pozwolił mi u siebie zostać lub trochę dorobić. Często spałem w stodole na słomianych belach lub w stercie siana, a gdy szczęście mnie opuszczało, a pogoda na to pozwalała, pod drzewem. Mogło być to tylko moje wyobrażenie, ale spanie na łonie natury nigdy nie przywodziło złych wspomnień. W dźwiękach lasu, w chropowatości kory drzew czy nawet w miękkim mchu i trawie, w nocy nie było nic, co napawałoby mnie strachem i wcale nie czułem się tam źle. Zawsze potrafiłem się rozluźnić i uspokoić, sen przychodził od razu, a gdy się budziłem, moje ciało było rozgrzane, jakby całą noc okrywającą mnie ciemność wypełniała miękkość, zapach zielonych iglastych drzew i ciepło. Ani razu nie było mi tak dobrze, leżąc w łóżku. Ani razu przez cały rok, odkąd się tu wprowadziłem – "na swoje".
Dlatego nocami, nie mogąc zasnąć, wpatrywałem się tęsknie i z uczuciem pustki w piersi w ciemny las. Jakby coś czekało tam na mnie. Jakby wołało moje imię. Jakby... tęskniło i chciało mnie dotknąć, tak jak ja tę subtelną, może powstałą tylko w moim osamotnionym umyśle niemal namacalną więź.
Zamknąłem powieki i oparłem głowę o zimną szybę, przypominając sobie dawno usłyszana słowa:
Hong-er – powiedziała mi mama dawno, dawno temu. – Musimy jechać w pewne miejsce, ale jak tatuś załatwi ważne sprawy, to od razu do ciebie wrócimy. Dobrze? – Kiwnąłem głową, a ona zmierzwiła mi włosy. – Do naszego powrotu bądź grzeczny, a potem pójdziemy na smaczne ciasto.
Oni... nigdy nie wrócili, a ja nigdy nie poszedłem na obiecane wypieki. Reszta rodziny mnie porzuciła i od tamtego dnia większą część dzieciństwa dzieliłem z innymi niechcianymi dziećmi. Tak zdarzało się często. Nie tylko ja byłem problemem dla dorosłych ludzi, którzy dla własnej wygody się mnie pozbyli.
Otworzyłem oczy i spojrzałem w ciemność, jakbym mógł coś w niej dostrzec. Próbowałem przekonać swój wzrok, że jestem lisem, który przemierza kilometry leśnych traktów, omijając przeszkody i wypatrując zdobyczy bądź większych mięsożernych zwierząt, które mogłyby stanowić zagrożenie. O ile prościej byłoby tak żyć, niczym nie uwiązany, każdego dnia martwiący się tylko zdobyciem pożywienia lub nakarmieniem swoich szczeniąt.
Podciągnąłem w górę dłoń, by rękawem zetrzeć parę, która w zimnym nieogrzewanym pokoju pojawiła się na szkle od mojego oddechu i wtedy nagle niewidzialna więź, która przez lata dodawała mi sił, zniknęła. Czułem, jakby zabrano mi jakąś cząstkę mnie, odcięto kończynę lub zatrzymano serce. Nie bolało, lecz wydrążało mnie od środka, tworzyło dziurę, gdzie wszystko wpada i znika bez śladu. Nawet po stracie rodziców, nawet po opuszczeniu przez innych bliskich nie było mi tak smutno jak teraz. Tak jakbym naprawdę został już na tym świecie sam.
Rozchyliłem usta, biorąc głęboki niespokojny oddech i przyłożyłem dłoń do szyby, przechwytując jej chłód.
– Nie – powiedziałem na głos. – Nie zgadzam się.
To był pierwszy raz, kiedy z takim przekonaniem sprzeciwiłem się czemuś.
Coś, co od tak dawna było częścią mojego życia, moim powodem, by wstawać rano z łóżka i starać się przeżyć kolejny dzień, miałoby bezpowrotnie przestać istnieć?
Nie.
Zeskoczyłem z parapetu, ściągając z wieszaka kurtkę i, nakładając buty na stopy, wyszedłem. Stary domek przerobiony na cztery małe mieszkania miał obecnie tylko jednego mieszkańca – mnie. Nie było w tym nic dziwnego, że nie przejmowałem się zamykaniem drzwi lub cichym schodzeniem po trzeszczących schodach, po prostu szybko zbiegając po trzy stopnie na raz i wypadając przed wejściowe drzwi. Parter i piętro – ten dom składał się z dwóch kondygnacji i miał zazwyczaj gości tylko przez miesiąc, maksymalnie dwa. Był praktycznie ruiną, dlatego każda osoba opuszczała go, jak tylko znalazła coś lepszego. Dla mnie było w porządku, jeśli nie lało mi się na głowę i mogłem być blisko lasu, więc teraz ucieszyłem się, że wystarczył kilkusekundowy bieg, bym znów się tam znalazł: w zimnej ciemności, ale i wśród znajomych odgłosów, zapachu świeżej zieleni i roślinnej ściółki.
Biegłem przed siebie, próbując dogonić to, co straciłem, jakbym jeszcze mógł to odzyskać. Wierzyłem całym sercem, że jest jeszcze szansa. Nie mogłem sobie odpuścić, nie po tak długim czasie, gdy czułem obecność kogoś mi bliskiego, czyjś wzrok na sobie i zainteresowanie. Nigdy się nie zastanawiałem, skąd się bierze i czy jest prawdziwe, do czasu, kiedy właśnie tego zabrakło. Więc biegłem. Biegłem przed siebie. Biegłem, jakby to była jedyna słuszna decyzja, jaką podjąłem w życiu. Biegłem, nawet gdy powoli zaczynało brakować mi tchu, ale jakby od tego zależało moje życie.
Nie. Nie moje życie. Jakby od tego zależało wszystko.
Dopadłem do niewielkiej polany zdyszany, zlany potem, oddychając ciężko i niemal wypluwając piekące płuca. Nogi bolały mnie tak bardzo, że bałem się poruszyć, a całe ciało drżało z przeciążenia. Gdybym jadł regularnie, na pewno miałbym siłę, by biec dalej, ale ja po prostu już nie mogłem.
Uniosłem głowę, chcąc wykrzyczeć cały żal, jaki zbierał się we mnie od lat i bezsilność, jaką zawsze odczuwałam, gdy mój zamglony wzrok dojrzał coś w tej ciemności. Jakiś kształt. Jakiś ledwo zauważalny ruch. Coś niepasującego do czerni, którą oświetlały gwiazdy. Coś białego, co wystawało ponad wysoką trawą.
Przełknąłem mimo suchego i palącego aż do trzewi gardła i, zbierając resztki sił, podążyłem w tamtym kierunku. Zimny wiatr szeleścił usychającymi liśćmi na drzewach, a gałęzie skrzypiały i poruszały się, jakby chciały wyciągnąć ku mnie swoje długie ramiona i pochwycić. Gdzieś w oddali sowa zahukała i wzbiła się w powietrze, wypatrując gryzonia, który posłuży jej za kolację, gdzieś sarna szukająca pożywienia skubnęła mokrą z wilgoci nocy trawę, a nieopodal jakiś drapieżnik zagłębił ostre kły z miękkim ciele swojej ofiary. Nie widziałem tego, ale las miał swoje życie. Zwłaszcza w nocy, kiedy ludzie spali, a mieszkańcy nor, krzewów, koron drzew rozpoczynali swoją codzienną aktywność.
Moje kroki były ciężkie od szaleńczego biegu, ale nie zatrzymały się, nawet gdy zobaczyłem jasne obłoczki unoszące się znad białego kształtu. Podchodząc jeszcze bliżej, usłyszałem ciche rzężenie, a po nim jeszcze cichsze sapanie. To, co znajdowało się przede mną, żyło, lecz chyba nie było w pełni zdrowe.
Zatrzymałem się dopiero dwa metry od cielska ogromnego zwierzęcia. Leżało na boku, całe białe jak zaśnieżony pagórek w szczycie zimy, na którego spadł świeży i nietknięty żadnym brudem puch. Nie widziałem co to, bo leżało do mnie tyłem, więc zbierając w sobie całą odwagę, zrobiłem jeszcze jeden krok.
Nagle zwierzę uniosło długi pysk, obnażyło zęby i zawarczało. Stanąłem sparaliżowany strachem, obserwując, jak ogromne czarne nozdrza poruszają się powoli, a potem nastało kilka sekund ciszy, które przerwał dopiero odgłos upadku dużej głowy na ziemię. Nie myślałem wtedy wiele, gdy zbliżyłem dłoń do białego futra i zanurzyłem w nie palce. Na szczęście mimo mojej głupoty i braku racjonalnego myślenia nic się nie stało. Nikt nie odgryzł mi ręki, więc moje ciało odrobinę się rozluźniło.
Nachyliłem się i przyjrzałem leśnemu stworzeniu. Wyglądało jak wilk, lecz było większe i bardziej masywne. Jego sierść była na tyle długa, że moja zanurzona w nią dłoń ginęła całkowicie i gęsta, jakby wrócił z mroźnej krainy. Czułem, jak cielsko unosi się i opada w rytm jego oddechów, ale ewidentnie on cierpiał.
Powoli go obszedłem i dopiero zobaczyłem, co jest tego powodem. Spod drugiego boku, na którym leżał, wypływała krew, która odznaczała się na jasnym futrze jego brzucha i łap. Stałem w niej i czułem słodkawo-metaliczny zapach. Patrząc na stan zwierzęcia, rana była bardzo poważna.
– Co się stało? – zapytałem na głos, choć chyba po prostu łatwiej mi było myśleć, kiedy mówiłem, bo nie oczekiwałem żadnej odpowiedzi.
Zwierzę oddychało coraz ciszej i w ogóle nie otwierało oczu. Nie warczało też na mnie, co mogło oznaczać tylko tyle, że jest bliskie śmierci. Rozejrzałem się szybko za jakąś pomocą, ale kto w środku nocy w lesie mógłby mi pomóc? Najbliżej nas było moje mieszkanie, a kolejne domy rolników wiele kilometrów dalej.
Jak w takiej sytuacji miałem go uratować?
Pierwsze, co należałoby zrobić, to spróbować zatamować krwawienie. Tylko niby jak? To wilk. Zwierzę, które w przypływie paniki mogłoby mnie zaatakować. Im bardziej było przyparte do muru, tym groźniejsze. Nawet ciężko ranne. Ale... nie miałem za wiele możliwości, a czas w tej sytuacji był kluczowy.
Zdjąłem kurtkę i przykucnąłem, obserwując jego duży pysk z wystającymi kłami. Nie zaatakował mnie od razu, co już uznałem za dobrą wróżbę, więc delikatnie dotknąłem jego boku. Biło od niego ciepło, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, ale poza tym nadal się nie poruszał. Przesunąłem dłonią w prawo i lewo, czekając na niezadowolone warczenie, lecz albo zupełnie nie przejął się moim dotykiem, albo był już tak zmęczony i osłabiony, że nie zwracał na mnie uwagi. Przyjrzałem się mu uważniej i dostrzegłem sterczące białe uszy, którymi strzygł co kilka sekund oraz ogon, którym poruszał niespokojnie. Wydawał się przytomny, lecz z jakiegoś powodu nie śpieszyło się mu do zaatakowania mojej osoby.
Nie zastanawiając się dłużej, gdyż każda minuta zwłoki mogła przybliżyć go do śmierci, objąłem jego głowę i zacząłem podnosić, przy okazji mówiąc cicho, co miało brzmieć uspokajająco:
– Nic ci nie będzie. Coś wymyślimy. Jak nie odgryziesz mi ręki, to coś zaradzimy. – Po każdym zdaniu robiłem kilka sekund przerwy, jakbym przemawiał do dziecka, aby mnie rozumiało. – Jesteś duży i silny. Masz piękne futro. Nieskazitelnie białe. Delikatne i puszyste. Uratujemy cię. Uratuję cię. Obiecuję.
Naprawdę nie wiedziałem, co mam zrobić, dlatego gadałem, by uspokoić jego i siebie. Zwierzę wbrew moim obawom było spokojne, ale krew nie przestawała płynąć. Udało mi się jedynie nieco go przekręcić i podłożyć kurtkę pod ranę, by ją uciskać. Nie miałem przy sobie nic, czego mógłbym użyć do zatamowania krwotoku. Moje spodnie, moje dłonie, wszystko zaczęło przesiąkać i nabierać szkarłatnej barwy. Mówiłem do wilka, głaskałem go, zostawiając na nim czerwone ślady, starając się wymyślić, co mogę zrobić. Co ja, zwykły człowiek mogę zrobić, by mu pomóc?
Jego oddech stawał się słabszy. Jego klatka piersiowa poruszała się wolniej. Widziałem, jak uchodzi z niego życie, a ja mogłem tylko się temu przyglądać.
Jedna z moich dłoni dotknęła białego pyska. Pogłaskałem go, przesuwając dłoń wyżej, ku jego uszom i karkowi, gdzie futro było najgęstsze. Zacisnąłem na nim palce.
Wstrzymywałem się tak długo, że w końcu nie dałem rady tłumić w sobie emocji. Uniosłem głowę w górę i niezdolny, by cokolwiek już ludzkiego powiedzieć, zawyłem. Płakałem i płakałem, nie kontrolując łez i mojego głosu, myśląc tylko o tym, że zrobię cokolwiek, cokolwiek, nawet oddając moje nędze nic nieznaczące życie, by to zwierzę mogło dalej żyć.
* * * * * * *
II. Xie Lian
Jako jeden z przedstawicieli mojego gatunku od chwili poczęcia wpajano mi, jak ważną rolę pełnię w mojej rodzinie i jak istotne jest moje przetrwanie.
Urodziłem się wyjątkowy.
Biały wilk, któremu nadano szlachetnie imię – Xie Lian.
Byłem niemalże czczony: dostawałem najlepsze jedzenie, ochraniano mnie i uczono, co będzie należało do moich obowiązków jako przyszłego przywódcy stada – przetrwanie watahy. Taki wilk jak ja, rodził się raz na kilka stuleci. Większy od innych, silniejszy, szybszy, zwinniejszy, z wyczulonymi zmysłami i niesamowicie ostrymi kłami. We wszystkim byłem lepszy i wiele wilków mi zazdrościło, ale niezwykłe szczenię pary alfa już z góry skazane było na dominację, na sprawowanie pieczy i podporządkowywaniem sobie pozostałych. Miałem swoje zadanie do wykonania.
Jednak obowiązek nadany przez moją rodzinę, a zrządzenie losu, który nie zawsze rozdaje nam dobre karty, były różne.
Ludzie to istoty, które jako jedyne mogły brutalnie wtargnąć do naszego świata i, jak miałem okazję się przekonać – doszczętnie go zniszczyć. Byli naprawdę sprytni, zabijając najpierw moich rodziców, i przebiegli, by potem po kolei zgładzić każdego wilka, z którym dzieliłem wspólną krew, z którym walczyłem, doszkalając moje umiejętności drapieżnika, wyłem do nieba, informując inne watahy, że to my zajmujemy ten teren, z którym żyłem od lat i stworzyłem rodzinę. Tamtego dnia to wszystko zostało mi bezpowrotnie zabrane, wydarte i pozostałem na tym świecie sam.
Nie wiem, jakim sposobem udało mi się uciec. Czy to przez poświęcenie reszty, czy dlatego, że ludzie nie mogli mnie dogonić, zwłaszcza że w tamtym czasie szalała najgorsza zima, jakiej udało mi się doświadczyć. Przemierzając śnieżne pagórki, byłem niczym cień, niczym biała zjawa, która zlewała się z wszechogarniającą na tym terenie bielą. Czy takie coś powinienem nazywać szczęściem, czy przekleństwem?
Zgubiłem pościg już dzień później. Nie powiem, że było to łatwe, ale może właśnie dzięki temu, że byłem sam, udało się mi.
Od tego dnia nie widziałem sensu dalszego istnienia. Chciałem umrzeć jak moi bracia i siostry, a z drugiej strony chciałem, by tamci ludzie za wszystko zapłacili. Nie tylko oni, ale wszyscy. Marzyłem, by sprowadzić na nich katastrofę, którą nazwaliby moim imieniem.
Dziecinne, prawda?
Jednak dla mnie takie nie było. Wiedziałem, że byłbym do tego zdolny, do zemsty. Nawet jakby pozbawiło to mnie życia, to byłem pewien, że pochłonęłoby też setki innych. Tylko z tego powodu nie poddałem się i nadal żyłem. Jadłem, spałem, polowałem i rosłem w siłę. Moim domem były najgłębsze i najdziksze lasy, a towarzystwo innych drapieżnych zwierząt codziennością. Nauczyłem się tak żyć – samotnie, walcząc o przetrwanie.
Minęły trzy zimy, zanim wyszedłem z lasu, by postawić łapę na terenie człowieka, gotowy jak nigdy wcześniej, by dobrać się do jego delikatnej szyi i jednym kłapnięciem szczęki przerwać kark. Byłem zdeterminowany, by to zrobić, zaczynając od osób, które przyczyniły się do zagłady mojej watahy.
Wyczulony nos potrzebował dwóch dni, by odszukać kłusowników, którzy dla niezwykłego wilczego futra bezlitośnie zabili mi rodzinę. Łapom zajęło jedną noc, by doprowadzić mnie do każdego, kto miał wilczą krew na rękach, a zębom zaledwie pojedynczy ruch, by zabić. Błyskawicznie i niemal bezboleśnie, bez okrucieństwa, jakiego doświadczył mój ród.
Był nów, ale wyłem do czarnego nieba aż do wschodu słońca, informując każdego, że zemsta się dopełniła.
Mogłem teraz odejść z tego świata w spokoju i z duszą, która spełniła swoją wilczą powinność. Biegłem cały poranek i dzień, aż przed zachodem słońca zatrzymałem się na skraju lasu, gdzie droga kończyła się wysokim urwiskiem z ostrym spadem. W dole był las, a korony strzelistych drzew nie sięgały nawet połowy wysokości litej szarej skały prawie całkiem poziomego zbocza. Zastanawiałem się, czy taki wybór na swój koniec będzie dobry i wystarczający, by mnie uśmiercić. W sercu czułem nareszcie spokój, ale i pustkę, której nic już nie mogło zapełnić. Straciłem wszystko, zakończyłem wszystko i nic mi nie pozostało.
Usiadłem pół metra od przepaści i wpatrywałem się w ostatnie promienie słońca kończącego się dnia. Dotąd jeszcze tego nie robiłem. Nie miałem czasu, zawsze zajęty innymi sprawami, oglądaniem się za siebie i czekaniem na okazję do zemsty. Teraz mogłem w spokoju pierwszy i ostatni raz podziwiać ten spektakl. Błękitne niebo przechodziło w czerwone, pomarańczowe, a blisko słonecznej kuli – w żółte.
Naprawdę piękne.
Wstałem na cztery łapy, unosząc pysk w górę z chęcią wydania z siebie ostatniego przeciągłego wilczego wycia. I kiedy nabierałem powietrza, ktoś mnie ubiegł. Moje uszy zaatakował odgłos krzyku jakiejś istoty. Od razu wiedziałem, że to nie wilk. Dźwięk był niedbały, nieco skrzekliwy, zawodzący w nieprzyjemny sposób, jakby obdzierano głośnego ptaka z piór. W ogóle mi się nie spodobał, lecz niósł ze sobą smutek i bezradność. Byłem pewny, że to musiało być jakieś słabe stworzenie, bo żaden dumny w swojej naturze wilk, nie pozwoliłby sobie na kompromitację i bycie takim żałosnym. Machnąłem ogonem poirytowany i pobiegłem wzdłuż krawędzi w stronę tej istoty, aby uciszyć ją raz na zawsze.
Przeskoczyłem przez kępę krzewów i zobaczyłem biegnące ludzkie dziecko, które krzyczało i zawodziło, jakby ktoś przypalał je w ogniu. Nagle potknęło się o wystający z nierównej drogi kamień i poleciało przed siebie. Przed siebie i w przepaść. Zareagowałem bez namysłu: odbiłem się mocno od podłoża i zanurkowałem za nim.
Co mnie podkusiło, by ratować tego słabego, drażniącego moje uszy ludzkiego malca? Do dziś szukam odpowiedzi, lecz w dalszym ciągu tego nie żałuję.
Dzieciak spadł na mój kark, od razu zaciskając na nim małe dłonie. Przekręciłem ciało, wczepiając się pazurami w skałę, zjeżdżając jeszcze dwa metry, a potem się zatrzymując. Chwyt na moim futrze słabł, więc widziałam, że muszę działać szybko. Zebrałem siłę w czterech łapach i trzema susami znalazłem się na górze. Gdy już prawie byliśmy bezpieczni, mały człowiek puścił mnie, więc złapałem go w zęby za ubrania i jak szczenię przeniosłem bliżej lasu, a dalej od przepaści.
Jak coś mu strzeli do głowy, to zdążę go znowu złapać – pomyślałem. – Skoro raz go uratowałem, to teraz nie pozwolę tak łatwo umrzeć!
Ludzkie dziecko, a ściślej mówiąc mały chłopiec, miał jednak cały czas oczy zamknięte. Poruszyłem go ostrożnie łapą, lecz tylko zamruczał i zwinął piąstki, przysuwając je do opuchniętej od płaczu twarzy. Dotknąłem nosem szyi, a chłopiec okręcił się i złapał za moje wąsy i wargę, powoli unosząc powieki, jakby wybudzając się ze snu. Spojrzał na mnie, układając palce na boku mojej głowy w gęstym futrze i chwycił za ucho, uśmiechając się radośnie. Jego powieki ponownie opady, a dłoń zsunęła się na bok jego ciała.
Nienawidziłem ludzi za krzywdę, jaką wyrządzili niewinnym zwierzętom, lecz nie potrafiłem znienawidzić tego dziecka. Jego ubrania były brudne, jego czarna grzywa w nieładzie i z posklejanym kołtunami, ale jego ciało pachniało przyjemnie. Małe dłonie, choć takie śmiałe, dotykały mnie delikatnie i musiałem przyznać, że kiedy patrzył na mnie jednym ślepiem czarnym drugim czerwonym jak u wściekłego psa i zamiast płakać, uśmiechał się – ten człowiek z niezrozumiałego powodu spodobał się mi. Było przyjemnie patrzeć na niego, być dotykanym i napawać się odprężającym, słodkim zapachem jego skóry. To chyba pierwszy raz, gdzie człowiek mógł pachnieć tak ładnie, niemal smakowicie, lecz w ogóle nie miałem na niego apetytu, nie mówiąc już o przegryzieniu jego krtani.
Z początku usiadłem, patrząc na śpiącego malca, by potem położyć się przy nim i ogrzać własnym ciałem. Jako wilk zawsze było mi ciepło, a chłopiec był o wiele zimniejszy, więc przywarł do futra i tak spędziliśmy cały wieczór.
Odszedłem, dopiero gdy usłyszałem inne ludzkie głosy. Może jednemu człowiekowi darowałem życie, ale to nie znaczyło, że będę wyrozumiałym dla innych. On był jeszcze młodym samcem, niedoświadczonym, nienauczonym życia. Kiedy ludzie zaczną go "szkolić", na pewno będzie taki sam jak reszta.
Właśnie z powodu, że wiedziałem o tym, postanowiłem przez jakiś czas go poobserwować.
Dzień, może tydzień. – Początkowo sądziłem. – Sam się przekonam, że powinienem pozwolić mu wtedy zginąć.
I patrzyłem na niego. Jeden dzień, kiedy inne ludzkie dzieci biły go i krzyczały, a on tylko leżał, chowając głowę, by w nią nie dostać.
Zmieni się. Jeszcze pokaże, jak bestialscy mogą być te dwunożne istoty.
Obserwowałem jego codzienne życie, zmagania z pracą fizyczną, nieprzychylnymi spojrzeniami innych, wyzwiskami i bójkami. Nie zmienił się. Jedynie z czasem stał się twardszy: nie dawał się już bić, uchylając się przed ciosami lub w ostateczności powalając bijącą go osobę na ziemię i odchodząc do swoich dalszych zadań, które zajmowały mu dnie od świtu do nocy.
Chłopak rósł. Nie narzekał, nie wymigiwał się od pracy. Był cichy, solidny, wytrwały. Jedyne czego nie robił – nie uśmiechał się do nikogo.
Pierwszy raz, prócz naszego pierwszego spotkania, uśmiechnął się dopiero kilka lat później, kiedy w środku nocy wyskoczył z okna budynku, w którym mieszkał i z małym pakunkiem na plecach pobiegł w las. Ruszyłem za nim, zachowując odpowiednią odległość, lecz nawet gdyby mi uciekł, to potrafiłem go wytropić z kilkudziesięciu kilometrów, więc nie obawiałem się o to. Chłopak wydzielał specyficzny zapach, który przez lata tak głęboko zakorzenił się w moim umyśle, że czułem się niespokojny, gdy musiałem polować na odległym terenie i tracił na swojej intensywności.
Noc jego ucieczki obfitowała w kilka polowań, do których się przyczyniłem, a moimi ofiarami został jeden ryś i dwie pantery, które zwęszyły ludzkiego chłopaka i same chciały na niego zapolować. Natrafiłem także na małą watahę wilków, ale, choć zainteresowane były grasującym na ich terenie przybyszem bez futra, nie odważyły się podejść, kiedy byłem w pobliżu. Ja z kolei nie chciałem ranić moich pobratymców, więc wymieniliśmy się tylko własnymi zapachami i każdy poszedł w swoją stronę.
Młody człowiek, na którego wołali Hua Cheng, oddalił się od swojej dotychczasowej ostoi na kilkanaście kilometrów i dopiero wtedy przystanął. Znajdował się na skraju niewielkiego jeziora, gdzie tafla była gładka i idealnie odbijała rogal księżyc z gwiazdami. Pamiętam to dokładnie, gdyż chłopak długo patrzył w swoje ciemne odbicie, a potem zadarł głowę do góry i roześmiał się. Tak głośno, że kilka nocnych ptaków zerwało się ze swoich gałęzi, a młoda rodzina borsuków rozpierzchła. Jego policzki były uniesione, usta wygięte, oczy lśniły, jakby mogły przedrzeć się przez noc i wypełnić ciemność swoim blaskiem.
Patrzyłem na chłopaka, czując powoli wpełzający w moją klatkę piersiową żar. Napływał do mnie od tej osoby falami i kusił, bym pobiegł do niego i pozwolił się dotknąć. Chciałem tego, tak samo jak dotknąć nosem jego szyję, wciągając słodki zapach. Pobudzał mnie, dawał pragnienie do działania i dalszej egzystencji, które straciłem po dokonaniu zemsty. Jednocześnie uspokajał, przynosząc ulgę. Zastanowiłem się, czy przy jego boku mógłbym doświadczyć prawdziwej harmonii. On dałby mi swoją małą dłoń, ja mu własne ciepło. Pozwoliłby mi zatonąć w kojącym zapachu swojej niewinności, a ja zapewniłbym mu bezpieczeństwo. Miał coś, co chciałem, a dałbym mu coś, co także przyniosłoby jemu korzyść.
Tylko... jak miałem to zrobić? Ja całą duszą byłem wilkiem, istotą lasu i natury. On człowiekiem należącym do cywilizacji, częścią ogromnej społeczności, liczną i zajmującą większość kontynentu. Ludzie zajmowali nasze tereny, zabijali nas, więzili. Byli niemal wszędzie, a nas – zwierząt coraz mniej. Z każdym rokiem ta sytuacja tylko się pogarszała, a my byliśmy spychani, otaczani, wiązani coraz ciaśniej wyznaczonymi przez nich i ich domostwa granicami.
Jak moglibyśmy współistnieć ze sobą w świecie, gdzie nie zachowano równowagi?
Dlatego nie mogłem mu się pokazać. W tamtym momencie pomyślałem także, że nie mogę się do niego zbliżyć. Jednak wystarczyło zobaczyć, jak zasnął i drży z zimna, by szybko to jedno postanowienie zmienić na "nie dać się mu zobaczyć". Dzięki temu mogłem chociaż mu towarzyszyć, kiedy umysł odchodził w strefę snu, a ja trwałem przy jego ciele, ofiarowując mu ciepło, którego miałem nadmiar. Człowiek nie miał swojego futra, musiał nosić ubrania, więc chociaż w nocy mogłem mu pomóc i dać poczucie komfortu.
Leżał na boku zwinięty w małą kulkę jak szczeniak, więc jak matka robiła nie raz ze mną i braćmi, położyłem się przy jego plecach, nakrywając mu nogi ogonem, a głowę chowając przy mojej szyi, gdzie futro miałem gęste i zawsze cieplejsze niż reszta ciała. Z nagich gołych ramion zniknęła gęsia skórka, a drżenie ustało, zastąpione spokojnym oddechem i jego dłonią trzymającą moją łapę. Nie była to może najwygodniejsza pozycja, w jakiej spałem, ale na pewno nie była nieprzyjemna. Jemu było ciepło, a ja sam dawno nie miałem nikogo, przy kim mógłbym się położyć i posłuchać bicia jego serca. Wilki zawsze były czujne, kręciły się podczas snu, pochrapywały, unosiły głowy, zmieniały miejsce leżenia, robiły obchód, a człowiek? Potrafił spać w tej samej pozycji aż do rana. Nieruchomy, spokojny, wyciszony, jakby był bardzo, bardzo zmęczony i nareszcie mógł odpocząć.
A może... moja obecność też go w jakiś sposób uspokajała?
Jeszcze wiele razy trwałem przy nim, kiedy nie był tego świadomy i każdego dnia podążałem drogą, którą obierał. Widziałem jego zmagania z kolejnymi ludźmi, którzy na niego krzyczeli, widziałem starania, gdy pracował, dostając w zamian jedzenie i zadaszone miejsca, gdzie spędzał noce. Byłem świadkiem, jak ciężko przeżył kolejne lata i zimy, jak rósł, stawał się wyższy, a jego oblicze zmieniało się na bardziej poważne i dorosłe. Zmężniał, lecz w środku był takim samym dzieckiem, które uratowałem przed upadkiem i śmiercią.
Nie odstępowałem go i obserwowałem z ukrycia tyle lat, że nie potrafiłem już od niego odejść. Zawsze daleko, lecz na tyle blisko, by móc go w każdej chwili zobaczyć lub sprawdzić, czy jest bezpieczny. Nie wiedziałem, w którym momencie stał się mi tak bliski, że myślałem wyłącznie o nim, zapominając całkowicie, że jego podobni ludzie pozbawili mnie sensu istnienia. On jeden mi go dał. Jeden zwyczajny człowiek. Jedno niewyrośnięte dziecko, jego dotyk, jego uśmiech, jego zapach były jak lekarstwo na cały ból, jakiego doświadczyłem.
I dlatego, zanim się spostrzegłem, zamiast pilnować siebie – w pewnym momencie straciłem czujność.
Przypomniałem sobie o tym wszystkim, leżąc na niewielkiej polanie, zraniony przez jedną z włóczni rzuconą w moim kierunku, kiedy kilkadziesiąt kilometrów od mojego człowieka polowałem. Nigdy nie pożywiałem się w pobliżu miejsca, gdzie mieszkał, zawsze wybierając odległe tereny. Nie przypuszczałem, że kilka dni wcześniej grasowały tam inne wilki, na które ludzie urządzili sobie polowanie. Nie był to rodzimy teren watahy, ale zapuścili się w tamtą okolicę, dopadli do domostw i zagryźli dużą część folwarcznych zwierząt. Chłopi się zmówili, wezwali myśliwych oraz pomoc z innych zaprzyjaźnionych wsi i zastawili pułapki. Instynkt mi podpowiadał, że coś jest nie tak, ale umysł prosił, bym szybko zaspokoił głód i wrócił przed zachodem słońca do Hua Chenga, którego zapach w tej dziczy był słaby, a ja wolałem mieć pewność, że nic mu nie grozi.
Zanim uświadomiłem sobie, że jestem otoczony, zaczęto do mnie strzelać z łuków, kusz, rzucać włóczniami, widłami – wszystkim, co wieśniacy mieli pod ręką. Wnyki ominąłem, lecz w tym ferworze jedno z ostrzy sięgnęło mojego boku, rozcinając skórę i wbijając się głębiej. Strąciłem je z siebie dopiero uderzając w drzewo, ale rana się powiększyła, więc nie miałem czasu do stracenia. Wiedziałem, że utrata krwi, mimo bólu, który mogłem znieść, spowoduje utratę sił, dlatego gnałem jak najszybciej w stronę niedużej dwupiętrowej chaty na skraju lasu.
Mijałem znajome trakty leśne, strumienie, głazy, gdzie znaczyłem obszar mojej jurysdykcji oraz las – MÓJ las, w którym od roku czułem się jak w domu, mając za sąsiedztwo starą chałupę i ludzkie dziecko wewnątrz. Chciałem być jak najbliżej niego. Nawet jak będę musiał umrzeć, to chciałbym jeszcze raz poczuć ten zapach i jego obecność.
Gdyby ludzie byli mądrzy, wzięliby ze sobą psy, ale to tylko ludzie. Zawsze zapomną o kluczowych czynnikach mogących przechylić szalę zwycięstwa na ich korzyść, bo uważają się za panów tego świata. Dlatego byli pewni swego i uwierzyli w przewagę liczebną i swój "spryt", a dzięki temu ja prześlizgnąłem się im między palcami i bez ogona tropiącego dotarłem prawie do celu. Padłem, dopiero gdy mojej krwi ubyło już za dużo, bym mógł nawet racjonalnie myśleć, a potem pierwszy raz w moim życiu straciłem przytomność.
*
Obudził mnie szmer czyichś ciężko i niepewnie stawianych kroków, które na przesuszonej wysokiej trawie brzmiały głośno nawet dla tak zamroczonej bólem istoty jak ja. Nie byłem w stanie uciec ani się podnieść, więc tylko uniosłem głowę i zawarczałem. Nieznajomy przystanął, a ja wciągnąłem powietrze, oczekując zapachu przesiąkniętego zbożem i trzodą chlewną wieśniaka, ale bardzo się pomyliłem.
Hua Cheng. Jedyny człowiek, którego przed śmiercią chciałem jeszcze zobaczyć, lecz nie odwrotnie – nie chciałem, by oglądał mnie. Tym bardziej, kiedy byłem tylko leśnym zwierzęciem, na które ludzie urządzali polowania i kiedy byłem tak słaby.
Od dekad, stuleci ludzie byli agresywni w stosunku do drapieżników, których traktowali jak zwyczajnych szkodników. Dlatego nie przypuszczałem, by nawet chłopiec, którego doglądałem i patrzyłem na niego przychylnie, w przypadku spotkania potraktuje mnie łagodnie. W końcu wilki stanowią niebezpieczeństwo i tego na pewno go nauczono.
Choć... Może właśnie z jego ręki będzie dane mi umrzeć? Ta opcja wcale nie wydawała się taka zła. Jeśli to byłby on, to oddam się temu bez walki i odejdę bez żalu.
Opuściłem głowę, czekając na jego krzyk trwogi, a po nim uderzenie, ale nic takiego się nie stało. W zamian poczułem dotyk na kręgosłupie. Wcale nie mocny lub bolesny, wręcz ostrożny i delikatny. Starałem się nie ruszać, żeby go nie wystraszyć, lecz równocześnie zastanawiałem się, co może ode mnie chcieć. No i jak mnie odnalazł? Byłem pewny, że przez lata ani razu mnie nie widział, więc jak mógł nagle pojawić się tutaj? Do tego w takim momencie, kiedy nie mogłem mu uciec i widział mnie w najgorszym możliwym stanie. Prawdopodobnie lepiej wyglądałem przychodząc na świat z łona matki ślepy i głuchy, niż teraz – niby dumny i silny, a bezbronny jak najsłabsze szczenię z miotu, któremu przez pierwsze dni życia cudem udawało się dopchać do piersi matki.
Nawet nie patrząc, czułem zapach chłopaka za sobą, a po kilku sekundach przy moich przednich łapach. Nie chciałem na niego patrzeć, nie chciałem widzieć, jakim wzrokiem on na mnie patrzy, jak się mnie boi lub, co gorsze, czuje wstręt. Powinno być mi wszystko jedno, gdyż nie różnił się niczym, od tych, którymi gardziłem najbardziej, lecz... każdy, tylko nie ten chłopak. Każdy zasługiwał na miano po części potwora, łącznie ze mną, lecz właśnie nie on. Czas, jaki ze sobą spędziliśmy, choć on nie był tego świadomy, godziny, dni, miesiące, lata, kiedy go obserwowałem, były dla mnie ważne. To był duży kawał mojego życia, którego on także stał się częścią. Bardzo ważną. Dlatego nie chciałem w moich ostatnich chwilach widzieć jego nieprzychylny wzrok. Pragnąłem zachować resztki wspomnień, jego dziecięce palce wczepione w mój kark, jego dłoń na moim pysku, jego radosne oczy, jego zapach i pamięć o wielu nocach, gdy on pozwalał mi posłuchać odgłosu bijącego spokojnie w piersi serca, a ja użyczałem mu moje miękkie futro, którym mógł się ogrzać.
Zanim jednak odpłynąłem znów w świat snów, by wkrótce wyjść na spotkanie rodzinie, której nie widziałem od lat, chłopak odezwał się do mnie.
Jego głos był cichy, lecz wyraźny. Głęboki, dźwięczny, gładki. My, wilki, nazwalibyśmy go "idealny do wycia". Miał w sobie nutę melancholii, której brakowało mi w głosach innych zwierząt. O dziwo w moich uszach brzmiał bardzo przyjemnie i znacząco różnił się od jego skrzeczącego ryku przy naszym pierwszym spotkaniu. Teraz... gdyby znów płakał... chyba byłoby to nawet znośne.
Dotknął boku, nachylając się jeszcze bardziej nad moim ciałem. Całkowicie ufnie, jakby nie zdawał sobie sprawy, że jego odkryty kark jest tak blisko moich zębów. Jednak nic by mi nie dało zabicie go. Leżałem, nadal pozwalając, by włożył coś pod moją ranę. Prawie nie czułem bólu.
Wtedy zaczął do mnie znów przemawiać. Drżał. Głos chłopaka drżał tak jak i jego dłoń na moim futrze, jak całe jego ciało. Im więcej mówił, tym bardziej docierało do mnie jego cierpienie. Z niezrozumiałych mi powodów wcale nie chciałem tego słyszeć. Nie mogłem tego znieść. Jego słowa przeszywały mnie dogłębnie nawet boleśniej niż rana.
Dotyk na moim futrze przeniósł się na pysk. Prawie sapnąłem zdziwiony. Był taki delikatny jak kiedyś. Przesuwał dłoń dokładnie w ten sam sposób, tak samo powoli, czule, zahaczając o moje ucho i zatrzymując się na karku, gdzie zacisnął palce.
Tak. To było tak bardzo tęskne i przyjemne, że sam na chwilę zadrżałem. A potem usłyszałem pierwszy szloch. Cichy, po chwili głośniejszy, a po nim krzyk, który stopniowo przeradzał się w wycie. Tak znajomy, choć już bardziej dojrzały skowyt. Kiedyś była w nim niesprawiedliwość i nienawiść do świata, dziś cierpienie, którego dawno nie słyszałem. To jak muzyka, melodia duszy grana głosem. Sam nie raz wkładałem swoje emocje w dźwięk i przekazywałem go dalej. Lecz ten chłopak... jego bezsilność i rozpacz były obezwładniające, tak czysto i precyzyjnie trafiając w serce. Moje wilcze serce.
Uniosłem pysk ku srebrnym gwiazdom, napełniłem płuca odrobiną powietrza i także zacząłem wyć.
To tęsknota za przeszłością i bliskimi.
To samotność, która towarzyszyła mi przez większość życia.
To siła, która pchała mnie do przodu.
To moja wilcza natura zamknięta i cała skumulowana w tym jednym przeciągłym dźwięku.
I w końcu – to podziękowanie dla ciebie, ludzki chłopcze, za towarzyszenie mi przez lata i nadanie memu życiu namiastki sensu i potrzeby.
To moje dziękuję. Moje przepraszam. I żegnaj.
Otworzyłem oczy, aby ostatni raz na niego spojrzeć. Jeszcze raz zobaczyć z bliska jego oczy, jego rysy twarzy, usta i tę czarną grzywę. Dotknąć nosem ciepłej, delikatniej szyi i odejść po zaspokojeniu egoistycznych pragnień.
Spotkaliśmy się. Ten pierwszy raz tak blisko i tak świadomie. Patrzył na mnie zdziwiony, oszołomiony, zatroskany, niespokojny... Pełen uczuć, pełen nadziei i szczęścia.
Dlaczego dopiero teraz dotarło do mnie, że już zawsze chciałbym patrzeć na tę istotę? Że to TA jedyna? To moja druga połówka? Moje światło, do którego lgnie moja wilcza dusza mająca kompas do swojego związanego przeznaczeniem brata krwi?
Wilki zakochują się tylko raz. Są wierne, są troskliwe, są zaślepione swoją bratnią duszą.
Dlaczego wcześniej nie zorientowałem się, że to ty?
Wtem rzucił się na mnie, prawie przygniatając do ziemi i obejmując ramionami.
– To ty... To ty... To ty... – powtarzał w kółko. Chciałem mu odwarknąć coś na kształt: to przecież ty!, ale ściskał mnie tak mocno, że myślałam, iż szybciej umrę z przyduszenia niż z powodu utraty krwi. – Twoje futro... Twoje ciepło... Twój zapach... Śniłem o tobie! – krzyknął niespodziewanie. – Każdej nocy śniłeś mi się, kiedy spałem w lesie. Za każdym razem, jakbyś był przy mnie cały czas, jakbyś naprawdę... jakbyś naprawdę... – Nie dokończył już tego zdania, przywierając do mnie i płacząc. Zalewał się łzami zupełnie tak, jak przy naszym pierwszym spotkaniu. Taki sam zapłakany dzieciak.
Jego zapach mnie otaczał. Moje futro powoli przesiąkało wonią jego skóry i łez. Nie miałbym nic przeciwko, gdyby to trwało dłużej, ale...
– Nie! – rzucił ostro wprost do mojego ucha i odsunął się, znów patrząc na moje zwierzęce ślepia. – Nie zgadzam się!
Biła z niego niezwykła pewność i stanowczość, tak jakby chciał przekonać mnie, że nie...
– Nie możesz teraz odejść! Nie pozwolę na to!
A co ty masz niby do gadania? – Chciałem zapytać.
– Idziesz ze mną, rozumiesz? – powiedział, przyklękając wyżej mojej głowy i siłą ją podnosząc. – Współpracuj... Podnieś się, słyszysz? No, podnieś to wielkie cielsko, wiem, że masz jeszcze trochę siły, skoro podnosisz głowę i wyjesz!
Przeceniasz mnie, ludzkie dziecię – pomyślałem, lecz jego upór nawet mi się podobał, dlatego spróbowałem wstać.
Warknąłem z bólu, ale chłopak się nie przestraszył i mnie nie puścił, za to nawet podwoił starania, jeszcze mocniej podciągając mnie w górę. Przekręciłem się na brzuch, a on szybko zmienił miejsce i podłożył ręce ze swoją kurtką pod moją ranę. Tym razem wyszczerzyłem zęby w niemym ostrzeżeniu, ale zrozumiał mnie od razu. Przesunął dłonie obok, by nie dotykały mnie w najbardziej bolącym miejscu i znów spróbował podnieść. Zebrałem w sobie resztkę sił i dźwignąłem się na proste, nieco drżące łapy.
Chłopak, choć wysoki, lecz przeraźliwe chudy, nie puszczał mnie, nawet nie próbował, w ja czułem, jak kości jego przedramion wbijają się pomiędzy moje żebra. Zdusiłem w sobie kolejne warknięcie i stanąłem pewniej, oddychając szybko i wypuszczając białe gorące obłoczki pary.
– Musimy iść – mówił. – Wstałeś, więc musisz mieć jeszcze siłę zrobić parę kroków. No dawaj. Chodź. – Pchał i ciągnął mnie jednoczenie, nie puszczając trzymanego przy krwawiącym boku materiału. Dociskał go mocno, aż chciałem mu odgryźć rękę, ale powstrzymywała mnie jego zaciętość i wytrwałość w powtarzaniu, że będzie dobrze, tylko muszę przestać się lenić, wziąć się w garść i po prostu zrobić krok. Najpierw jeden, a kolejne to już będzie pestka.
Ta jego pestka musiała być wielkości dorosłego dzika, bo chodzenie z nim przypominało trakt do piekła przez najgorsze katusze, jakie diabeł mógł wymyślić!
Jednak wbrew moim warknięciom ani razu nie zaskomlałem z bólu i szedłem tak uparcie, jak on nie przestawał gadać, choć widziałem, że ma coraz mniej sił. Sam więc zacisnąłem pysk i starałem się nie dodawać mu ciężaru.
Nie wiem, jak długo toczyliśmy się jak dwa ślepe szczenięta. Byłem półprzytomny i chyba tylko świadomość, że on też idzie i jak padniemy, to obaj, doprowadziła nas do jego chaty. Ostatni kawałek po drewnianych, ledwo trzymających się stopniach mógłbym porównać do... Nie, nic nie równało się trudowi pokonania tej przeszkody.
Kiedy przekroczyliśmy drzwi, ległem całkowicie pokonany, a chłopak na mnie. Nie miałem siły go zrzucić, więc po prostu trwałem tak, dopóki ciężar w końcu ze mnie zdjęto i zaczął się czas, gdy mój umysł szybował między jawą a snem. Budziłem się, zasypiałem, warczałem, piłem wodę wlewaną mi do pyska jego dłońmi i ponownie zapadałem w głęboki sen.
Naprawdę nie mam pojęcia, ile to trwało, ale jak w końcu się obudziłem, leżałem na czymś miękkim, pachnącym jak chłopak i było mi niezwykle ciepło. Bok ciała pulsował bólem, lecz coś było na nim mocno zaciśnięte i nie czułem już tak intensywnego zapachu krwi. Zastąpiła ją jakaś śmierdząca cywilizacją mikstura, którą musiał mnie tam nasmarować. Na lewej stronie głowy czułem rozchodzące się ciepło i lekkie szczypanie.
Poruszyłem łapą, natrafiając na coś miękkiego, a potem wciągnąłem więcej powietrza, aby zorientować się, gdzie byłem. Kurz, stare drewno, lekki zaduch, słodycz krwi, ale w tym wszystkim przeważał charakterystyczny zapach wyjątkowej osoby: komfortowy zapach chłopca. Był wszędzie. Na posłaniu, na którym leżałem, w mojej sierści... krążył w całym pomieszczeniu.
Podsunąłem pysk wyżej, tylko po to, by dotknąć nosem ciepłej i delikatnej nagiej skóry. Rozchyliłem nozdrza i pozwoliłem wypełnić je wonią bliskości, przywiązania, tęsknoty i dawno zapomnianej miłości, jaką dawała mi moja matka, kiedy byliśmy tylko ona, ja i moje rodzeństwo.
Krtań chłopaka zadrżała, połaskotała mnie w nos i głośno kichnąłem, mokrymi kropelkami znacząc ludzką skórę. Wysunąłem język i polizałem ją. To było niemal mechaniczne. Gdy dawniej zdarzało nam się kichnąć na kogoś, wypadało go wylizać i doprowadzić jego futro do porządku oraz czystości. Tym razem ramiona złapały mnie za szyję i przyciągnęły mocno do kościstego ciała. Jego jabłko Adama drgnęło, a po nim chłodny, wilgotny pokój wypełnił głośny śmiech.
– Co robisz? – zapytał, gdy zdołał odsunąć w końcu mój pysk na bok. – Przestań, mam łaskotki!
Przesuwał moją głowę, a ja usilnie chciałem powrócić do jego szyi. Ostatecznie wsadził głowę pod moją, więc dałem za wygraną. Dziwiłem się, że przeżyłem. Rana z początku nie była śmiertelna, ale późniejszy bieg ją powiększył, a w międzyczasie straciłem tyle krwi, że naprawdę powinienem był tam zdechnąć.
Otworzyłem oczy, ciekawie rozglądając się po wnętrzu domu, w jakim od roku przebywał Hua Cheng. Oprócz wysokiego kojca, gdzie obaj leżeliśmy, były tu drewniane przedmioty powszechnego użytku używane przez ludzi oraz pojedyncze okno, gdzie każdej nocy z lasu widziałem siedzącą ciemną postać. Patrzyliśmy na siebie, choć byłem pewny, że on mnie nie widzi. Jednak ja cały czas tam trwałem, pilnując się, by nie podejść za blisko i zdradzić ze swoją obecnością. Teraz byliśmy wewnątrz drewnianej chaty, razem.
Tej nocy odnalazł mnie, pomógł i zmusił, bym się nie poddał. Dał mi schronienie, opiekę i własne towarzystwo. Patrząc na świat za oknem, zastanawiałem się, czy kiedykolwiek dostałem więcej niż dzisiejszej nocy.
Dlaczego ode mnie nie uciekł, kiedy mnie zobaczył? Dlaczego mnie w ogóle spotkał? Powinien siedzieć tu, jak robił to każdego dnia. Dlaczego był tam, gdzie ja dogorywałem?
– To naprawdę ty – powtórzył słowa, które kierował już do mnie na polanie.
Uniosłem głowę i łapami odepchnąłem się od niego, by spojrzeć mu prosto w oczy. W oddali ponad drzewami słońce zaczynało swój codzienny rytuał wschodu i przyświecało na połowę mojego białego łba. Chłopak leżał z twarzą lekko zacienioną, choć ja i tak widziałem ją doskonale. Jego oczy wpatrywały się we mnie z nieukrywaną ciekawością, ale bez obaw. Te usta, które tak często zaciskał, by wytrzymać kolejny dzień, były uchylone, jakby chciał o coś zapytać, przekazać mi, upewnić się.
Nie mogłem go tak pozostawić.
Duma, którą od poczęcia miałem jako wilk, przestała się w tej chwili dla mnie liczyć. Przestała być moim priorytetem. My, szlachetnie urodzone wilki, mamy jedną cechę, umiejętność, którą nie ma nikt inny z mojego gatunku. Jest unikatowa, jednak większość z nas nie korzystała z niej przez całe swoje życie, umierając i zabierając jej tajemnicę ze sobą.
Zbliżyłem mój nos do jego nosa i zamknąłem oczy. Jeśli by się odsunął, to nigdy więcej nie spróbowałbym, lecz on po prostu złapał mnie za futro pod uchem i potarmosił. Jak zwykłego psa.
Cóż... skoro już go wybrałem, to mogę zgodzić się i na takie bezczelne zachowanie, bez szacunku do mojej pozycji i szlacheckiego w wilczej społeczności pochodzenia.
Od tak dawna nienawidziłem ludzi, że kiedy chciałem zakończyć swój marny żywot, pojawiłeś się ty, ze swoim rozdzierającym serce, autentycznym krzykiem rozpaczy. Targnął mną nagły impuls i uratowałem cię, ale potem pojawiła się ciekawość. Tego jak z niewinnego i bezbronnego stajesz się zły – tak jak inni ludzie, co moim zdaniem miało nadejść nieuchronnie. Jednak doprowadziło tylko do zobaczenia, jak dobry jesteś. Rozbudziłeś we mnie uczucia, które mogę skierować tylko na ciebie, mając niemal pewność, że czujesz dokładnie to samo. Emocje, których nigdy nie znałem i nigdy nie doświadczyłem, bo jeszcze nigdy nie czułem się tak żywy, jak podążając twoim śladem przez te kilka ostatnich lat.
Moje imię to Xie Lian i jestem ostatnim pozostałym przy życiu wilkiem, który posiada zdolność przyjęcia ludzkiego kształtu.
Nie. To zupełnie nie tak, że kiedykolwiek moja rasa chciała wmieszać się w ludzki świat i tam siać spustoszenie, niszcząc go od środka. To było coś przeciwnego. Dla nas to jak piętno dlatego zazwyczaj nikt nie przemieniał się bez względu na to, jak bardzo przyparty był do muru i mogło mu to uratować życie. Prawie bez wyjątku wybieraliśmy śmierć jako czworonożne zwierzę, niż życie dwunoga bez futra. Dla nas człowiek był jedynie oznaką hańby, chciwości, obłudy, zakłamania, więc się nim brzydziliśmy, zwłaszcza ja, który na własne oczy widziałem, do czego jest zdolny.
Dlatego ten jeden raz, matko i ojcze, bracia i siostry, wybaczcie mi, że przed tym człowiekiem ukazuję swoją drugą, niechlubną stronę. Myślę, że gdybyście byli pewni, tak jak ja w tej chwili, że to "ten", pisany wam przez gwiazdy, którego miejsce gości w sercu i sprawia, że czuję się szczęśliwy, o którego martwię się, nie widząc go, którego potrzebuję, by nadal istnieć, wybaczylibyście mi i może zrozumieli.
Uniosłem znad posłania łapę, którą bez pośpiechu kierowałem ku górze i młodzieńczemu obliczu. Chwilę później już dotykałem jego gładkiego policzka. Lecz nie poduszkami łap, ale opuszkami ludzkich palców.
* * * * * * *
III. Hua Cheng
Doprowadzenie przerośniętego wilka do mieszkania było ponad moje siły. Zdziwiła mnie współpraca w dotarciu do domu i mimo ran oraz ogromnego bólu, jaki musiał odczuwać, doszedł aż tu, po czym padł na gołe deski tuż za progiem. Ja także nie miałem siły i padłem na niego, modląc się, by ktoś mnie dobił i zabrał mi wszystkie mięśnie, które piekły jak diabli.
Kilka minut leżałem na gorącym cielsku, w jego puszystej sierści i powoli uświadamiałem sobie, że moje przypuszczenia były słuszne. On musiał być tym czymś, tym kimś, z którym coś mnie łączyło. Jakaś niewidzialna więź, która jednocześnie uświadamiała mi, że naprawdę nie jestem sam. Od kiedy go zobaczyłem i im więcej czasu z nim spędzałem, to uczucia pogłębiało się i ewoluowało w pewność. Mógł być tylko zwierzęciem z puszczy, dzikim i niebezpiecznym, drapieżnym i groźnym, lecz to on musiał mnie uratować, kiedy prawie spadłem w przepaść naszego wzniesienia niedaleko sierocińca i to on był przy mnie każdej nocy, gdy spałem pod gołym niebem. Cały czas myślałem, że to tylko przyjemny sen, ale to stworzenie było prawdziwe i żywe jak ja.
I o dziwo miałem pewność, że rozumiało wszystko, co do niego mówiłem.
Dźwignąłem się i z niego zsunąłem.
– Jeśli chcę, żebyś nadal był żywy, to na pewno nie mogę tak na tobie leżeć – zreflektowałem się szybko, mamrocząc pod nosem i ciężkim krokiem poszedłem do łazienki.
Nalałem do miski wodę, wziąłem jeden z ręczników i wróciłem do niego. Krew nasiąkła w moją kurtkę, ale nadal nie wylewała się na parkiet – to dobry znak, zwłaszcza że wilk nadal oddychał. Zacząłem ostrożnie zmywać krew z jego futra, a potem przekręciłem go tak, żeby przemyć ranę. Była głęboka, z równymi brzegami i wyglądała jak zrobiona ostrym narzędziem. Polowanie na zwierzęta było w tych rejonach całkiem popularnym zjawiskiem. Zarówno mięso jak i skóry zwierząt to towar, za który otrzymywało się duże pieniądze.
Nie miałem umiejętności w zajmowaniu się takimi ranami, ale mogłem to czymś związać. Przemyłem jeszcze ranę preparatem ziołowym, który kupiłem kiedyś na targu i wziąłem czyste prześcieradło, drąc je na paski. Część przyłożyłem do rany, a długimi kawałkami przewiązałem wilka. Był ciężki, ale nieprzytomny pozwalał mi na okręcanie go w jedną i drugą stronę, więc zabieg przebiegł dość sprawnie.
Otarłem spocone czoło i zastanowiłem się, co z nim zrobić. Pozostawianie go tak na podłodze przy drzwiach było wykluczone, pokój był nieszczelny i z każdej strony zawiewał wiatr. Zrobiłem więc jedyną rozsądną w tym przypadku rzecz – dźwignąłem go i drżąc na całym ciele z wysiłku, przeniosłem do łóżka. Po upewnieniu się, że nadal żyje, poszedłem pod prysznic, a potem wróciłem skonany do łóżka. Wilk ciężko dyszał, więc już na wpół przytomny dałem mu jeszcze wody, a potem padłem jak długi obok niego i usnąłem.
Obudziło mnie dopiero kichnięcie zwierza, więc zacząłem się śmiać, próbując się schować przed jego zimnym mokrym nosem. Przez chwilę szamotaliśmy się, po czym schowałem się pod jego futrem, ale on odepchnął się łapami i musiałem na niego spojrzeć. Był naprawdę piękny. Jego duża głowa z tymi sterczącymi uszami, które aż prosiły się, by je dotknąć i te wilcze jasnobrązowe mądre oczy, jakby patrzyły w głąb mnie. Czułem się pod tym wzrokiem nagi i bezbronny, ale nie mogłem się mu oprzeć i oderwać wzroku.
Niespodziewanie jego nos dotknął mojego i zamknął oczy. Może to była jakaś forma wilczego podziękowania, wilczej komunikacji, dlatego zrobiłem to samo. Powietrze dookoła mnie poruszyło się, jakby wilk się przekręcił albo machnął ogonem, więc otworzyłem oczy, ciekawy, co robi.
Przed sobą miałem utkwione we mnie oczy – te same co wcześniej, lecz cała reszta jego posiadacza nie była już taka. Mój policzek przesłoniła ciepła ludzka dłoń, która nie należała do wilka, lecz człowieka.
Zamrugałem i odchyliłem się w tył, szukając oparcia dla dłoni, ale oczywiście runąłem z mojego wąskiego jednoosobowego łóżka na podłogę. Nie przestawałem patrzeć na nieznajomego, którego dłoń ciągle była w górze. Przeniósł wzrok ze mnie na swoją rękę, a potem na resztę ciała, po czym pochylił się, oparł o łóżko i podał mi rękę w geście pomocy.
Rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu wilka, ale przepadł bez śladu. Powróciłem wzrokiem do młodego mężczyzny i dopiero zauważyłem jego pierś z luźnym prowizorycznym bandażem dookoła, który zsunął się w dół. Od razu poznałem skrawki prześcieradła, które niedawno sam własnoręcznie porwałem.
Zamarłem ze wzrokiem wbitym w odsłonięte żebra.
Jak...?
Szybko podniosłem się z podłogi i omijając jego palce, zbliżyłem się, patrząc na lewy bok – miejsce, gdzie biały wilk miał ranę. Ten człowiek miał taką samą i właśnie zaczynała z niej spływać krew. Chwilowo nie zawracając sobie głowy rozwiązaniem zagadki tożsamości nieznajomego, chwyciłem za złożony materiał służący za gazę i przyłożyłem do ciała. Następnie złapałem jego dłoń i mocno przycisnąłem ją do rany. Mężczyzna warknął na mnie jak wilk wielokrotnie wcześniej, ale nie miałem czasu na słuchanie jakichkolwiek narzekań. Odwiązałem kawałki prześcieradła i jeszcze raz związałem ciasno dookoła klatki piersiowej. Po wszystkim poszedłem po wilgotny ręcznik i zmyłem krew.
Dopiero po tym, ciągle zdezorientowany usiadłem na skraju łóżka – na tyle daleko od dziwnego młodego człowieka, który pojawił się nie wiadomo skąd, na ile pozwalała mi długość materaca. Zerknąłem na niego. Był całkowicie nagi, więc od razu chwyciłem za kołdrę i zasłoniłem mu dolną część ciała. Po tym znów się odsunąłem i z nadal niegasnącą ciekawością zacząłem jeszcze uważniej mu się przyglądać. On także na mnie patrzył, lecz ze spokojem i dostojnością, siedząc prosto, nie rozglądając się na boki i mając oczy utkwione tylko we mnie.
– Xie Lian. – Bez żadnego skrępowania swoim roznegliżowaniem przemówił do mnie młodym, przyjemnym głosem, wyciągając ponownie dłoń przed siebie. – Tak chyba ludzie się witają.
Skinąłem dwukrotnie głową, po czym nadal nie do końca pewny jego intencji odwzajemniłem gest.
– Hua Cheng – powiedziałem.
Choć nie mogłem w to uwierzyć, musiał być moim zaginionym wilkiem. Nie było możliwości, by nim nie był! Jednak ta zamiana, czarodziejska metamorfoza była daleko poza logiką. Dlatego czułem się całkowicie zdezorientowany, choć zainteresowany – nim i tą magiczną więzią, jaka między nami istniała.
Wilk-człowiek uścisnął moją dłoń mocno, nie przestając intensywnie patrzeć na moją twarz. Poczułem się odrobinę onieśmielony jego bezpośredniością, więc miałem nieodpartą potrzebę, by powiedzieć coś jeszcze, dlatego dodałem:
– To znaczy... – zacząłem, przełykając zakłopotanie – wszyscy tak na mnie wołają, ale mama mówiła do mnie Hong-er. A że byłem trzeci najmłodszy w całej rodzinie, więc równie dobrze możesz mówić San Lang – wyjaśniłem. Sam nie wiedziałem, co wygaduję. Co jego może obchodzić, ilu miałem kuzynów i ile imion posiadałem? A więc, by wybrnąć z mojej chaotycznej wypowiedzi z twarzą, zakończyłem: – Mów do mnie, jak ci najwygodniej.
Mężczyzna nie poruszył się, jego wyraz twarzy się nie zmienił. Patrzył. Ja także, próbując do ocenić. Ciało miał szczupłe, ramiona z zarysowanymi mięśniami. Wyglądał na niższego ode mnie, ale o wiele silniejszego.
– Trzeci... młody... – powtórzył. – San Lang.
– En.
Puścił mnie i usiadł ze zgiętymi ustawionymi ku górze kolanami, a dwie dłonie oparł przed sobą pomiędzy nogami – zupełnie jak pies. Najgorsze, że kołdra, którą go przykryłem, zatrzymała się na go górze jego ud, odsłaniając... tę część ciała, po której można poznać czy dana osoba jest mężczyzną, czy kobietą.
Odwróciłem głowę w bok tak szybko, jak zobaczyłem, czego nie powinienem i, przysuwając się bliżej, po omacku zabrałem mu pościel i ponownie przykryłem całe nogi. Drugą dłonią musiałem podnieść jego ręce, gdyż w tej pozycji wyglądał trochę dziwnie. On natomiast bez ostrzeżenia objął nimi moją głowę i przysunął twarz do szyi. Obie własne dłonie przestały się ruszać, za to umysł odbierał teraz mnóstwo informacji z otoczenie, a przodowało mu niesamowite uczucie bycia przytulanym przez inną osobę. Robił to już wcześniej jako wilk i nawet ja sam się w niego wtulałem, głaskałem go czy nawet drapałem za uchem, ale... teraz to nie to samo!
Nosem delikatnie potarł moją skórę pod brodą i znów się odezwał, tym razem ciszej, choć będąc tak blisko mojego ucha, brzmiało to niesłychanie głośno:
– Moja wataha też nazwała szczenięta ich wiekiem lub kolejnością w miocie. Dlatego nie chcę nazywać cię jak inni ludzie lub jak twoja matka. San Lang to dobre imię. Pasuje ci.
W dalszym ciągu trzymał mnie za szyję, więc zachęcony jego ciepłym ciałem także go objąłem. Nie miał na sobie ubrań i zachowywał się zupełnie swobodnie, jakby nic mu nie było potrzebne, a nagość była całkowicie zwyczajna. Przez jego plecy przebijał gorąc, jakby wnętrze ciała wypełniała żarzącą się kula – był zupełnie inny niż jakikolwiek człowiek, którego znałem lub miałem okazję objąć. Inny niż moja mama czy tato. Miał w sobie coś zwierzęcego. Zachowanie, zapach lasu i chyba niezwykłe kojące właściwości wszystkich futrzastych czworonogów. Kiedy wcześniej go głaskałem, a teraz jedną dłonią dotykałem pleców, drugą wsunąłem w jego długie brązowe włosy i czułem, jakie są przyjemne w dotyku. Może nie tak miękkie i gęste jak jego futro, lecz dotykanie ich sprawiało mi tyle samo przyjemności i uspokajało. Zastanawiałem się, czy w związku z tym, że jego futro było białe, to włosy też takie powinny być, ale zdecydowanie w takich wyglądał lepiej, więc nie rozstrzygałem tego dylematu dłużej.
Wtem ucisk ramion się zwiększył, a po chwili bokiem opadliśmy na łóżko. Nie dał mi czasu nawet na zdziwione westchnięcie, bo sekundę później już byłem nakrywany kołdrą, którą Xie Lian z siebie zdjął i teraz mnie owijał, przytrzymując ramieniem.
– Słońce wschodzi – poinformował, kiedy skończył zawijać mnie jak niemowlaka, a ja nie wiedziałem, o co mu chodzi. – O tej porze zawsze śpisz, więc dziś także musisz być zmęczony.
– Ale ja nie...
– Nie oszukasz wilka – przerwał mi. – Poza tym jestem starszy. Starszy zawsze pilnuje szczeniąt. Powinieneś zasnąć.
– Ale ja nie jestem wilkiem – zaprotestowałem.
– A ja nie jestem człowiekiem, żebyś mógł się ze mną sprzeczać.
– Wilkiem do końca chyba też nie... – zacząłem mówić, lecz usłyszałem ciche warknięcie i zamilkłem.
Znał mnie i moje przyzwyczajenia bardzo dobrze. Moją rutynę. Jeśli to naprawdę on towarzyszył mi przez większość swojego życia, obserwując z ukrycia i pomagając, kiedy uciekłem z sierocińca i miesiącami błąkałem się po lesie lub od jednego gospodarstwa do drugiego, szukając pracy, to musiał mnie chyba w jakiś sposób polubić. Tylko kiedy i dlaczego? Czym sobie zasłużyłem na takie względy?
Pół twarzy miałem przykryte kołdrą, więc uśmiechnąłem się, żeby mnie nie widział i zapytałem:
– Wataha to jak duża rodzina?
– Duża i bardzo zżyta – odpowiedział.
Naciągnąłem jeszcze mocniej kołdrę na siebie, zerkając w jego stronę. Piękna jasna twarz połyskiwała w promieniach wschodzącego słońca. Była gładka i idealna, jakby dopiero co się narodził. Może nawet była to prawda. W moich oczach mienił się jak mały cud, na który na pewno sobie nie zasłużyłem, więc nie mogłem się nadziwić, co robił tu ze mną. Co tyle czasu robił przy mnie?
Przez to, że zachowywał się bardzo opiekuńczo, nie mogłem się powstrzymać przed kolejnym pytaniem, które nawiązywało do zwierzęcych więzi:
– Rozumiem... Czyli jesteś moim starszym bratem?
– Możesz mnie tak nazwać. Starszy brat.
– A więc Gege.
Xie Lian uniósł głowę i spojrzał na mnie.
– Tak. Xie Lian jest długie. Gege w zupełności wystarczy. Ja też nie zwracam się do ciebie jak reszta ludzi.
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej i zamknąłem oczy.
Gege... Gege... Nigdy nie miałem brata. Takiego brata.
– Porozmawiamy, jak się obudzę? Nie znikniesz? Będziesz człowiekiem czy wilkiem? – pytałem.
– Człowiekiem – odparł. – To pomieszczenie jest niewłaściwe dla mojej prawdziwej wilczej postaci.
– Wiem, że to miejsce jest brzydkie i zatęchłe... – westchnąłem. – Przepraszam.
– Nie – rzekł ze spokojem. – To zamknięta przestrzeń. Miejsce wilka jest w lesie, miejsce człowieka w tych ścianach.
– Ale może twoja rana tutaj będzie się gorzej goiła?
– Wystarczająco szybko, nie musisz się martwić. Pomogłeś mi w najgorszym momencie. Dziękuję – powiedział poważnie, bez żadnych śladów żartu, aż otworzyłem usta, lecz tylko bezgłośnie odpowiedziałem "Proszę". – Nim nadejdzie pełnia, rana się zabliźni. Wilk jest panem lasu, więc to normalne, że jego zdolności leczenia są lepsze niż ludzi.
Wilk, który jest w stanie zamienić się w człowieka?
Leżałem, zastanawiając się, co mogę powiedzieć, o co go zapytać. Tyle chciałem usłyszeć od niego, że mój umysł wirował.
– Gege?
Mężczyzna otworzył szeroko usta i bezceremonialnie zaczął ziewać, a potem podniósł rękę, którą zaczepił o swoje ucho i nagiął je w przód. Nagle zastygł bez ruchu, zabrał dłoń i spojrzał na nią, a następnie na mnie.
– Tak, San Lang?
Zaśmiałem się i nie mogłem przestać myśleć o tym, jak ten "człowiek" niemal uroczo się zachowuje. Tak jak czworonożne zwierzę.
– Wiesz... Dziękuję. Za to, że zawsze przy mnie byłeś.
Przyglądaliśmy się sobie, leżąc na jednej poduszce. Nigdy nie czułem się tak dobrze, jak w tej chwili. Miałem świadomość, że lata, w których miałem niejasne przeczucie, że jest gdzieś ktoś, kto o mnie myśli, kto naprawdę istnieje i potrafi patrzeć na mnie, tak jak ten mężczyzna teraz, nie były tylko złudzeniem. Był prawdziwy i mogłem go w każdej chwili dotknąć, aby się o tym przekonać.
Ostatecznie postanowiłem się przespać, jak mi radził. Obiecał, że nie zniknie, kiedy się obudzę. Musiałem mu uwierzyć. Z czasem się dowiem, z jakiego powodu podążał za mną tyle lat i czy to właśnie on uratował mnie przed upadkiem w przepaść.
O wszystko cię wypytam i odpowiednio ci wtedy podziękuję, choćbym miał spłacać ten dług całe życie, to poświęcę je na to. Dla ciebie.
Twarz Xie Liana nagle złagodniała i delikatny uśmiech pojawił się na jego ustach. Zamknął oczy, przytykając czoło do mojego i mocniej mnie przytulił. Jakbyśmy byli prawdziwą wilczą rodziną.
Zawsze przy mnie byłeś, więc teraz ja będę przy tobie – pomyślałem, po czym otulony ciepłem zasnąłem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro