Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Sąsiedzi (FengQing) ~ NSFW

Tagi: #lovehate, #oldfriends, #hateyouFengXin!, #littlesorrow, #howthathappened?!, #weareonlyneighbor, #lightsexualcontent.

Niniejszy one-shot jest Prequelem do kolejnego mojego Hualianowego dłuższego fanfika – "Kociarze" (będzie publikowany jesienią), a Mu Qing oraz Feng Xin są tam postaciami pobocznymi. Jednakże... nie warto nie wspomnieć o kilku szczegółach z ich przeszłości (⁠◠⁠‿⁠・⁠)⁠–⁠☆

Odrobinę burzliwej przeszłości.

* * * * * * *

– To kurwa ty!

– Znów ty!

Krzyknęli jednocześnie, mierząc się nienawistnym wzrokiem. Dłonie obu spoczywały jednakowo na klamce od swoich mieszkań.

Sąsiednich mieszkań.

Mu Qing pierwszy się otrząsnął i odwrócił szeroko otwarte oczy od znienawidzonej twarzy drugiego mężczyzny. Kolegi. Byłego kolegi.

Słyszał jeszcze, że tamten zaczyna wściekle pytać "Co tu robi...?", gdy przekroczył próg mieszkania, głośno trzaskając drzwiami i zagłuszając kolejne słowa. Domyślał się, jakie były: "Co tu robisz, kurwa?". Tak, BYŁY kolega uwielbiał przeklinać i nigdy się nie hamował. Sam miał ochotę krzyknąć tę samą frazę.

Bo co osoba, z którą miał pracować w przyszłości, (innej przyszłości, chyba nawet innym, równoległym uniwersum), a stała się jego fatum, prawdziwą piętą Achillesa, robi ledwo za kilkudziesięciocentymetrową ścianą?

– Kurwa! – jęknął, zaciskając pięść i uderzając nią w ścianę. Nie włożył w to dużo siły. A nuż udałoby mu się z tej wściekłości skruszyć cienkie regipsy i niewiele trwalsze pustaki. Tego by nie przeżył! On albo Feng Xin. Na pewno któryś z nich musiałby zniknąć z tego bloku... miasta, a najlepiej przenieść się na inny kontynent. On nie zamierzał. Zaledwie dwa tygodnie temu znalazł idealne mieszkanie za niewygórowaną cenę. Peryferia metropolii, trzypiętrowy blok, a on na najwyższym piętrze, z kojącym widokiem na łąki i lasy.

Teraz miałby z tego zrezygnować i znów się przeprowadzać?

– O nie, na pewno nie zrobię tego przez ciebie – mówił, zgrzytając zębami i hamując się przed dalszym głośnym przeklinaniem. – Jeśli ktoś opuści ten blok, to będziesz ty!

* * *

Nie miał pojęcia, skąd Feng Xin się wziął w takim miejscu. Co robił, odkąd ostatni raz widzieli się dwa lata wcześniej i pobili. Nie obchodziło go to, tak samo jak obecny mężczyzna. On i jego życie to coś, z czym nie miał zamiaru mieć cokolwiek wspólnego. Choćby w najbliższym milenium!

Pozostawała kwestia sąsiedztwa. Postanowił, że jeśli Feng Xin będzie się do niego rzucał – obojętnie czy słownie, czy fizycznie – uprzykrzy mu życie tak, że sam będzie chciał się wynieść.

Uśmiechnął się, kiedy o tym myślał. Kroił szczypiorek, który z taką siłą wrzucił na patelnię do rozbełtanych jajek, jakby chciał je zetrzeć w proch. Wytarł dłonie o ścierkę i wyciągnął mały notes. Jedną dłonią mieszał jajecznicę, a drugą pisał w podpunktach pomysły na wyprowadzenie Feng Xina z równowagi. Nie, żeby było to diabelnie trudne. Już się nienawidzili, więc teoretycznie jego zadowolona mina powinna być dostatecznie dobra, ale prędzej piorun go strzeli, niż będzie się uśmiechał do tej zdradzieckiej mendy!

– Kaktus mi urośnie na dłoni, jeśli... – mruczał pod nosem, skupiając się na pisaniu i tworząc z jajecznicy "jajeczne wióry z upstrzonymi zielonymi kropkami".

Nawet tego nie zauważył.

Zjadł śniadanie, nie przejmując się dziwnie spalonym smakiem posiłku i skończył uzupełniać czwartą stronę. Spojrzał na balkon i za okno. Padało. Cieszył się, że tego dnia może pracować w domu. Miał nadzieję, że Feng Xin wyszedł i nie wziął parasola. Do tego samochód mu się zepsuł, o ile go miał, szef zlecił mu milion zadań na "wczoraj", o ile pracował pod kimś, oraz oczywiście oblał się kawą i cały dzień spędzi wyglądając jak ostatnia fleja. Tego, że pija kawę, był pewny. W końcu w przeszłości nie raz...

Mocniej przycisnął końcówkę długopisu do kartki, tworząc w niej małą dziurę.

Odrzucając wszystkie wspomnienia przeszłości, na autopilocie za jednym zamachem wypił całą zawartość szklanki z herbatą, a potem umył naczynia. Jego umysł zajął się czekającą go pracą. Tylko tym i niczym innym. Nie będzie o "nim" więcej myślał!

Chyba że po to, aby utrudnić mu życie.

Aktualne życie.

Poprzednie spieprzyłeś nam obu.

* * *

Każdego dnia kolejnego tygodnia był przygotowany na konfrontację. Spodziewał się zastać mężczyznę, kiedy sam wychodził z domu do pracy, wyrzucał śmieci, robił zakupy w pobliskim sklepie, a nawet późno w nocy wracał z baru. Odbierał paczkę, witał się z sąsiadką z niższego piętra, szedł na poddasze rozwieść mokrą pościel lub zbiegał ze schodów, uświadomiwszy sobie, że przez myślenie o Feng Xinie zapomniał o ważnym szkoleniu.

Czekał, ale ani razu go nie spotkał.

Ba! Nawet mało co go słyszał!

Miał nadzieję, że da mu możliwość powalenia w ścianę, kiedy włączy za głośno muzykę, że z lenistwa wystawi worek ze śmieciami, aby wyrzucić go "za chwilę", a on przez tę chwilę zdąży uszkodzić worek, żeby wszystko się rozsypało. Przez kilka dni nawet stawiał kocie przysmaki na jego wycieraczkę, z nadzieją, że jakiś dachowiec przyjdzie i obsika mu drzwi, a potem inne koty się dołączą, znacząc swój teren. Niestety. Smakołyki znikały, ale smrodu kociego moczu nie wyczuł.

Raz "przypadkowo" wysypały mu się pineski, ale albo ktoś zdążył je sprzątnąć, albo Feng Xin chodził w butach o grubej podeszwie. Nie pamiętał, jak dokładnie był ubrany przy ich spotkaniu. Dawniej... Dawniej to było dawniej. Zamierzchłe czasy, o których nie warto wspominać. Żaden z nich nie jest dawnym sobą i nigdy nie wrócą do bycia choćby znajomymi.

W niedzielę sam nie mógł się powstrzymać i już o siódmej rano puścił na cały regulator Rammsteina. Ustawił głośnik specjalnie na ścianę mieszkania Feng Xina. Nikt nie zapukał, żeby wyłączył lub choćby ściszył muzykę.

Dziwne. Kiedyś nienawidziłeś takiego rzępolenia...

Wystawił na balkon kapuśniak – tak kwaśny, że wietrzył po nim mieszkanie cały dzień. Na dworze wiatr wiał idealnie na balkon i otwarte okno do sąsiada. Niestety, to także nie podziałało i go nie zdenerwowało, czyli zachęciło, aby przyszedł i się awanturował.

Spróbował więc inaczej – wysmarował mu masłem klamkę, potem na jego skrzynce na listy napisał permanentnym pisakiem "małe ptaki odleciały, dlaczego twój nadal tu jest?". Znalazł ten tekst na jakiejś stronie internetowej dla nastolatków i nie, żeby sprawdzał, jakiej długości jest przyrodzenie Feng Xina. Ale wiedział to i w tej kwestii obaj byli identyczni, więc wiadomo, że nie miał "małego"!

Cokolwiek próbował, ile różnych prowokacji zastosował, tak nigdy nie usłyszał zza ściany wrzasku, a jego drzwi nie poczuły wściekłych knykci bądź podeszw butów sąsiada.

* * *

Dziwne – myślał, kiedy kolejny nudny dzień się kończył i powoli zapadał zmrok. – To już naprawdę staje się coraz dziwniejsze. Przecież dobrze wie, że to moja sprawka, bo kogo innego? Tu mieszka większość emerytów! Wiadomo, że i babcie, i dziadkowie bardziej zainteresowaliby się, czy ten "młody mężczyzna" sprowadza sobie inne młode kobiety i urządza orgie, a nie próbowali go stąd wykurzyć! Na emeryturze tylko plotkami można żyć. Co najwyżej wymyślaniem prezentów dla wnuków lub planowaniem sanatorium nad morzem. Nie zabieraliby sobie tematu do plotek przy popołudniowej herbacie. Dlaczego więc ten drań nadal do mnie nie przyszedł?

Na kartce postawił haczyk przy ostatniej zaplanowanej i oczywiście wprowadzonej w życie zaczepce. Odrzucił długopis na stół. Sięgnął po kubek z herbatą, przekręcił się i opierając ramieniem o szczyt krzesła, spojrzał na balkon. Upił łyk. Wypuścił powietrze. W mieszkaniu było tak cicho, że słyszał mszę z telewizora sąsiadki mieszkającej pod nim. A wcale nie należała do grupki tych odrobinę "przygłuchych" staruszków. Z pomieszczeń obok nie dolatywał żaden dźwięk. Nawet uginających się starych sprężyn w łóżku.

Czy on tam w ogóle jeszcze mieszka? – zadał sobie kluczowe pytanie.

Im więcej dni upływało, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nie. Nie, żeby narzekał, ale w pewien sposób był zawiedziony. Liczył na kłótnię. Na wykrzyczenie, co leżało mu na sercu, co o nim myśli, co przez niego stracił... Fakt, obaj stracili, ale to była wina Feng Xina. On zaczął. Ponosi więc odpowiedzialność, że dziś nie robi tego, co tak naprawdę chciał. Okej, obaj chcieli i żaden nie spełnił swoich marzeń. Chyba. Przecież nie miał pojęcia, co robi "ten zakuty łeb". Ale jeśli jednak znalazł inny sposób, żeby pozostać w tamtym świecie, to miał tylko dodatkowy powód, żeby go nienawidzić.

Odstawił kubek na stół. Stuknięcie w tej cieszy było nieprzyjemnie głośne. Wtem coś poruszyło się za oknem.

Okej, czyli już wiadomo, że jednak nadal się nie wyprowadziłeś.

Mu Qing siedział w półmroku, a w jego oknach wisiały firanki, więc nie obawiał się, że ktoś go będzie podglądał z zewnątrz, za to on miał doskonały widok na kawałek sąsiadującego balkonu. Nie widział osoby, ale na poręczy pojawiły się dwie dłonie. Jedna była przerzucona luźno, między palcami drugiej tkwił żarzący się papieros. Jego dym unosił się, ale wiatr wiał niekorzystnie w stronę przeciwną do niego. W przeciwnym razie już opieprzałby właściciela.

Dłoń z papierosem zniknęła i po kilku sekundach pojawiła się z powrotem. Feng Xin palił. Mu Qing wiedział, że nienawidzi tytoniu. Był chory na jego punkcie, a potrafił wyczuć palacza na przysłowiowy kilometr. Zawsze, kiedy znajdował u kogoś papierosy, wyrzucał je od razu do kosza. Nie raz była o to zadyma, ale nikomu nie pobłażał.

Kiedyś.

Dziś sam palił.

– Hipokryta – parsknął zawiedziony zachowaniem dawnego kolegi.

Okno miał uchylone od góry, dlatego jego zmysł słuchu wychwycił dźwięk. Ciche pociągnięcie nosem.

Dupek jest chory? Dobrze mu tak. Należy mu się. Niech zgnije w łóżku i żebym więcej nie musiał go oglądać!

Właściciel papierosa dopalił go do filtra i obie dłonie zniknęły. Mu Qing czekał na odgłos zamykanych drzwi balkonowych. Postanowił wyjść z domu i sprawdzić, czy wyrzucił peta. Od razu poszedłby z tym do zarządcy i złożył skargę. Tani chwyt, ale na razie nic lepszego nie miał na tego drania.

Tylko że nie usłyszał niczego.

Odczekał kilka minut i na palcach cicho podszedł do drzwi balkonowych. Wyjrzał. Stąd miał widok już na większą część balkonu sąsiada i aż się wzdrygnął, dostrzegając dolną część ciała Feng Xina. Siedział na podłodze. W krótkich spodenkach, z gołymi stopami i kolanami podciągniętymi do piersi. W listopadzie, kiedy temperatura zbliżała się do zera stopni. W jego dłoni spoczywał kolejny odpalony papieros.

Przez długą chwilę Mu Qing bez ruchu obserwował, jak papieros znika z jego pola widzenia i pojawia się dym. A potem trzymająca go dłoń zaczyna drżeć.

Głupi jesteś, czy co? – upominał go w myślach. – Naprawdę musisz być chory! Jarasz faje, nie potrafisz się ubrać odpowiednio do panującej temperatury, a przecież już smarkasz! Co się z tobą, do diabła, dzieje?!

Feng Xin musiał nie zdawać sobie sprawy z obecności obserwatora, bo bez pośpiechu dokończył palenie. Zgasił żarzący się tytoń w popielniczce ustawionej na szarych płytkach balkonu i dopiero wtedy wrócił do mieszkania. Przeszklone drzwi się za nim zamknęły, a Mu Qing przysunął twarz do szyby i jeszcze się upewnił, że widziany i kopcący faje mężczyzna, to nie żadna zjawa. Co prawda światło w pomieszczeniu przy balkonie się nie zapaliło, ale usłyszał jak coś szklanego jest odstawione z głośnym stuknięciem na blat stołu lub jakiegoś mebla. Nie był w mieszkaniu byłego kolegi i nic go ono nie obchodziło, dlatego nie miał pojęcia, jak tam jest. Może i odrobinę, małą odrobinę zastanawiał się, jak wygląda jego aktualne życie, ale istniały granice przyzwoitości i nie zamierzał nawet wychylać się przez barierkę swojego balkonu, by zajrzeć do wnętrza! Co to to nie!

Choć... zachowanie mężczyzny znacznie odbiegało od tego zapamiętanego z czasów szkółki, na którą wspólnie się dostali.

– A pies by go jebał – wysyczał, pozwalają sobie bardzo wulgarnie na wyrzucenie z siebie irytacji. Oraz, do czego nie chciał się przyznać, zaniepokojenia.

* * *

Minęła doba, w ciągu której z mieszkania Feng Xina nareszcie zaczęły docierać jakieś konkretne dźwięki. Na przekór temu, co sobie Mu Qing obiecywał, wzbudziły one w mężczyźnie bardziej zmartwienie niż złość i chęć wezwania policji, całej społeczności staruszków z tego osiedla i Bóg wie kogo jeszcze, żeby wywalić stąd niechcianego znajomego.

Byłego – oczywiście.

Bo co by nie było, Mu Qing nie był bez serca, a osoby chore – czy przyjaciel, czy wróg – nie mogły być sądzone tą samą miarą, co w pełni sprawne i tryskające zdrowiem.

A Feng Xin od samego rana kaszlał. Kiedy nie kaszlał, smarkał, kiedy nie smarkał, siarczyście przeklinał, a kiedy nie wydawał z siebie żadnych dźwięków, Mu Qing nasłuchiwał z uchem przy ścianie, czy na pewno żyje. Na szczęście – lub niestety – Feng Xin nie kopnął w kalendarz i nadal okupował sąsiednie mieszkanie.

Mu Qing tego dnia miał kilka ważnych dokumentów do opracowania, dlatego siedział skupiony w kuchni z laptopem na stole i obok prowadząc notatki. Lubił tę formę zapisywania ważnych danych. Odręczne pisanie w jakiś sposób pomagało mu dotrzeć do sedna problemu i znaleźć szybkie rozwiązanie.

Nie pochodził z bogatej rodziny, ale rodzice upierali się, żeby został prawnikiem.

"To robota dla snobów" – powtarzał im. – "Lepiej się sprawdzę, pilnując prawa i je egzekwując, niż broniąc bogatych dupków, którzy często są winni, ale kasa pozwala im pozostać na wolności".

Zawsze dostawał za to od mamy szmatą po głowie, ale był uparty i postawił na swoim.

Żałował, że nie spełnił swoich marzeń.

A wszystko przez tego dupka – Feng Xina!!!

Wypił do dna chłodną herbatę i przetarł kąciki oczu. Ile już godzin ślęczał nad tym przeklętym prawem pracy? Pięć godzin? Dłonią pomasował sztywny kark. Za oknem już się ściemniało i chyba nadchodził przymrozek.

Zerknął na białą ścianę i wytężył słuch. Nic, cisza.

– Pewnie zasnął... ten cholerny dupek – niemal natychmiast rozwinął swoje spostrzeżenie.

Nienawidzę go. Szczerze nienawidzę i nic więcej! W moim sercu nie ma miejsca dla tego człowieka i na żadne pozytywne emocje! Co z tego, że jest chory! To niczego nie zmienia!

Zamknął laptopa i postanowił zrobić coś lepszego niż myślenie o dawnym koledze. Kolacja na pewno była ważniejsza od wyobrażania sobie, że leży gdzieś bez sił, nawet nie mając pod ręką szklanki wody. Wiedział, że nikt go nie odwiedza, a on nikogo nie zaprasza. Od miesiąca po drugiej stronie ściany panowała taka cisza, że prawie nie czuł, jakby miał sąsiada. Wcześniejsze dwa tygodnie, kiedy nic nie wiedział o jego istnieniu, nie były inne. Żadnych rozmów, żadnego radia, telewizora... Niemal mieszkanie-widmo.

Dziś słyszał odgłosy świadczącego, że nadal tam jest. Chory. I sam.

– Zasłużyłeś sobie po tym wszystkim, co przez ciebie straciłem – mamrotał, krojąc pomidorki koktajlowe na pół. Odstawił je na talerz, dodał plastry mozzarelli, po czym skropił to oliwą truflową i posypał przyprawami.

W połowie spożywania posiłku zza ściany dobiegł do niego nowy dźwięk. Aż włosy na ciele stanęły mu dęba.

To był jęk.

Nie jakiś jęk strasznego bólu. Brzmiał bardziej jak jęk... podczas masturbacji.

– O nie. – Wstał z krzesła, które wydało przeraźliwe skrzypnięcie. – Nie będziesz mi psuł posiłku, ty zasrany zboczeńcu! – krzyknął.

Szybkim krokiem podszedł do ściany i zaczął w nią walić pięścią.

– Won do kibla i ulżyj sobie pod prysznicem! Rzygać mi się chce! Słyszysz, perwersie?!

Jęk pojawił się ponownie. Mu Qingowi wydawało się, że nawet głośniejszy.

– No nie wytrzymam – powiedział do siebie. – Kto by pomyślał, że jesteś takim ZBOCZEŃCEM! – Ostatnie słowo wykrzyczał z kolejnym uderzeniem w ścianę, na co odpowiedź przyszła natychmiast i brzmiała:

– Ach!

Mu Qinga aż zmroziło.

– Ten chory dupek onanizuje się w łóżku, każąc mi słuchać swoich obleśnych, wyuzdanych, bezwstydnych odgłosów?! Po moim trupie!

Rozjuszony jak młody byk, któremu brakuje tylko pary buchającej z nozdrzy, mocno stukając stopami o podłogę, podszedł do drzwi. Na klamce przytrzymał dłoń dłużej, uświadamiając sobie, że skoro "dupek" w swoim ferworze zabawiania się nie usłyszał jego walenia w ścianę, to tym bardziej nie otworzy mu drzwi. Natychmiast zmienił zamiar, kierując się w przeciwną stronę – na balkon. Niewiele myślał, kiedy otwierał przeszklone drzwi, a potem w sekundę znalazł się na barierce, aby w kolejnej lądować na sąsiednim balkonie. Na stopach miał tylko skarpetki, ale zimno stanowiło teraz dla niego najmniejszy problem.

Uśmiechnął się, odkrywszy, że drzwi balkonowe są tylko zatrzaśnięte. Pchnął je z dużą siłą, aż uderzyły w stojący na ich drodze taboret. Wkroczył do mieszkania niczym Zeus zstępujący z nieba i pragnący wsadzić swoją błyskawicę komuś do gardła, aby się w końcu udławił i zamknął na zawsze.

Rozejrzał się po ciemnym mieszkaniu, szukają źródła jęków. Odrobinę się zdziwił, kiedy nie dostrzegł walających się nigdzie ubrań, pozostałości po spożytym posiłku, a nawet szklanki z sokiem lub kubka z niedopitą herbatą na stole. Leków też nigdzie nie było. Tylko rozpoczęta paczka papierosów i tania, jednorazowa zapalniczka.

Na kanapie pod kocem była jakaś podrygując "górka", którą Mu Qing zamierzał za kolejną sekundę zdzielić tak, żeby nigdy więcej nie była w stanie choćby pomyśleć o dotykaniu swojego fiuta w tym pomieszczeniu!

Znalazł się przy kanapie jeszcze szybciej, niż skończył o tym myśleć i jednym ruchem zerwał cienki polarowy koc, unosząc dłoń i będąc gotowym użyć jej do trzepnięcia kogoś przez łeb.

– Feng...! – zaczął i zastygł.

Owszem, wspomniany mężczyzna był tym "trzęsącym się jak galareta kłębkiem", ale jego dłonie wcale nie trzymały penisa, obciągając sobie, lecz kurczowo ściskały materiał swojej koszulki zaraz pod brodą. Ciepło unosiło się znad ciała, jakby był żywym garnkiem gotującej się wody. On sam ubrany tylko w zapamiętaną z poprzedniego dnia koszulkę i krótkie spodenki leżał zwinięty w kulkę i drżał przy każdym oddechu. Co kilkanaście sekund jego gardło opuszczało zbolałe jęknięcie. Teraz naprawdę zabrzmiało boleśnie. Słabo, prawie jakby śnił mu się koszmar i wołał o pomoc.

– Kurwa! – Nie wytrzymał. Miał zamiar go uderzyć, więc w obecnej sytuacji przeklnął, żeby wyrzucić z siebie tę nagromadzoną wściekłość. – Feng Xin, ty... ty dupku!

Nadal był nieziemsko wkurzony. Na niego za te jęki i ponownie na niego, że widząc go w takim stanie, nie mógł go skrzywdzić.

To było niesprawiedliwe. Podwójnie. Totalnie się z tym nie zgadzał!

Rozejrzał się jeszcze raz po wnętrzu mieszkania. Wzrokiem odnalazł lodówkę. Obaj byli w salonie połączonym z kuchnią i jedynie niewielki kontur tworzył granicę między pomieszczeniami.

Rzucił na majaczącego przez sen mężczyznę koc i przeszedł do części kuchennej. Kliknął włącznik w czajniku bezprzewodowym i otworzył lodówkę. Zamknął ją, gdyż poza światłem niczego tam nie było. Posprawdzał szafki i wyciągnął kubek oraz herbatę.

Przeklinając w myślach niczego nieświadomego Feng Xina, zaparzył herbatę i wrócił do niego, po drodze zamykając drzwi balkonowe. Chory potrzebuje dużo ciepła, a i tak wewnątrz było chłodno. Na pewno o kilka stopni mniej niż u niego.

– Ej, Feng Xin – powiedział, niedelikatnie szturchając jego ramię – wstawiaj, zasrańcu. – Śpiący nie zareagował, nadal jęcząc, ale już mniej tym denerwując Mu Qinga. – Nie masz żarcia w lodówce, wiesz? Jak ty żyjesz?

Syknął, odstawiając ciepły kubek na stół i przekręcił śpiącego na plecy, starając się go dobudzić.

– Dupku – mówił – gdzie trzymasz leki?

Feng Xin uchylił powieki, lecz tylko na tyle, żeby zobaczyć cień pochylający się nad nim.

– C-co ty tu robisz? G-gdzie ona jest? – zapytał słabo zachrypniętym głosem.

– To ja się powinienem zapytać, gdzie masz Aspirynę?

– Co? – kaszlnął, zginając się wpół. – Jaka, kurwa, Aspiryna? Gdzie jest Jian Lan?

– A skąd ja niby mam to wiedzieć?!

Mu Qing wyprostował się, a leżący rozejrzał dookoła.

– Do niczego się nie nadajesz... – wychrypiał Feng Xin.

– Mów za siebie, ty popaprany...

Feng Xin rozkaszlał się na dobre, zagłuszając Mu Qinga i jego narzekania.

– Gdzie ona jest? – powtórzył pytanie. Tym razem nawet nie patrzył, tylko na oślep, próbował wymacać coś dłonią. I wymacał. Udo Mu Qinga. – Chodź tu... do mnie... – mruczał sennie, obejmując nogę i z niezwykłą w jego obecnym stanie siłą, przyciągnął ją do siebie.

– Ejejej! – krzyczał Mu Qing, próbując wydostać się z potrzasku.

– Nie zostawiaj mnie samego... chociaż ty...

– Prosisz nie tę osobę! Feng Xin! Weź się w garść, gościu!

– Nie odchodź... – prosił słabym głosem.

– Ale...

Wyciągnął ręce, żeby odciągnąć gorący i wygadujący bzdury łeb, a wraz z nim mokre, posklejane czarne włosy. Feng Xin ścisnął go mocniej, niemal chowając głowę między jego udo a brzuch. Mu Qing przełknął każde kolejne cisnące się mu na usta przekleństwo, zmełł w zębach całą resztę słów, które tak skrzętnie zapisywał, aby potem jota w jotę powtórzyć, co przez niego stracił i jakim jest dupkiem.

Położył jedną dłoń na jego rozpalonym karku, a drugą na czole. Feng Xin, czując chłód, westchnął i rozluźnił spięte mięśnie. Oddychał przez otwarte usta, wypuszczając przez nie prawie parujące powietrze, ale i na to jego "dawny" kolega nie zareagował.

Mu Qing usiadł na kanapę, pozwalając, aby ciężka i wypełniona "nie wiadomo czym" głowa spoczęła na udzie. Mocniej naciągnął płachtę z cienkiego materiału na mokre od potu ciało w nie mniej mokrej koszulce i spodenkach, a wtedy Feng Xin się uspokoił, zapadając w głębszy sen.

– Co tu się dzieje? – zapytał sam siebie, bo od śpiącej osoby nie było szans uzyskać odpowiedzi. – Co to wszystko ma znaczyć?

*

Godzina.

Tyle wytrzymał, robiąc za poduszkę dla pocącego się jak lokomotywa, śmierdzącego potem, drżącego niczym galareta na talerzu i oczywiście pojękującego co jakiś czas chorego mężczyzny. Po tym czasie z miną, jakby szykował się do wybicia wszystkich mieszkańców bloku, wyswobodził się spod bezwładnego ciała i balkonami wrócił do siebie. Od razu zmienił spodnie na dresowe, wrzucając poprzednie razem z koszulką do kosza na pranie. Ubrał też bluzę z kapturem. Do kieszeni naładował leki na gorączkę, i witaminę C, a do reklamówki wrzucił pomarańcze, grejpfruty i jedną cytrynę, a potem z lodówki wziął przyszykowaną na kolejny dzień zupę dyniową.

Obładowany jak przekupka na targu pojawił się drugi raz tego wieczoru u sąsiada. Zamknął drzwi balkonowe, maksymalnie odkręcił kaloryfer, wylał zimną już herbatę i wstawił wodę na kolejną. Dobudził Feng Xina, wciskając mu na siłę tabletki z witaminą C oraz niemal wlewając do gardła preparat na gorączkę. Zmienił mu koszulkę na suchą, ale krótkie spodenki zostawił, ubierając na nie dresy, a na stopy grube skarpety – znalazł ubrania w szafie jego sypialni. Miał gdzieś, czy później będzie miał do niego o to pretensje. W sumie było mu to na rękę. Miał nadzieję, że dzięki temu szybciej się wyniesie. Jednak dopóki był chory, nie zostawi go samemu sobie, żeby złapał zapalenie płuc, a potem umarł na tej kanapie. Policja i dziennikarze nie daliby mu spokoju przez wiele dni. A on po to się tu przeprowadził, żeby w spokoju pracować. Już samą swoją obecnością obecny sąsiad dostatecznie dużo sprawiał mu problemów.

Usiadł na krześle, zachowując bezpieczną odległość od chorego. Nie miał pojęcia, co mu wcześniej odwaliło, że go złapał, ale nie chciał, żeby się to powtórzyło. Dlatego w ciemności, którą rozświetlał tylko księżyc i gwiazdy wiszące na niebie za oknem, przyglądał się człowiekowi, którego kiedyś uważał za kolegę. Może i się sprzeczali, tak często jak się widzieli, ale w pewien sposób sobie ufali. Stanowili zgraną drużynę. On, Feng Xin i jeszcze jeden ich znajomy.

Xie Lian.

Od dwóch lat nie miał pojęcia, co działo się w życiu u jednego i drugiego. Teraz, widząc bezosobowe mieszkanie, zastanawiał się, dlaczego człowiek, który zwykł stawiać na swojej szafce nocnej ich wspólne zdjęcie, nie ma nawet głupiej ramki w swojej sypialni. Do tego to imię, "Jian Lan". Oczywiście, że znał tę dziewczynę. Pochodziła z tego samego miasta co oni. Kiedyś kręciła się koło Feng Xina, ale ostatecznie ich trzech po zakończeniu szkoły średniej wyjechało, a ona została.

Może wrócili do siebie i zaczęli ze sobą chodzić? To byłoby prawdopodobne. Choć unikał bab jak ognia, tak z nią jedną nawiązał nić porozumienia. Może ta nić przerodziła się w coś więcej? Może ona nie wie, w jakim stanie jest jej chłopak?

Mogło tak być, ale Mu Qing nie był wścibski. Nie będzie grzebał bez pytania w cudzym telefonie.

Jeśli będzie się martwiła, sama zadzwoni.

*

Wkrótce leki zaczęły działać, bo Feng Xin już nie jęczał i nie trząsł się trawiony wysoką gorączką. Od czasu do czasu kaszlał, ale oddychał spokojnie. Mu Qing postanowił dać mu pospać co najmniej dwie godziny, czas ten samemu poświęcając na zatopienie się we wspomnieniach – marzeniach, które wspólnie dzielili i tak samo szansę na ich urzeczywistnienie zaprzepaścili. Już prawie nie pamiętał, o co dokładnie poszło, ale wiedział, że zaczął to Feng Xin. Na pewno on!

Westchnął, patrząc na dawnego kolegę, a tak naprawdę przyjaciela – jednego z dwóch, których miał w swoim życiu...

I ostatniego, bo nigdy więcej nie pozwoli się tak skrzywdzić!

W podwieszanej szafce w kuchni znalazł wyciskacz do cytrusów. Zapalił światło i nie zważając na hałas pracującego urządzenia, wycisnął sok z przyniesionych owoców. Na kuchence indukcyjnej podgrzał w garnku zupę dyniową, zrobił herbatę, dodając do niej resztkę soku z cytryny oraz sok z malin. Wiedział, że Feng Xin lubi słodkie... To nie tak, że robił to dla niego! Po prostu sok z malin ma w sobie dużo witamin, a "ten chory śmierdziel musi szybko wyzdrowieć, żebym mógł zostawić go tu samego!".

Wrócił do pokoju, ale światła nie wyłączał, żeby przypadkiem nikt nie pomylił go po raz drugi z jakąś dziewczyną. Może nawet dziewczyną Feng Xina. Tego mu tylko brakowało!

Postawił wszystko na stole i potrząsnął ramieniem śpiącego.

Feng Xin tym razem przebudził się od razu. Leżąc na małej poduszce, spoglądał w górę na stojącego nad nim mężczyznę. Powieki mu co chwilę opadały, jakby nie miał siły ich przytrzymać, ale wzrok miał przytomny. W końcu się poruszył, przekręcając ciało na plecy i głośno oddychając.

Kaszlnął i zapytał cichym, słabym głosem:

– Co tu robisz?

Usta Mu Qinga uniosły się w złośliwym uśmiechu.

– Nareszcie wiesz, kim jestem.

– Kurwa – prychnął – znamy się nie od dziś.

– Jakoś wcześniej miałeś z tym problem.

Chory znów zaczął kaszleć. Wyciągnął rękę spod kołdry i zasłonił sobie usta.

– Boże, jestem cały mokry.

– I śmierdzisz – dodał, podstawiając mu miskę z zupą. – Siadaj i coś zjedz. Potem wypij ciepłą herbatę. Razem z sokiem są na stole. Ja będę wracał do siebie.

Feng Xin wyglądał na nadal zamroczonego, bo nie zmieniał swojej pozycji, trzymając dłoń na czole i palcami pocierając skronie.

– Która jest godzina?

– Nie wiem. Dziewiąta, może dziesiąta wieczorem. Nie mam pojęcia.

– Yhm – mruknął i dopiero wtedy podniósł się do siadu, pozwalając, aby koc zsunął się z jego ramion. – Ty mi dałeś tę bluzę? – Pod polarowym ciemnoszarym materiałem pomacał się też po nogach, ze zdziwieniem dodając: – I spodnie?

– A kto? Wróżka?

Mężczyzna mu nie odpowiedział, sięgając po ciepłą miskę i kładąc ją sobie na kolanach, na kocu.

– Dziękuję – powiedział.

Łyżką powoli nabierał gęstą zupę. Dmuchał i jadł bez słowa. Głowę miał spuszczoną, wzrok utkwiony w posiłku. Mu Qing także milczał, choć aż go korciło, żeby coś powiedzieć, najlepiej niemiłego, co by bardziej dobiło drugiego mężczyznę, a jeszcze lepiej – wkurwiło. Ale nawet w półcieniu widział, że dłonie trzymające miskę z łyżką drżą.

Sapnął, rzucił krótkie "zamknij za mną drzwi" i wyszedł tak jak tu przyszedł – balkonem.

Tej nocy, w łóżku leżał prawie godzinę, nie mogąc zasnąć. Patrzył tępo w sufit, a wewnątrz ciała czuł... piekącą irytację. Po tygodniach szukania okazji do konfrontacji znalazł ją, ale Feng Xin był tak chory, że początkowo chyba nawet go nie poznał. Potem... zachowywał się jak nie on. Jak słaby, samotny człowiek. Mężczyzna, którego znał od dziecka, był głośny, energiczny i w gorącej wodzie kąpany. Dużo mówił, jeszcze częściej przeklinał lub narzekał i uwielbiał się z nim kłócić. Och, czasami myślał, że to był jedyny cel w jego życiu. Okazało się, że niszczenie marzeń także nie wychodziło mu źle. Wręcz perfekcyjnie. Fenomenalnie.

Dlaczego więc dziś nie potrafił odpowiednio mu się za to odwdzięczyć? Wbić szpilę tam, gdzie najbardziej bolało? Patrzeć jak cierpi, czerpać z tego satysfakcję, cieszyć się, że nie tylko jemu ktoś rzuca życiowe kłody pod nogi i gównem w twarz, odpłacić tym, co dostał od niego.

Dać posmakować utraty czegoś ważnego.

A jednak. Nie potrafił mu dopiec. Choć bardzo, bardzo tego chciał, po prostu nie mógł.

– Przeklęta choroba... – wycedził przez zęby. – I przez ciebie, chory, nieodpowiedzialny kapuściany łbie, będę musiał zrobić sobie kolejny obiad!

* * *

Mu Qing spał tej nocy niespokojnie. Nie pamiętał snu, ale zbudził się z uczuciem, że stało się coś złego. Z początku myślał, że powodem tych negatywnych myśli był sen o Feng Xinie, który już samą swoją obecnością zmieniłby każdy, nawet najprzyjemniejszy sen w koszmar, ale nie chciał aż tak źle myśleć o własnym szczęściu! Feng Xin w każdej wersji, rzeczywistej czy nierzeczywistej, był zwiastunem katastrofy.

Zegar wskazywał godzinę piątą. Za wcześnie dla niego, ale próby ponownego zaśnięcia przyniosły tylko irytację. Wstał, pół godziny biegał na bieżni, po której wziął szybki prysznic, a potem przyszykował śniadanie. W międzyczasie pokroił warzywa na kolejną zupę, przejrzał na tablecie wiadomości i odpisał na e-mail z urzędu pracy, gdzie był zatrudniony jako doradca prawny. Taki z niego był prawnik jak z ogrodnika piekarz, ale na prawie się znał, co prawda karnym, ale przyswojenie sobie prawa pracy nie było dla niego skomplikowanym procesem. Dwa lata wcześniej dość szybko odnalazł się w sytuacji, kiedy pożegnał się z marzeniami.

I znów ten przeklęty Feng Xin! Czy ja nigdy nie przestanę o nim myśleć?

Wspomniawszy o nim, mimochodem zerknął na ścianę, za którą było jego mieszkanie – w tym także salon z kanapą i śpiącą na niej osobą.

Czy leki mu pomogły? Od rana nie słyszałem, żeby kaszlał. Może przeniósł się do sypialni? Zjadł całą zupę? – Prychnął. – Mam nadzieję, że umył miskę, a przynajmniej zalał ją wodą. Krem z dyni ciężko domyć, kiedy zaschnie. Wystawię mu za nią rachunek, oczywiście z odpowiednio wysokimi procentami. I za owoce. I oczywiście za stratę mojego cennego czasu.

Nim się obejrzał, wyklinał w myślach jego oraz ciszę, której nie mógł zdzierżyć. Umysł mu podpowiadał, że kaszlu nie można się pozbyć ot tak. Wieczorem wspomniał mu, że śmierdzi, a jeśli poszedł pod prysznic i się tam przewrócił, to może nadal leży?

Ryzykując, że się wygłupi, nadinterpretuje stan zdrowia znienawidzonego BYŁEGO znajomego i zastanie go śmiejącego się z niego, już z większą wprawą przeskoczył na sąsiedni balkon. Pchnął przeszklone drzwi. O dziwo ustąpiły.

A mówiłem mu, żeby je zamknął! Przeklęty, nieodpowiedzialny debil!

Bez pytania wślizgnął się do środka. Jego wzrok od razu spoczął na stole. Na blacie nie stała nawet szklanka.

Huh, przynajmniej ruszyłeś dupę z tej kanapy. – Uniósł kącik ust w sarkastycznym uśmieszku.

Co jednak tyczy się samej kanapy – również była pusta. Rozejrzał się, ale mężczyzny nie było ani w salonie, ani w części kuchennej. Pozostała sypialnia i łazienka. Miał wątpliwości, czy go szukać. W końcu upewnił się, że żyje... a przynajmniej żył, kiedy poszedł spać. Przez chwilę stał, nasłuchując kaszlu. Drzwi do sypialni były uchylone, ale nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Cicho tam podszedł i pchnął drewniane skrzydło. Łóżko było pościelone – tak jak je zapamiętał z poprzedniego dnia, kiedy szukał tu ubrań. Pozostała łazienka. Miał nieprzyjemne wrażenie, że może zastać trupa. Po raz kolejny dotarło do niego, że ta opcja wcale nie byłaby dobra. Tłumy... – tak, tłumy, których nie znosił. Nie żadne martwienie się o "tego dupka".

Nacisnął na klamkę z szybko bijącym sercem. Kiedy zaglądał do ciemnej, ale ewidentnie nie zawierającej leżącego na podłodze ciała łazienki, za jego plecami rozbrzmiał metaliczny "klik". Kilka sekund później trzasnęły drzwi wejściowe, po czym Feng Xin w rozpiętym płaszczu, bez czapki, szalika, czy choćby rękawiczek wtoczył się do mieszkania. Trzymając zaciśniętą pięść przy ustach, w którą niepowstrzymanie kaszlał, minął Mu Qinga, nawet go nie dostrzegając. Poszedł do zlewu w kuchni i nalał do szklanki wodę z kranu.

Zdążył zbliżyć ją do ust, kiedy niespodziewanie Mu Qing się odezwał:

– Nie waż mi się tego pić.

Znajomy, niski, bardzo niezadowolony głos był ostatnim, czego chory właściciel mieszkania się spodziewał. Błyskawiczne odwrócił głowę, a szklanka wyślizgnęła mu się spomiędzy palców i roztrzaskała na podłodze.

– Kurwa! – zaklął, patrząc na Mu Qinga, jakby zobaczył ducha.

W Mu Qingu się zagotowało.

– To powinna być moja kwestia. Ja ci podstawiam pod nos gorącą herbatę z cytryną – mówił, podnosząc coraz wyżej głos i zbliżając się do mężczyzny – a ty masz w dupie moje wysiłki, wychodzisz tak ubrany – stanął, wciskając opuszek wyciągniętego palca w jego mostek – a do tego zamierzałeś wypić tę cholerną, lodowatą wodę? – Po tym retorycznym pytaniu już krzyczał. – Won do łóżka, ty totalny głupku!

– Ale...

– Żadnego "ale"! – Złapał go za kołnierz płaszcza i pociągnął za sobą w stronę sypialni. – Do wyra, ale już! Masz leżeć i z niego nie wychodzić! Tylko do kibla! Żadnego dworu, rozumiesz?! Żadnych zimnych płynów!

Feng Xin na darmo próbował się wyswobodzić. Gorączka i kaszel całkowicie pozbawiły go sił. Rano poczuł się odrobinę lepiej, dlatego poszedł do Jian Lan dowiedzieć się, czy to na pewno nie ona była u niego wieczorem, bo podejrzewał, że ma omamy.

– Nie po to traciłem swój czas – Mu Qing kontynuował tyradę, wchodząc do sypialni i popychając go na materac – żebyś złapał pieprzone zapalenie płuc i wyciągnął te śmierdzące giry! – Patrzył na niego z góry, stojąc przy łóżku. Wyglądał na naprawdę wściekłego. – Pod kołdrę, ale już!

Feng Xin widział swojego przyjaciela tak wzburzonego, tylko kiedy działo się coś naprawdę poważnego. Zazwyczaj był cyniczny, uszczypliwy, ale nie unosił się bez powodu. Dlatego chory bez sprzeciwu spełnił jego polecenie. Może też odszczekałby się, gdyby nie czuł się w tej chwili jak totalne gówno.

Odrzucił płaszcz na krzesło przy biurku, zdjął buty i ciągle krzyżując wzrok z drugim mężczyzną, wślizgnął się pod kołdrę. Momentalnie poczuł się gorzej niż dotychczas, a kaszel, który chyba przez kilka ostatnich minut tak bał się krzyku, że zapomniał o swoim istnieniu, teraz ze zdwojoną siłą zaatakował.

– Doigrałeś się, to teraz się męcz! – Usłyszał kolejną złośliwą uwagę.

– Mu... Qing... – wycharczał między kaszlnięciami, wyciągając ku niemu dłoń, jakby szukał pomocy.

Wołany mężczyzna złapał go za nadgarstek i przycisnął do poduszki, nakrywają całego szczelniej kołdrą.

– Leż i... – zacisnął zęby i dokończył: – wytrzymaj. Niedługo wrócę.

Wyszedł z sypialni, zgarnął pozostawione przy drzwiach na niskiej szafce klucze i ponownie wyszedł balkonem. Trzy minuty zajęło mu pokrojenie cebuli w kostkę i dodanie do niej cukru. Miskę ze specyfikiem zabrał razem z kartonem mleka, słoikiem miodu i główką czosnku. Zwykły, farmakologiczny syrop na kaszel wrzucił do kieszeni obszernej bluzy. Wyszedł, używając drzwi i wchodząc też drzwiami do sąsiedniego mieszkania. W przelocie zerknął, czy właściciel posłuchał jego polecenia. Tak, leżał w łóżku, co chwilę pokasłując w materiał.

Najpierw wszystko co trzymał, postawił na kontuarze i domknął drzwi balkonowe. Wlał do niewielkiego garnka mleko i postawił na płycie indukcyjnej. Ustawił stopień grzania i wymieszał przygotowaną niedawno miksturę cebuli i cukru. Musiała swoje odstać, żeby cebula puściła sok, dlatego tymczasowo chciał przygotować coś innego. Pamiętał, że w szafce nad okapem była maść eukaliptusowa, która czasami bywa zbawienna, kiedy rozsmaruje się ją na klatce piersiowej. Także zamierzał wykorzystać jej działanie. W końcu musiał jak najszybciej pozbyć się problemu – kaszlu sąsiada, który rzucał na niego widmo wielu nieprzespanych nocy. Cóż, projektanci tego bloku mieszkalnego polecieli po kosztach, bo ściany były tu zdecydowanie zbyt cienkie.

A on przecież pragnął spokoju.

Podgrzał mleko, przelał do pękatego kubka ceramicznego, dodał dwie łyżki miodu i kilka rozgniecionych ząbków czosnku. Wymieszał i wraz z "aptecznym" syropem poszedł do sypialni.

Stojąc nad ciężko oddychającą i powstrzymującą kolejny napad kaszlu osobą, powiedział:

– Siadaj.

Robię to tylko dla siebie i dla odzyskania mojego spokojnego życia!!!

* * *

Feng Xin był zadziwiająco posłuszny i cichy. Spełniał każde polecenie mężczyzny o zimnym spojrzeniu i ciętych, nieprzyjemnych uwagach: co myśli o nim, o jego chorobie, kaszlu, gorączce lub mokrych od potu ubraniach. Bo pomimo tych słyszanych przy każdej okazji niemiłych słowach, zaglądał do niego kilka razy dziennie. Szykował posiłki, podawał lekarstwa, pomagał przejść do łazienki, kiedy gorączka się zwiększyła, zmieniał pościel, rzucał w niego świeżym kompletem ubrań, mówiąc, że cuchnie tak, że nie idzie wytrzymać. Poił go cebulowym wywarem na kaszel, pilnował, żeby zawsze był przykryty i miał ciepłą wodę lub herbatę na szafce nocnej, a wieczorem, przed powrotem do siebie, zostawiał włączoną nocną lampkę, żeby, co podkreślał, "nie przewrócił się o jego zwłoki, gdy wróci tu rano".

Nikt inny chorego nie odwiedzał. Nikt nie dzwonił. Nikt się nim nie interesował.

Po trzech dniach Mu Qing chciał już zapytać, czy jego dziewczyna nie ma serca, że nie przyszła nawet z koszem owoców go odwiedzić, ale ostatecznie zrezygnował. Nie jego sprawa. Czwartego dnia skończyły się czyste pościele i ubrania, więc zrobił dwa prania. Stan chorego nadal nie był zadowalający. Kaszlał mniej, ale gorączka nie chciała odpuścić. Czasami majaczył, czasami spał i nie miał siły unieść powiek. Nawet na torturach Mu Qing później by się nie przyznał, że pomagał mu usiąść i podtrzymywał, kiedy podstawiał mu pod usta szklankę z kolejną porcją lekarstwa lub herbatę, aby się nie odwodnił.

Czasami siadał na krześle, myśląc, co u diabła wyprawia. Patrzył na spokojną twarz śpiącego, kiedy na godzinę, dwie kaszel go puszczał, a on leżał wymęczony, spocony, ale powoli ładujący swoje baterie.

Stopniowo mu się poprawiało.

Minął aż cały tydzień, kiedy Feng Xin o własnych siłach rano wstał i przyszykował sobie herbatę. Ubrał się ciepło, zarzucając jeszcze szlafrok, a na szyję szalik. W mieszkaniu nie było ani zimno, ani przesadnie gorąco. Wiedział, że jeśli nie będzie zawinięty w tonę ubrań, Mu Qing znów się wkurzy. Zrobił to więc bardziej dla niego niż siebie. Latami oswajał się z jego narzekaniem, więc teraz już nawet nie za bardzo zwracał na nie uwagę. Nie przeszkadzały mu jak dawniej, nie podnosiły ciśnienia, które musiał potem wyładować – oczywiście na nikim innym tylko na samym Mu Qingu.

Siadając na stołku barowym przy kontuarze i powoli siorbiąc okropną, gorzką herbatę, nie mógł uwierzyć, że właśnie on opiekował się nim przez całą chorobę. Mógł go wyzywać, wrzeszczeć, obrażać, ale przychodził tu dla niego. Troszczył się, pielęgnował, sprzątał, gotował, zmywał, prał nawet jego rzeczy. Przez jedną noc, kiedy kaszlał tak, że myślał, że wypluje płuca, był z nim przez cały ten czas. Później film mu się urwał. Nie miał pojęcia, co się stało. Odcięło go, a obudził się kolejnego dnia w południe. Na szafce nocnej przy łóżku stała jak zawsze herbata z cytryną i sokiem z malin.

Jeszcze ciepła.

Zacisnął powieki i złapał między opuszki palców nasadę nosa. Pocierał, czując nieprzyjemne pieczenie pod powiekami.

Ile by dał, żeby kłótnia sprzed dwóch lat nigdy nie miała miejsca.

Wziął głębszy wdech, uważając, żeby nie był za głęboki, bo znowu zacznie niekontrolowanie kaszleć. Przetarł powieki i spojrzał na drzwi wejściowe.

Nie zdążył napić się ponownie, gdy klucz zachrobotał w zamku, a chwilę później Mu Qing w swoich spranych spodniach dresowych i naciągniętej bluzie z kapturem przekroczył próg mieszkania.

Zatrzymał się w drzwiach, patrząc na Feng Xina, który także utkwił w nim swój zmęczony wzrok. Po kilku sekundach gość otrząsnął się, rzucił klucze na komodę i podszedł do niego. Bez zbędnych słów przyłożył dłoń do bladego czoła.

– Nadal masz gorączkę – powiedział, spoglądając gdzieś ponad mężczyznę. – Wynocha do łóżka, a jak masz siłę coś zrobić, to zmień sobie pościel. Ta już na pewno przesiąkła chorobą i twoim kaszlem. Jeszcze innych zarazisz.

Feng Xin delikatnie się uśmiechnął. Bowiem, czy "inni" nie oznaczało tylko "Mu Qing"? Obaj dobrze wiedzieli, że w tym mieszkaniu od tygodnia nie było nikogo poza nimi dwoma. Ale on powiedział to tak, jakby nigdy nie postawił tu stopy, a tym bardziej nie zbliżył się do chorego mężczyzny.

I dlatego skinął głową na zgodę i poczłapał do sypialni.

Wiesz, Mu Qing – myślał, zakładając na materac czyste prześcieradło – ty jako jedyny zawsze mi udowadniasz, że znajomych można mieć wielu, rodzina to tylko ludzie, z którymi jest się połączonym więzami krwi, ale prawdziwa przyjaźń, to coś ponad to wszystko. I prawdziwy przyjaciel, jakkolwiek byście sobie skakali do gardeł i się nienawidzili, nigdy nie zostawi cię w potrzebie.

* * *

Tego dnia Feng Xin leżał już bardziej świadomy, co się dookoła niego dzieje. Czuł się zdecydowanie lepiej. Ale "lepiej" a "zdrowy" to nie to samo, dlatego spał, ile tylko mógł. Osoba krzątająca się po jego mieszkaniu robiła to bardzo cicho. Co jakiś czas zaglądała do sypialni i dopiero widząc mężczyznę z otwartymi oczami, zachowywała się normalnie, stukając pokrywką o garnek, używając blendera lub krojąc warzywa na desce. Dla chorego to były bardzo przyjemne dźwięki. Choć to nie muzyka, czysty, melodyjny śpiew lub brzmienie instrumentów, było w tym coś... uspokajającego. Coś przyjemnego, pocieszającego, nawet przytulnego. Może to świadomość, że nie jest w czterech ścianach sam. Może to muquinowe specyficzne ciepło, które wokół siebie roztaczał. Różni ludzie mówili o Mu Qingu, że to zimny, wyrachowany drań bez serca, ale Feng Xin wiedział, że tak nie jest. Kiedy nikt nie patrzył, potrafił zrobić coś bezinteresownego i odmiennego od wskazującej na to jego wiecznej zadziornej, kpiącej miny. Ukazać rąbek swojej prawdziwej natury. Pod chłodną, sarkastyczną maską, pod pozorem złośliwości potrafił się martwić. Oczywiście robił to na swój wyjątkowy sposób, dlatego mało kto to dostrzegał, ale razem z Xie Lianem wiedzieli, ile ciepłych uczuć się w nim kryje.

Mimo posiadania tej świadomości Feng Xin i tak przez większość życia – czasu, kiedy się znali – nie potrafił trzymać języka za zębami i pozwalać na obrażanie siebie. Ich charaktery były różne, ale w niektórych sprawach byli zadziwiająco podobni. Zgodni.

Nawet w przemilczaniu pewnych rzeczy.

Xie Lian znał dobrze ich obu, a jako że był ich wspólnym przyjacielem, znał ich zdania – co jeden i drugi sądzili o sobie po kłótni, która zaważyła na ich obecnym życiu.

Tak. Niemówienie wprost czasami potrafi skomplikować nawet całe życie.

Teraz Feng Xin to wiedział, jednak w tamtym czasie był za bardzo wzburzony, głęboko urażony, nawet znieważony, wobec czego jego męskie ego nie mogło być obojętne i podarować mu tego. W związku z tym stale narastała w nim frustracja, która znajdowała ujście na dręczeniu, nikogo innego, a Mu Qinga.

Leżąc w czystej, pachnącej piżamie, w ciepłym łóżku, okryty miękką kołdrą i słysząc jak za ścianą w kuchni Mu Qing próbuje wywar gorącego rosołu, siorbiąc go zapewne ze spodeczka, w końcu ze spokojem w klatce piersiowej mógł odetchnąć.

Pierwszy raz w życiu na przekór zdrowemu rozsądkowi zapragnął, żeby jego choroba nie minęła nigdy.

* * *

Niestety, nic nie trwa wiecznie.

Albo się umiera, albo zdrowieje.

Nie inaczej było w przypadku Feng Xina.

Gorączka zmniejszyła się do stanu podgorączkowego i pięknych 37,6⁰ C, więc w sobotę późnym popołudniem, po wielu dniach wegetowania, będąc zdanym tylko na łaskę i niełaskę sąsiada, nareszcie poczuł się na tyle dobrze, aby wziąć porządny prysznic oraz nastawić pranie łącznie z pościelą i towarzyszącymi mu każdego dnia piżamami. W kuchni nawet wyciągnął patelnię. Wiedział, co dawniej lubił jeść Mu Qing – o ile można było nazwać to "daniem" – kromki chleba maczane w rozbełtanym jajku z przyprawami i smażone na maśle. Nie wymagały specjalnych umiejętności, biegłości w pichceniu, a nawet czasu. Również posiłek ten był tani. Mu Qing pochodził z biednej rodziny i zawsze powtarzał, że tak przyrządzony chleb kojarzy mu się z rodzinnym domem i latami dzieciństwa. Pieczywo było powszechnie dostępne i niedrogie, a kiedy stawało się czerstwe, nic tak go nie "wskrzeszało" jak jajka i masło. Prawie magiczne połączenie. Z wiekiem stać go było na więcej. Jadł coś innego, lepszego, ale nostalgia po "maminych" smażonych kromkach chleba pozostały.

Akurat stał przy kuchence w szarym dresie, z bluzą z kapturem, w grubych skarpetach i kapciach na nogach, kiedy Mu Qing przyszedł. Bez pukania, z reklamówką pełną zakupów w jednej dłoni i niewielką skórzaną teczką w drugiej. Właściciel mieszkania dostrzegł to, kiedy zerknął w stronę drzwi. Zobaczył też i samego właściciela odrobinę za długich, bo wpadających na oczy czarnych włosów oraz zaróżowionych od mrozu policzkach. Miał na sobie rozpięty długi, grafitowy płaszcz, a na szyi luźno przewieszony szalik, którego trzy kolory – biały, szary i czarny – pasowały do tego mężczyzny o chłodnym wyrazie twarzy jak ulał. Do kompletu założył szary garnitur z czarnym krawatem. Wyglądał bardzo elegancko. Prawie nie do poznania.

Musiał pojawić się tu od razu po pracy.

Mu Qing po zamknięciu drzwi bez choćby chwili zawahania od razu podszedł do dawnego przyjaciela, a obecnie kogoś zbliżonego do "były kolega, ale to łajza, więc musiałem się nim zająć, bo sam by sobie nie dał rady". Po drodze postawił swoją teczkę na komodzie, a zakupy na stole. Otwartą dłoń przyłożył do czoła stojącego mężczyzny. Przytrzymał kilka sekund i przesunął ją na szyję. Jego dłoń była chłodna, aż Feng Xin mimowolnie się wzdrygnął. Dodatkowo przyniósł zapach mrozu pomieszanego z jakimiś perfumami – męskimi, zimnymi i idealnie do niego pasującymi.

Przybyły mężczyzna krótko skrzyżował spojrzenie z właścicielem mieszkania, a potem uciekł wzrokiem na reklamówkę z jedzeniem. Żaden nadal się nie odezwał.

Jak gdyby nigdy nic zajęli się jeden rozpakowywaniem zakupów i segregowaniem ich w szafach oraz lodówce, drugi dokończeniem przyszykowania posiłku.

Feng Xin skończył smażyć ostatnią porcję, pokroił pomidory na plastry, zalał dwie herbaty gorącą wodą i wszystko postawił na stole, rozdając po jednym talerzu dla gościa, drugim dla siebie. Wymienili się spojrzeniami i jednocześnie usiedli – po dwóch stronach stołu – niedużego, ale idealnego na dwie osoby.

Spożywali posiłek nadal w ciszy, patrząc w swoje talerze, siorbiąc gorący wywar z liści herbaty, od czasu do czasu przecierając usta serwetką, a kiedy skończyli, ta cisza dookoła nich stała się wręcz namacalna.

Gospodarz otworzył usta, żeby zacząć, gdyż już dawno powinien coś powiedzieć, ale Mu Qing, który nadal skutecznie na niego nie patrzył, pierwszy się odezwał.

– Dziękuję. – Odstawił na blat ściskaną między palcami serwetkę. – Chyba czujesz się już lepiej, więc nareszcie mogę przestać robić za twoją kucharkę, sprzątaczkę, opiekunkę i szlag wie, za kogo jeszcze.

Wstał, zasuwając za sobą krzesło. Feng Xin także wstał, podchodząc do niego, a za chwilę próbując dogonić, ponieważ szybkim krokiem kierował się do drzwi.

– Nie choruj więcej, bo sprawiasz tym ludziom kłopot – mruczał pod nosem. – I , cholera, zaopatruj lodówkę w coś innego poza powietrzem. Owoce też kupuj – komentował – i miód, ale od pszczelarza. Ze sklepu to sam syf.

– Mu Qing... – próbował się wtrącić, kiedy jeden za drugim stanęli przy drzwiach wyjściowych.

– Jeszcze leki. Następnym razem kup, zanim zachorujesz, a te co zostały bierz, dopóki nie będziesz zdrowy. I pamiętaj, na razie żadnego wychodzenia! – ostrzegł, choć tylko głos brzmiał zimno. Końcówki uszu miał lekko zaróżowione, a twarz ciągle obróconą tak, żeby nie była widoczna.

– Mu Qing...

– Nie pal na balkonie. Najlepiej wcale, bo dym źle działa na płuca i...

– Mu Qing...

– No co?! – krzyknął obracając się do niego, lecz zobaczył tylko cień, a po nim cielsko przycisnęło się do niego, aż plecami uderzył w drzwi. – C-c-co ty robisz?!

– Mu Qing...

– Jednak gorączka wróciła? – zapytał z wyraźnym niepokojem w głosie. – Pokaż czoło.

Musiał się trochę wysilić, aby go sięgnąć, gdyż mężczyzna oparł brodę o jego bark, nacierając całym ciałem na pierś. Ciężki był. I faktycznie – nadal gorący.

– Dziękuję, Mu Qing.

– Dz-dziękuję? Jakie dziękuję?! – Cały zesztywniał jak drzewo. – Nie zrobiłem tego dla ciebie, tylko dla siebie. Byłeś za głośny i mnie wkurzałeś.

– Przepraszam.

– O-okej? – Nie miał pojęcia co odpowiedzieć na całkowicie nieznane mu słowo opuszczające te zawsze krnąbrne usta. – Przeprosiłeś, to mnie teraz puść.

Feng Xin nie odsunął się. Wręcz wzmocnił uścisk swoich ramion dookoła ciała mężczyzny.

– Poczekaj... – poprosił i jeszcze mocniej zawisł na drugim ciele. – Tak, nadal się źle czuję...

– To połóż się w końcu do łóżka i z niego nie wychodź!

– Porozmawiajmy.

– Teraz? Tu? Nie. Nie mamy o czym. Odsuń się, wracam...

– Nie idź.

– Muszę! Przez ciebie jestem w plecy z robotą. Mam masę zaległości, czekają na mnie dwie sprawy o... ale po co właściwie ci się tłumaczę?

– Zostań dłużej, jest sobota. Jutro niedziela.

– Nie ma mowy.

– Kurwa, Mu Qing, proszę, zostań chociaż... chociaż pięć minut. – Mu Qing zawsze był uparty, ale drugi mężczyzna także. – Daj mi tyle, a już więcej o nic cię nie poproszę...

Zadziałało. Mu Qing niechętnie, ale się zgodził. Ta obietnica była mu na rękę.

– Już mnie puść, masz te moje pięć minut.

– Nie ma mowy.

– Puszczaj, draniu.

– Pozwól mi te pięć minut mówić i tak stać. Przecież później będziesz miał ze mną spokój.

Mężczyzna westchnął i oparł tył głowy o drzwi.

– Byle szybko.

– Dużo myślałem...

– Ty i myślenia to nie najlepsza kombinacja.

Teraz z kolei Feng Xin westchnął, chowając uśmiech przy szyi drugiej osoby i niezrażony powtórzył:

– Dużo myślałem. Miałem na to czas. Dużo czasu. Teraz, niedawno. Przez chorobę i w ogóle. Wcześniej też. – Byli tego samego wzrostu, więc nie miał trudności, żeby jeszcze wygodniej ułożyć brodę na barku Mu Qinga. – Brakowało mi ciebie. Te dwa lata były... nie wiem... nierzeczywiste. Jakbym brodził w rzece półsnu. Niby żyłem naprawdę, ale wcale się tak nie czułem.

– Pft, dobrze, że twoja dziewczyna tego nie słyszy.

– Kto? – Odchylił się, ze zdziwieniem patrząc na Mu Qinga, którego spojrzenie skierowane było w głąb salonu.

– Twoja dziewczyna. Jian Lan – odparł.

– Skąd wiesz, że to moja dziewczyna?

– Pomyliłeś mnie z nią pierwszej nocy. Przyniosłem ci herbatę, a ty powiedziałeś jej imię. To dziwne, że cię nie odwiedziła ani razu.

– To nie jest moja dziewczyna.

– Ale jak, przecież... – zawahał się. – Uch... Nieważne.

Feng Xin uparcie wpatrywał się w dawnego przyjaciela, nawet jeśli ten nie zamierzał zrobić tego samego.

– Myślałem, że to ona – zaczął tłumaczyć. – Jako jedyna z moich znajomych wiedziała, gdzie mieszkam. – Nabrał powietrza do płuc, kilkukrotnie pokasłując i dodał: – Od "wtedy" – miał na myśli pamiętną kłótnie i ich ostatnie spotkanie – nie rozmawiałem z nikim znajomym. Z rodziną, z przyjaciółmi... z nikim. Przeprowadziłem się tutaj. Musiałem sobie znaleźć jakąś pracę, a pierwsza, jaka się nawinęła, to agent nieruchomości. Właśnie tam poznałem Jian Lan. Okazało się, że wyjechała niedługo po nas i zatrudnili ją jako sekretarkę w tym samym biurze. Spotkaliśmy się parę razy na kawę, raz na piwo, ale nigdy do niczego więcej nie doszło. Nie wyszliśmy poza dawną znajomość.

– Yhm – mruknął. – Nie musisz się tłumaczyć...

– Właśnie, że muszę. Dość niedopowiedzeń. Nie chcę, żebyś miał mylne wyobrażenie.

– Przecież nic mnie to nie obchodzi! Twoje życie mnie nie interesuje i możesz robić...

– Mu Qing, proszę... nie mów, że cię nie interesuję.

– Zidiociałeś?! Po tym wszystkim, co wtedy powiedziałeś i co zrobiłeś...

– Co ci powiedziałem? – powtórzył ostro, brzmiąc na zirytowanego. – No okej, powiedziałem za dużo, ale co takiego niby zrobiłem?

– Ty to wszystko zacząłeś! Pchnąłeś mnie...

– Chciałem cię tylko dotknąć! Cholera! Sam się potknąłeś!

W końcu na siebie spojrzeli, przypominając sobie zajście, które doprowadziło do zerwania ich znajomości.

*

Dwa lata wcześniej,
Szkółka policyjna

Tego dnia na siłowni ćwiczyli już trzecią godzinę. Jeden i drugi był wykończony, ale żaden nie zamierzał być gorszy od tego obok. Kiedy Mu Qing podniósł się na drążku pięćdziesiąt razy, Feng Xin musiał podnieść się pięćdziesiąt jeden, a jeśli naprawdę nie miał siły, to i tak nie mniej niż pięćdziesiąt. Tak było od zawsze. Konkurowali ze sobą we wszystkim, sprzeczali się nawet o drobnostki, a ich krzyki i kłótnie były tak powszechne, że już przestano zwracać na nie uwagę.

Jednak tym razem jedna z nich poszła za daleko.

– Jeśli zostaniesz tym wymarzonym inspektorem, nawet nie licz na to, że będę ci służył – rzucił Feng Xin, sapiąc i robiąc trzydziesty siódmy przysiad ze sztangą. Jeszcze trzy i wyrówna wynik Mu Qinga, a jeszcze cztery i będzie od niego lepszy.

– A to niby czemu? Żal ci dupę ściska, że ktoś jest mądrzejszy od ciebie i będzie wydawał ci rozkazy? – Specjalnie podkreślił ostatnie słowo, wyciskając osiemdziesiąt kilogramów na "klacie".

Pot spływał z ich skroni, pleców, ramion, nóg... z każdego skrawka ciała, ale nie zamierzali wracać do pokoju, dopóki nie będą lepsi od tego drugiego.

– Nie, bo nie potrafisz współpracować – odgryzł się Feng Xin.

– Cóż – stęknął, kiedy wycisnął ciężar po raz ósmy – za to ty nie masz potrzeby się tym przejmować. Tylko strzelanie ci dobrze wychodzi, więc całą resztą twoich obowiązków zajmie się twój szef.

– Taaak? – Przerwał serię przysiadów. – A może to jeszcze ty będziesz mi szefował?

Opuścił sztangę i podszedł bliżej ławeczki, na której leżał Mu Qing. On też odstawił trzymany ciężar na specjalny uchwyt i usiadł. Mierzyli się wzrokiem, niemal czując, jak między nimi powietrze staje się ciężkie i iskrzy.

– I co mi powiesz? – Feng Xin ułożył usta w złośliwym uśmieszku. – Przecież nawet dobrze swoich skarpet nie potrafisz zacerować.

Wiedział, że to delikatny i bardzo drażliwy temat dla Mu Qinga, bo był biedniejszy. Mimo to jak zaczął się nakręcać, to chwytał się nawet tych nieczystych zagrań, żeby tylko mu dopiec, wkurzyć go. Czuć chorą satysfakcję, że mu się udało.

W tym dniu ta dziwna frustracja szczególnie się w nim rozbudziła i nie pozwoliła w porę się zatrzymać.

Gdyby Feng Xin z przyszłości wrócił do tego dnia, nigdy nie powiedziałby ani kolejnych, ani nawet wcześniejszych słów.

Do dziś ich żałował.

– Och... – Mu Qing zacisnął usta, które prawie drżały w złości, ale zdołał jeszcze zachować resztki rozsądku i spokojnie dodać: – Bogacki i wszystkowiedzący pan się odezwał. Choćbyś był ostatnią osobą na ziemi, a ja od tygodnia głodował, nie wziąłbym od ciebie nawet czerstwej bułki.

– Tak? – Klatka piersiowa Feng Xina unosiła się od szybkich oddechów i wściekłości. – A ja bym nie pozwolił, żebyś kiedykolwiek pilnował moich tyłów! Jeszcze mi coś w nie wbijesz z tej zazdrości.

– Jakiej zazdrości?!

Mu Qing nie wytrzymał. Wstał i jak lew po zobaczeniu antylopy, wbił w niego wzrok.

– Że mnie byłoby na tę bułkę stać – wysyczał.

Miarka się przebrała, a koło zwiastujące koniec ich znajomości ruszyło z impetem.

W chwili, kiedy tylko iskra mogłaby wzniecić pożar terenu całej szkółki, jeden z ćwiczących mężczyzn, przeszedł obok Mu Qinga. Przypadkowo trącił go łokciem, aż ten, dla zachowania równowagi, musiał zrobić krok w tył. Feng Xin wyciągnął do niego dłoń i dotknął ramienia, więc Mu Qing mocniej się szarpnął. W efekcie potknął o ławeczkę, na której ćwiczył i wywrócił. Upadł plecami po drugiej stronie. Otrząsnął się nawet szybciej od kolegi, a za dokładnie dwie sekundy – byłego kolegi, bo one wystarczyły, żeby się podniósł i z przeciągłym krzykiem "Tyyy!" nadzwyczaj sprawnie posłać mu zwinięte w pięść palce prosto w policzek.

Tego dnia bili się tak zaciekle, aż dziesięć osób musiało ich rozdzielać. Wylądowali w skrzydle szpitalnym i tam pobili się po raz kolejny. Szczęście w nieszczęściu, że nic sobie nie połamali, ale szyte łuki brwiowe i wargi mieli obaj, a twarze tak sine i spuchnięte, że nawet własnej rodzinie trudno byłoby ich rozpoznać.

W ostatniej bójce, zanim każdy poszedł w swoją stronę, z ich ust poza przekleństwami padło wiele gorzkich słów, a ostatnie brzmiały:

– Odchodzę! Nie będę oddychał powietrzem, którym ty oddychasz!

– To zdechnij! Będzie szybciej.

*

– Pchnąłeś mnie wtedy specjalnie, ja tylko ci oddałem – warknął Mu Qing.

– Powtarzam – rzekł z naciskiem drugi mężczyzna – kiedy tamten gość cię szturchnął, chciałem cię złapać za ramię i przytrzymać. To ty się nagle odsunąłeś, potknąłeś i upadłeś, a potem na mnie skoczyłeś z pięściami. Musiałem się bronić!

– Tyle mnie obrażałeś, żeby mi ot tak pomóc? Myślisz, że ci uwierzę?

– A dlaczego masz nie wierzyć? Przecież nie kłamię.

– Daruj sobie, Feng Xin, nie jestem naiwnym dzieckiem. Przecież dobrze wiem, że obaj się nienawidzimy.

Wypuścił przez nozdrza powietrze, śmiejąc się bezgłośnie. Feng Xin nadal patrzył na niego i go obejmował, a on nadal stał przy drzwiach, opuszkami palców bezwiednie przesuwając po ich nierównej fakturze.

Musiał się odsunąć. Najlepiej jak najszybciej.

Czy już obiecane cholerne pięć minut minęło? – myślał.

– Masz prawo mnie nienawidzić – potwierdził jego poprzednie słowa Feng Xin. – Masz do tego całkowite prawo. Nie mogę ci tego zabronić. Po tym, tym wszystkim... tak, możesz mnie nienawidzić. Ale ja tego nie czuję. – Prawą dłoń przyciągnął na chwilę do własnej piersi, kładąc ją płasko i kontynuując: – Przez ostatnie dwa lata każdego dnia żałowałem, że się pobiliśmy. Ciągle czułem ucisk w żołądku, bezradność, że nie mogę nic zrobić z przeszłością, zadzwonić do ciebie, jeszcze raz się posprzeczać jak małe dzieci, posłuchać twojego narzekania, ale też jak opowiadasz o kolejnych kruczkach prawnych, których się doszukałeś, ślęcząc po nocy nad kodeksem karnym albo jak chwalisz mi się, że przegadałeś starego policjanta i za wywyższanie się dostałeś do czyszczenia kible przez tydzień i bieganie na placu, aż ten był usatysfakcjonowany.

Mu Qing parsknął, uśmiechając się i bez wzbrania się pozwolił, aby dłoń Feng Xina wróciła na jego plecy.

– Stary pierdziel nawet nie rozróżniał lewego buta od prawego, co dopiero mówić o prawie karnym.

– A pamiętasz, kiedy Xie Lian pomógł jednej policjantce, która nie dawała rady z testem sprawnościowym, a potem we trzech zerwaliśmy się ze służby, żeby nauczyć ją samoobrony?

– Była tak słaba fizycznie, że nie mam pojęcia, jak przeszła pierwszy test.

– En. Później szło jej o wiele lepiej.

– To Xie Lian zawsze potrafił wszystko tak tłumaczyć, że nawet laik po jego lekcjach byłby jednym z najlepszych uczniów.

– Ale za to ty nie miałeś sobie równych w prawie karnym.

– A ty w strzelaniu. – Mu Qing wrócił myślami do tamtych czasów. – Kiedyś zawiązaliśmy ci oczy, a i tak każdy nabój trafił w tarczę.

– Kłóciłeś się ze mną, że oszukiwałem.

– Bo to było niemożliwe!

– Xie Lian potwierdził, że przez materiał opaski nic nie widziałem.

– Tak, ale... Do dziś nie wiem, jak to zrobiłeś.

– Proste. Zapamiętałem, w których miejscach są tarcze, a potem na czuja tam celowałem.

Feng Xin przesunął dłonie z pleców na ramiona Mu Qinga. Wcześniej były spięte, ale lekka rozmowa i przywołanie wspólnych tych milszych wspomnień rozluźniły go. Sam Mu Qing dobrze wiedział, że tamten czas wcale nie był zły. Gdyby nie ta kłótnia... gdyby nie ta bójka...

A gdyby naprawdę Feng Xin chciał go wtedy przytrzymać, żeby nie upadł?

Jeśli byłaby to prawda...

Nie dokończył tej myśli, ponieważ palce mężczyzny przesunęły się na jego policzki. Zamrugał zaskoczony, ale co wprawiło go w totalne osłupienie... to otrzymany pocałunek!

Jakby tego było mało – prosto w usta!

Stał, nie ruszając się, nie oddychając, nie... nie mogąc przyswoić sobie, co robią usta Feng Xina, tak tego znienawidzonego Feng Xina, jego wroga numer jeden – na jego ustach? Czy to jakaś forma kary dla niego, kolejny sposób na dogryzienie mu, chora gierka? Może... Feng Xin nadal był chory? Może gorączka poprzestawiała mu styki w głowie i nie wie, że całuje Mu Qinga?

Próbował coś powiedzieć, ale złączone wargi nie ułatwiały tego. Zaparł się o pierś w ciemnej bluzie i ją pchnął, ale bezskutecznie. Mężczyzna był ciężki, a klatka piersiowa twarda. Przeszło mu przez myśl, że musiał nadal ćwiczyć. Kiedyś nie mieli czasu ani sposobności wyhodowania tłuszczu na ciele, bo za często ze sobą konkurowali, dochodząc przy tym do granic wytrzymałości ciała.

Dziwne dźwięki wydostawały się spomiędzy ich ust, aż w końcu zdołał chwycić za przytrzymujące głowę dłonie, zerwać je z policzków i okręcić twarz.

– Feng Xin, kurwa...! C-co robisz!?

Niewzruszony mężczyzna, znów sięgał do zaczerwienionych policzków, ale Mu Qing tym razem zdążył go złapać za nadgarstki i przytrzymać w miejscu.

– Naćpałeś się czegoś, czy co?!

– Powiedziałeś, że się nienawidzimy – powiedział, przysuwając twarz, a kolano dla pozbawienia go możliwość ucieczki wsuwając między uda. – Ale to tylko w połowie prawda.

Zamknął oczy i zetknął ich czoła. Oba były rozpalone, choć z różnych powodów. Jedne z pożądania, drugie z zawstydzenia i wściekłości. Mimo że chory mężczyzna przez półtora tygodnia był przykuty do łóżka i prawie niezdolny, żeby samemu się "odlać", teraz wykazywał się niezwykłą siłą. Mu Qing też nie należał do słabych osób, ale w tym momencie nie potrafił nic zrobić. Jego serce biło szybko – podejrzewał, że przez "wkurwienie". Jego dłonie zaczynały się pocić – stawiał, że przez tę niekomfortową pozycję, w jakiej byli i gorąco przedostające się z ciała prawdopodobnie nadal ciężko chorego i gorączkującego mężczyzny, które przechodziło na niego. Z kolei utratę sił w kończynach dolnych spowodowało to zdradzieckie kolano między jego nogami i górna część uda naciskająca na wrażliwy, bardzo męski obszar, więc to logiczne, że mógł czuć tę "niemoc"!

Lecz kiedy chwilę później Feng Xin powiedział mu na wpół mrucząc, na wpół szepcząc, że go przeprasza, całując w skroń, kiedy zdradził, że stracił najważniejszą osobę w swoim życiu, bo nikogo nigdy mu tak bardzo nie brakowało, że myślał o nim codziennie i on, jako jedyny, sprawiał, że każdy dzień był inny, niezwykły, ciekawy, nic nie zlewało się jak bezkresna szarość, bo Mu Qing tam jest, wprowadzając swój złośliwy humor, ale i podszyte troską uwagi...

Wtedy Mu Qing zrozumiał, że tak naprawdę jemu też brakowało tego "debila". Również o nim myślał.

– Nigdy cię nie nienawidziłem, choć zawsze mnie irytowałeś – wyznał Feng Xin.

– Ty mnie bardziej. – Wstrzymał powietrze, czując gorące wargi na swojej szyi.

– Nie chciałem cię wtedy zranić. – Złapał między zęby kawałek skóry i pociągnął. Poczuł jak Mu Qing wsuwa mu palce we włosy i szarpie za nie. – Przepraszam.

– Draniu – sapał między kolejnymi wypowiadanymi słowa – nie chciałeś mnie zranić, ale to zrobiłeś. Teraz tak samo... ach!

Ich biodra się spasowały, więc wyczuł, jak coś twardego napiera na jego męskość ukrytą w spodniach. Wiedział, że to było złe, że nie powinni, przeprosiny to tylko głupie słowa, a on przecież cierpiał przez te dwa lata. Nienawidzi tego gościa, więc nie powinien teraz być taki podniecony, rozpalony pobudzony, chętny, aby poszli krok dalej.

Pragnął tego, ale nadal coś go powstrzymywało.

Na szczęście, jeśli do tanga trzeba dwojga i osoby, która prowadziłaby w tańcu, tak Feng Xin był bardzo chętny, aby wziąć tę rolę na siebie.

Najpierw delikatnie go pocałował. Zachęcił. Owinął ramię dookoła talii i przyciągnął do siebie, odrywając plecy od drzwi wyjściowych.

Pierwszy krok w tangu, po którym już łatwiej było wejść w "rytm".

Przesunął dłonie po plecach, czując jak jeszcze przez chwilę mięśnie są napięte, a potem się rozluźniają. Mu Qing mruknął i to był kolejny ich krok. Nie odsunął się, nikogo nie odepchnął, co Feng Xin uznał to za przyzwolenie. Pogłębił pocałunek, wsunął dłonie pod poły płaszcza i powoli, nadal z ostrożnością zaczął go zdejmować. Słyszał, że Mu Qing chce coś powiedzieć, ale uciszył go kolejną serią pocałunków, splątując razem języki, mocno łącząc ich usta, przytrzymując dolną część pleców i coraz mocniej napierając na niego.

Te kolejne, coraz śmielsze kroki miały sprawić, aby zatracili się w tańcu i znaleźli wspólny rytm.

I zaskakująco dobrze się to udało.

Mu Qing nie pamiętał, by kiedyś czuł się podobnie, by "pragnął" kogoś tak mocno, jednocześnie go nienawidząc. Ale te gorące usta, ten smak herbaty, chleba, smażonego jajka ze szczyptą masła smakowały tak dobrze. Lepiej niż sam posiłek. Wnętrze ust Feng Xina było gorące, mokre, tak bardzo nieprzyzwoite, że wsunął język głębiej, aby udowodnić sobie, że zaraz oprzytomnieje. Będzie obrzydzony tym co robią, a najbardziej sobą i swoim zachowaniem. Wyszło inaczej, bo teraz to on przejął kontrolę nad pocałunkiem i tańcem, pchając Feng Xina w tył, kierując go w stronę sypialni, zdejmując jego bluzę, wsadzając ręce pod koszulkę i zaciskając palce na pośladkach.

Te uczucia były zbyt mocne, zbyt intensywne i po prostu nie mógł... nie, nie chciał się im opierać.

Westchnął w drugie usta.

– Nienawidzę cię... nienawidzę cię... – powtarzał.

– Wiem.

Przeszli przez próg pokoju i runęli na łóżko.

– Nienawidzę cię.

– Rozumiem.

Feng Xin usiadł na biodrach Mu Qinga. Ściągnął przez głowę koszulkę i odrzucił ją w bok.

– Ciągle cię nienawidzę. – Mu Qing wysapał, sunąc całymi dłońmi po nagich bokach jego ciała.

– Jasne, nienawidź mnie. – Zawisł nad jego głową, ocierając o siebie ich krocza i mrucząc z przyjemności. – Nienawidź mnie z całego serca – wyszeptał mu w wilgotne usta. – W taki sposób jak teraz możesz mnie nienawidzić do końca tego świata.

Całowali się kolejne minuty. Przegryzali swoje wargi, aż nie poczuli smaku krwi. Zeszli więc na szyje i barki – nie przejmując się coraz większą ilością pozostawionych na skórze śladów. Gryźli się po ramionach, szczypali po sutkach, wypychali swoje biodra ku sobie. Warczeli i znów całowali. Spychali się z łóżka, żeby skoczyć do tego na dole i przygwoździć go do podłogi. Szorstki dywan drapał ich plecy, ramiona i przyciskane do włosia dłonie. To tam zdjęli kolejne warstwy ubrań, rozpinając nawzajem spodnie i walcząc o zdjęcia ich z cudzych bioder.

Mu Qing znowu był na dole, siedząc i obejmując chude po chorobie ciało przyjaciela. Całował jego mostek, a sekundę później zaciskał zęby na sutku. Głos Feng Xina odbił się od ścian, wywołując uśmiech triumfu na twarzy drugiej osoby, lecz niedługo cieszył się zwycięstwem. Dłoń "dawnego" kolegi sięgnęła do wnętrza jego bokserek – ostatniego skrawka materiału, jaki pozostał na nim i w tym momencie mógłby przysiąc, że nawet nie pamiętał, kiedy pozbył się reszty.

– Chodź na łóżko – poprosił go ochrypły głos tuż przy uchu, które po chwili chciwie lizał.

Feng Xin był nieprzyzwoity, dziki, totalnie inny niż zazwyczaj. Zachowywał się jak w gorączce i Mu Qing nie miał pojęcia, czy faktycznie nie wzrosła mu znów tak bardzo, że nie panował nad sobą, ale to nieważne, bo nieziemsko go nakręcał. Nawet nie myślał o tym, kto wyląduje na kim, jak faceci to robią, czy w ogóle powinni – kierował nim czysty instynkt. Pragnął Feng Xina tak samo mocno jak on jego. To wystarczało i tylko to się teraz liczyło.

Pozbyli się bielizny i przenieśli się na materac. Skopali kołdrę i porozrzucali poduszki, które im przeszkadzały. Mu Qing wylądował na brzuchu, przygnieciony ciężarem męskiego ciała, dociskany przez jego biodra, klatkę piersiową, dłonie na nadgarstkach, czując gorący oddech na karku, bolesne pocałunki i twarde zęby. Kiedy Feng Xin go przygotowywał, jęczał jak nigdy wcześniej. Nie miał pojęcia, skąd wziął śliski płyn, którym go nawilżył albo jak był w stanie sprawić, że nie myślał o własnym wstydzie, o uniesionych pośladkach, domagających się więcej dotyku, więcej "czegoś" w jego wnętrzu. Jak mógł z taką pożądliwością co chwilę wypowiadać jego imię i przy tym go nienawidzić, cieszyć się jego pocałunkami, pieszczotami, rozciąganiem, aż w końcu wypełnieniem. Zaciskał zęby na pościeli, kiedy z kolei Feng Xin zaciskał palce na jego ramionach. Milczał i na zmianę sapał, kiedy go prosił, żeby przyznał, jak jest mu dobrze, że chciałby więcej, mocniej, głębiej.

Feng Xin kochał się z nim powoli, niemal czule, co chwilę powtarzając, że jest seksowny. Szeptem zdradzał, że myślał o nim nie raz pod prysznicem, że uwielbia jego rumieńce, że tylko przy nim nie umie się kontrolować, marzył o tym, co teraz robią i ma nie wstrzymywać swojego seksownego głosu, bo chce go słuchać i niech zazdrość weźmie wszystkich w bloku, kiedy usłyszą jego jęki przyjemności.

I Mu Qing tym razem posłuchał. Jęczał głośno przy każdym pchnięciu, krzyczał, gdy mężczyzna w nim przyspieszał, a łapczywie nabierał brakującego powietrza, kiedy wchodził powoli i płytko.

Ciało Feng Xina było gorące, mięśnie napięte, a z czoła pot kapał na muqingowy kark, cały siny od ugryzień, co nie powstrzymywało osoby nad nim przed ponownym kąsaniem.

Mu Qing w końcu nie wytrzymał.

– Kurwa, co ty, pies?! – krzyknął.

Wyrwał się spod niego. Obrócił przodem, oparł plecami o tapicerowane wezgłowie łóżka i zakrył dłonią kark. Duże, ciemne oczy patrzyły na niego jak na pyszną kość, a ich właściciel prawie ślinił się na jej widok. Oblizał usta i klęknął między nogami Mu Qinga. Oparł się dłońmi o jego uda. Pocałował miękko i delikatnie.

– Mogę być twoim psem. – Polizał jego usta i ponownie pocałował, tym razem językiem wślizgując się między opuchnięte, czerwone wargi. Mężczyzna sapnął, chcąc coś jeszcze powiedzieć, ponarzekać, ale ostatecznie westchnął z rezygnacją, chwytając za kark Feng Xina. Przyciągnął jego głowę jeszcze bliżej i pogłębił pocałunek.

– Kontynuuj, co zacząłeś – powiedział prosto w usta Feng Xinowi – bo zaraz mi penis pęknie.

Druga osoba zaśmiała się, sięgając między jego nogi. Złapała za sztywne przyrodzenie, stymulując je ruchami dłoni po całej długości.

– Twardy jak moja broń na szkółce.

– Taaa, tylko gorętszy – dodał Mu Qing, obejmując swoją dłonią mokry i śliski od oliwki członek Feng Xina. – Tym razem od przodu. Nie będziesz mnie więcej gryzł.

– Jeszcze nie jesteś inspektorem, a już mi rozkazujesz.

– A ty jednak mnie słuchasz.

Patrzyli na siebie, będąc tak blisko, że gdyby tylko pamiętali o zapaleniu światła w pokoju, mogliby z łatwością policzyć czarne plamki w swoich tęczówkach. Teraz jedyne światło docierało do nich zza otwartych drzwi, padając na mokrą i błyszczącą od potu skórę.

– Przeproszę cię dziś na dziesiątki sposobów – obiecał Feng Xin, opuszczając głowę, żeby pocałować jego klatkę piersiową i początek mostka Potem pocałunkami zaczął schodzić coraz niżej, aż do tej tajnej "broni", która nic a nic nie była zimna i nieprzyjemna w dotyku.

A jeszcze lepsza okazała się w jego ustach.

– Skąd... możesz... – Mu Qing pytał urywanym głosem, między wsuwaniem się i wysuwaniem na zmianę z twardego gardła i będąc pieszczonym miękkim językiem – wiedzieć... – syknął, próbując powstrzymać orgazm, na którego skraju się znalazł – że którykolwiek sposób mnie zadowoli?

Przez chwilę nikt nie mógł mu odpowiedzieć, wciskając czubek jego penisa głęboko między ścianki gardła. Feng Xin wyciągnął go, całego ociekającego śliną i polizał czubek, patrząc bez wstydu w obsydianowe oczy.

– Jeśli te nie pomogą dziś, znajdę odpowiednie przy kolejnej okazji. – Pocałował główkę, drażniąc końcówką języka dziurkę na szczycie. – I jeszcze przy następnej. – Delikatnie possał, smakując lekko słoną wydzielinę. – Jeśli mi pozwolisz. – Wsunął go sobie do połowy, palcami znów manewrując między pośladkami i przygotowując na coś większego.

– Ocenię po "pracy".

Pochylił się, a Feng Xin uniósł głowę, aby się pocałowali.

– A więc weźmy się za nią porządnie.

– Liczę na owocną współpracę, sąsiedzie.

Mu Qing podstawił penis pod chętne do "pracy" usta, które bez dalszej zwłoki zaczęły "przepraszać".

Do rana nie miał powodu, aby narzekać na żadną z form "ugłaskania" go za kłótnię sprzed dwóch lat. Może i po części tamta sytuacja była jego winą, bo zareagował zbyt impulsywnie, ale dziś to Feng Xin wyciągnął do niego dłoń z przeprosinami.

Chyba po dwóch latach nienawidzenia go mógł zmienić zdanie i mu... odrobinę wybaczyć?

– I tak cholernie cię... nienawidzę... – mruczał, wtulony w klatkę piersiową Feng Xina, kiedy nad ranem ptaki za oknem budziły się i ćwierkały.

– Wiem – bez sił cmoknął go we włosy i uśmiechnął się – ale nie umiesz beze mnie żyć.

Coś w tym jest – pomyślał i także się uśmiechnął, niemal natychmiast usypiając.

* * *

Zjedli śniadanie w południe, kochając się jeszcze po przebudzeniu, a potem, kiedy wspólnie brali prysznic. Po tym jednak Mu Qing zdecydowanie odsunął od siebie drugie, nagle podejrzanie często klejące się do niego ciało, ostrzegając, że jeśli się przemęczy, to gorączka znowu wróci, a tym razem nie będzie mu usługiwał.

Feng Xin był prawie pewny, że to nieprawda, ale obaj wyjątkowo mieli dobre humory. Zważywszy na to, iż na palcach jednej ręki mógł policzyć chwile, gdy będąc w jednym pomieszczeniu się nie kłócili, dziś nie zamierzał tego psuć. Cmoknął drugiego mężczyznę w policzek, udając, że nie dostrzega, jak momentalnie policzki z zaróżowionych stają się jeszcze bardziej czerwone. To w Mu Qingu uwielbiał – że próbował kłamać, mówił jedno, a myślał drugie, bo prawdę miał wypisaną na twarzy.

– A więc – zaczął Mu Qing, przekrajając omlet z pomidorami – co robiłeś przez ostatnie dwa lata?

Jego rozmówca siedział po drugiej stronie stołu, już będąc w połowie posiłku. Jadł, jakby nie miał nic w ustach od tygodnia.

– Pracowałem – odparł, wsadzając do ust ogromny jasnożółty, pachnący ciepłym, ściętym jajkiem kawał.

– I?

– Pracowałem – powtórzył i przełknął wszystko, co miał w ustach. – Tyrałem jak wół, żeby tylko nie myśleć o niczym. Wstawałem, szedłem do pracy, z której wychodziłem prawie przed północą, aby tu wrócić, przespać się i kolejnego dnia znów robić to samo.

– Praca agenta nieruchomości jest taka zajmująca?

Dziwił się temu. Feng Xin wspomniał, czym się zajmował, ale zawsze uważał, że chodzenie z klientami poszukującymi mieszkań nie powinno być trudne lub wyczerpujące. Chyba że ktoś nie lubiłby ludzi. Na przykład on nie nadawałby się do takiej roboty.

– Byłem najlepszym pracownikiem – wyjaśnił ze śmiechem. – Brałem wszystkie nadgodziny i pracowałem w każdy weekend. Ale robiłem to wszystko, bo nie mogłem stać w jednym miejscu za długo, to mnie – zatrzymał spojrzenie na Mu Qinga na dłużej – przytłaczało.

Obaj włożyli do ust po kawałku omleta, przemilczając te słowa. Feng Xina bolało to, że się rozstali i w jaki sposób się rozstali. W niezgodzie. Mu Qinga tak samo, ale łatwiej mu było skupić się na swoim życiu. Zawsze był tą mocniej stąpającym po ziemi osobą. Realistą. A rozum mu podpowiadał, że ich drogi już się nie przetną.

I tak miało być dobrze.

– Dzięki temu zostaliśmy sąsiadami – zauważył Mu Qing, wskazując końcem widelca w kierunku swojego mieszkania.

– Wiesz, wolałbym, żeby nie dzieliła nas ta gruba ściana.

– Gruba? Słyszałem przez nią jak jęczysz! Myślałem, że się mas... – nie skończył, ściągając z widelca duży kawał pomidora.

– Ha, ha, ha! Pewnie byś mnie wyrzucił za okno, gdyby twoje przypuszczenia były słuszne.

– A żebyś wiedział.

– Mu Qing, a może zostaniemy kimś więcej niż sąsiadami? Może wrócimy do tego, co było kiedyś?

– Nie ma mowy – rzucił twardo. – Chcesz, żebyśmy znów kłócili się o byle pierdołę? Sąsiedztwo z tobą – chrząknięciem lekko oczyścił gardło – może nie być takie tragiczne. O ile nie będziesz chorował.

– To już się nie stanie, o ile twój gust muzyczny faktycznie nie zmienił się na tyle, żeby ponownie na cały regulator włączać Rammsteina.

– A więc słyszałeś?

– Cały dzień byłem w mieszkaniu – odparł, ciesząc się, że na tych zazwyczaj bladych policzkach jego słowa tak łatwo wywołały rumieńce wstydu. Kolejne tego dnia. Dnia, który dopiero się rozpoczął.

– A ty przestań palić w listopadzie ubrany w krótkie spodenki i podkoszulek! – rzucił, szybko zmieniając niewygodny temat.

– O, podglądałeś mnie?

– Całkiem przypadkiem!

Starał się ukryć zażenowanie, ale w ogóle mu to nie wychodziło. Jego rumieniec dla drugiej osoby był bardzo dobrze widoczny i sięgał już szyi. Umysł Feng Xina podpowiadał mu, jak wkrótce będzie wyglądało to ciało – aktualnie zakryte kilkoma warstwami materiału – kiedy własnoręcznie je rozbierze.

– Dobrze – zgodził się pojednawczo. – Mogę przestać palić. I tak nie lubię tego świństwa.

– To po co w ogóle kupowałeś?

– Pomyślałem "Mój najlepszy kumpel mieszka za ścianą, ale nawet nie chce na mnie patrzeć. Rzuciłem pracę i jestem bezrobotnym, samotnym, żałosnym facetem. Jeszcze tylko stanę się nałogowym palaczem, a znienawidzę siebie do reszty".

– Żałosne.

– Masz rację, totalnie żałosne. – Przesunął dłoń po blacie stołu, obserwując reakcję Mu Qinga. Dotknął jego palców, a kiedy nadal nic się nie stało, wziął go za rękę. – Dlatego fajnie, jakby od czasu do czasu ktoś zajął się takim żałosnym idiotą i może... podpowiedział mu, co zrobić, żeby już więcej taki nie był?

– Hm – mruknął i ściągnął brwi, wyglądając na głęboko zamyślonego – możemy... to znaczy mogę spróbować. Oczywiście w granicach rozsądku.

– Czy granica kołdry ci odpowiada? – zapytał ucieszony. Przyciągnął trzymaną dłoń i złożył na wierzchu krótki pocałunek.

– Kołdry?

– Zgadzam się, że jako sąsiedzi powinniśmy mieć jakąś granicę, a kołdra brzmi dostatecznie grubo i całkowicie bezpiecznie.

Mu Qing spoglądał na ciemne tęczówki pełne nadziei i blasku, pragnień i radości. Znali się od dziecka, ale dopiero teraz zobaczył, jak wiele może skrywać to spojrzenie.

Kiedy te oczy patrzyły na niego w "ten" szczególny sposób.

Pragnąc i pożądając.

– Kołdra – prychnął. – Niech będzie.

– Dziś twoja czy moja?

– Twoja. Masz kilka zapasowych pościeli, a ja tylko jedną.

– Pasuje mi. Do której jutro pracujesz? Może pójdziemy na zakupy? Ja stawiam pościel, ty wybierasz.

– Jeśli się postarasz, potrafisz być nawet przekonujący.

– Nic za darmo. Śniadanie ty robisz.

– Jasne, w przeciwnym razie znów mnie nakarmisz powietrzem z lodówki i starą herbatą z torebki.

Uśmiechnęli się do siebie. Wstali od stołu i skierowali się do sypialni. Feng Xin zatrzymał ich w progu, kładąc dłoń na talii drugiej osoby i delikatnie głaszcząc.

– Dziś, kiedy się obudziłem przy tobie, pomyślałem "a jakby tak spróbować jeszcze raz wrócić do naszych marzeń?". Nadal nie jesteśmy na to za starzy, a nie chciałbym do końca życia żałować, że nie robię tego, czego naprawdę chcę. I chyba w tym przypadku obaj mamy podobne zdanie.

Mu Qing przesunął dłonią po głowie, niszcząc ułożone po kąpieli włosy.

– Nie, że o tym nie myślałem, ale muszę się nad tym zastanowić.

– W porządku. Pozwól, że wykorzystamy ten czas na poznawanie sąsiedzkich granic. – Zbliżył głowę, czubkiem nosa rysując na wcale nie bladej szyi szlaczek.

– Sąsiedzkich...

– Na razie nic więcej – obiecał niewinnie.

Mu Qing chwycił go za przód koszulki i przyciągnął, mówiąc w jego rozchylone w niegrzecznym uśmiechu usta:

– A więc prowadź, sąsiedzie.

The End ^⁠_⁠^

* * * * * * *

Dziś przyjaciel, wczoraj wróg.
Kto tak szybko muqingowe zdanie zmienić mógł?

Ktoś niezwykły, ktoś znajomy,
Choć na wiele miesięcy znienawidzony.

Lecz cwana choroba nie zna się na nienawiści,
Więc Mu Qing musiał liczyć się z tym, że jego koszmar się ziści.

Los zadrwi z jego postanowienia,
Jednak w zamian dając mu osobę do opieki i polubienia.

Dawnego druha, dziś... sąsiada,
W końcu osobę mieszkającą za ścianą zawsze wesprzeć wypada!

Raz herbatą, raz obiadem,
A czasami zimnym okładem.

Gdy zaś w waśni znajdzie się szpara,
Wnet motyli wleci tam chmara,

Aby załagodzić spór
I zniszczyć ten odwieczny mur!

Granicę zaś mieć wyłącznie w postaci pościeli,
Która dwóch sąsiadów prowizorycznie rozdzieli.

Prowizorycznie i... bardzo eterycznie -_^
Dlatego w pełni romantycznie!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro