[Levi x Reader] Krew
I nim się zorientowałaś, straciłaś wszystko, na czym ci zależało.
Ostrza wirowały w szalonym tańcu, splamione karmazynową krwią. W pięknym, ognistym kolorze róż. Wiatr smagał cię po twarzy, a słońce paliło w poharatane walką plecy. Tłuste obłoki pary unosiły się wokół ciebie, szczypały w oczy i wpełzały w gardło, dusząc jak sznur wokół szyi.
Dlaczego krew tych bezmyślnych, okrutnych istot musiała tak bardzo przypominać ludzką? Te ścierwa, te sukinsyny nie miały prawa choćby być do niej podobne. Ludzie nie byli piękni, nie byli dobrzy, nie byli inteligentni, jednak ich życiem rządziły bardziej skomplikowane mechanizmy, niż zmiażdż-zabij-pożryj. Tworzyli rodziny, pogłębiali przyjaźnie, zależeli od siebie nawzajem. Jeśli zabiłeś jednego, część drugiego powoli się załamywała, jak zamek którego ktoś zburzył fundamenty.
Ludzie to zwierzęta stadne.
Cięłaś, wbijałaś ostrza i machałaś nimi na wszystkie strony, szaleńczo masakrując ciało martwego potwora. Nie potrafiłaś przestać. Wokół ciebie unosiła się śmierdząca spalenizną para, na której sam zapach chciało ci się wymiotować.
Po tym, jak wszyscy twoi przyjaciele zostali zmiażdżeni ogromną, tłustą łapą tego skurwiela, przestałaś czuć cokolwiek. Jakby nagle wymazano twoje emocje i zastąpiono zimną, bezduszną pustką. Pozostały jedynie instynkty i te najbardziej pierwotne uczucia. Gniew i rozpacz. Kierowały twoim ciałem jak pustą marionetką, raz za razem tnąc grubą skórę. Tańczyłaś, za partnera mając nienawiść, która ze spokojem prowadziła twoje ręce. Ostrza były już prawie całkowicie stępione. Chciałaś płakać, wyrzucić z siebie te ściskające za gardło emocje, ale nie potrafiłaś.
To było szaleństwo, a jednocześnie chłodny spokój.
Nagle poczułaś czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Ciepłą, żywą dłoń.
Zamarłaś.
Świat wydawał się częściowo wrócić do twojej świadomości, jakby szyba która cię od niego dzieliła nieznacznie pękła. Pot skapywał ci z czoła, zwilżając zaschniętą krew na jej fragmentach i zabierając jej strużki ze sobą. Słyszałaś cichy syk pary i śpiew ptaków w oddali, oraz swój ciężki oddech.
- Wystarczy.- Powiedział kapral. Nie spodziewałaś się tego zimnego, znudzonego głosu. Wbiłaś wzrok w ziemię.Powoli odzyskiwałaś swoje myśli i uczucia, jakby twój umysł się rozjaśniał. Płacz ścisnął cię za gardło. Dyszałaś ze zmęczenia, wpatrując się w krew na mieczach. Krew tytana. Krew przyjaciół. Twoją krew. Już nie potrafiłaś rozróżnić, wszystkie miały ten sam, głęboki kolor.
Zginęli. Oni wszyscy zginęli, bo nie potrafiłaś ich ocalić.
Nie dałaś dłużej rady i wybuchłaś płaczem. Szyba pękła z cichym trzaskiem. Odwróciłaś się w stronę Levi'a i objęłaś go za szyję, szlochając i z trudem łapiąc powietrze w płuca. Potrzebowałaś kogoś. Kogokolwiek. Miałaś wrażenie że cały świat przysypał cię swoimi gruzami, a ty czołgasz się w ruinach, ledwo oddychasz. Chwyciłaś się go jak swojej ostatniej deski ratunku. Musiałaś.
Kapral cię nie odepchnął. Delikatnie cię objął, patrząc ze smutkiem na twoje dzieło. Zostałaś w jego ramionach, roztrzęsiona, zapłakana i złamana przez los.
Przeszedłeś to samo, prawda?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro