Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Listy do Rizy [Royai]

Anime: Fullmetal Alchemist Brotherhood
Główny ship: Roy Mustang x Riza Hawkeye
Uwagi: Główny ship robi tu sayonara w agonii, więc będzie smutno. To tak w ramach ostrzeżenia jeśli ktoś ma słabe nerwy.

• • •

Roy Mustang oddałby wszystko, aby zapomnieć to, co wydarzyło się w czasie Dnia Obiecanego.

Od samego początku obwiniał się o to, że najlojalniejsza mu podwładna straciła życie, będąc jego zakładniczką. Zadawał sobie pytanie: Na cholerę była mi ta alchemia? Gdyby nie był alchemikiem, generał nie wskazałby go jako kandydata do tworzenia kamienia filozoficznego. Wtedy Riza Hawkeye nie poniosłaby śmieci, nie umarłaby dosłownie w jego ramionach...

Śmierć Rizy miała zmusić Roya do otwarcia Bramy i stanięcia przed Prawdą. Pułkownik pluł sobie w brodę za to, że nie zdążył wyrwać się przytrzymującym go ludziom, nie zdążył dotrzeć do Rizy na czas, zanim straciła ona za dużo krwi. Zamiast tego znalazł się przy niej chwilę przed tym, jak zapadła w sen, z którego nie mogła się już wybudzić.

— Zaklinam was, poruczniku, nie zasypiajcie — błagał ją, lekko uniósłwszy Rizę, by trzymać ją w ramionach. Miał wrażenie, jakby serce mu drgnęło, kiedy wyczuł, że Riza delikatnie się poruszyła.

— Pułkowniku... Niech pan pod żadnym pozorem nie przeprowadza ludzkiej transmutacji... Proszę — powiedziała cicho.

— Nie... Nie będzie żadnej transmutacji — zapewnił ją. Zdjąwszy z siebie płaszcz, przyłożył materiał do rany Rizy, mając nadzieję, że to choć trochę zatrzyma upływ krwi. Niestety, kobieta już wcześniej utraciła jej już sporo, więc nie na wiele się to zdało. — Nie będzie, ponieważ wierzę, że przeżyjecie.

Włożył w to najwięcej wiary, jak tylko był w stanie. Tymczasem Riza zwolniła nieco uścisk na dłoni Roya, a zaraz potem pułkownik nie miał z nią kontaktu. Mówił do niej, błagając, by się obudziła. Nie chciał pozwolić, aby tak ważna dla niego Riza odeszła, jednak w obecnej chwili był bezradny, co napawało go frustracją.

W pewnym momencie Riza na chwilę rozchyliła nieco powieki, odnajdując czarne jak noc spojrzenie Mustanga.

— Przepraszam, że... Nie mogę dalej ochraniać pana przy docieraniu na szczyt...

Pułkownik na próżno błagał ją, aby nie zamykała oczu i pozostała z nim. Po tych słowach był przy niej jeszcze długo, aż wreszcie z goryczą uświadomił sobie, że Riza naprawdę odeszła - jej dłonie powoli robiły się chłodne i sztywniały, zaś twarz bledła. Kobieta, którą chciał mieć na zawsze przy swoim boku, którą darzył ukrywaną przed światem miłością, odeszła, a on nie mógł za nią biec.

Podniósł wiotczejące ciało blondynki wyżej, po czym przytulił ją do siebie. Pierwsza łza popłynęła po jego bladym policzku i opadła na jasne włosy nieżywej już Rizy. Zaraz za nią popłynęła kolejna, potem następna, i tak kolejne łzy przecinały policzek pułkownika, który jeszcze przez długi czas nie podniósł się z podłogi, opłakując śmierć ukochanej Rizy. Będące częścią wojska chimery oraz Scar wpatrywali się w tę scenę, nie mając czelności przerwać chwili ciszy, przerywanej tylko płaczem pułkownika.

Po Dniu Obiecanym (który Mustang wolał nazywać Dniem Przeklętym) Riza została pochowana na cmentarzu, a jej stopień został pośmiertnie podniesiony o dwa, o co Roy osobiście się postarał. Był zdania, że za swoje zasługi, rzetelność i oddanie Riza powinna być awansowana jeszcze za życia. Dlatego dołożył wszelkich starań, aby na jej grobie zostały wygrawerowane słowa mjr Riza Hawkeye.

Wyrwany ze wspomnień Roy odjął dłonie, którymi podpierał głowę. Na biurku już utworzyła się spora kałuża z jego łez, zaś Black Hayate, który to wyrwał go z zamyślenia, ponownie trącił go nosem w łydkę. Po śmierci Rizy to Roy zajął się jej psem. Był pewien, że nigdy nie zastąpi mu jego ukochanej właścicielki, ale starał się jak mógł. Pies zdawał się to dostrzegać, choć na początku bardzo tęsknił za Rizą. Teraz, po trzech miesiącach, zdawał się coraz lepiej z tym radzić.

Roy podniósł Black Hayate i posadził sobie na kolanach. Głaszcząc psiaka po głowie, po raz kolejny pomyślał, że siedzą w tym we dwóch. Obydwaj cholernie tęsknią za Rizą.

• • •

Pamiętasz, Riza, jak poznaliśmy się w domu Twojego ojca?  Uczyłem się wtedy alchemii, a Ty z zaciekawieniem mnie wtedy obserwowałaś z ukrycia. Tak, wiem o tym, że mnie podglądałaś. Jako dziecko nie byłaś szczególnie cicha. I to nie dlatego, że byłaś gadatliwa - raczej chodzi mi o to, że słyszałem Twoje kroki, a wiedząc, że mój nauczyciel alchemii ma córkę, wydedukowałem, że to Ty. 

Byłaś trochę niezdarna - pamiętasz, jak spadłaś ze schodów, przy okazji mi się ujawniając? Szczerze mówiąc spodziewałem się, że wybuchniesz płaczem, bo zdarłaś sobie kolano, albo uciekniesz z płaczem, ale Ty tego nie zrobiłaś. Jeśli mam być szczery, to zaskoczyłaś mnie, bo uśmiechnęłaś się, jakby upadek ze schodów i zdarcie kolana wcale nie było bolesne. Uśmiechnęłaś się, a wyglądałaś tak niewinnie, jak aniołek. Teraz wiem, że przypominałaś mi aniołka, bo istotnie nim byłaś.

Pokazałem Ci wtedy, jak wielkie postępy w alchemii już zrobiłem. Byłaś tym tak zainteresowana, że można było pomyśleć, że i Ty zechcesz kiedyś zostać alchemiczką. 

Szkoda, że Twój ojciec nieraz musiał zabierać Cię ode mnie, bo, jego zdaniem, przeszkadzałaś mi w nauce, co według mnie było nonsensem. Może gdybyś rzeczywiście mi przeszkadzała, nie zostałbym alchemikiem? Może wtedy wciąż byłabyś przy mnie...

Słysząc pukanie do drzwi, Roy odłożył list do Rizy pod leżącą w rogu biurka teczkę. Niechętnie zaprosił przybysza do środka i nie był szczególnie zachwycony, kiedy jego oczom ukazał się Edward Elric. Były Państwowy Alchemik żwawo wmaszerował do pomieszczenia, co zdecydowanie kontrastowało z pozbawionym woli życia pułkownikiem.

— Wiem, że za mną tęskniłeś, Mustang — powiedział Edward na powitanie. — Ja za tobą też. Akurat byłem w okolicy, no to stwierdziłem, że cię odwiedzę...

— Nie przypominam sobie, aby spotkania z byłym Stalowym Alchemikiem wliczały się do moich codziennych zajęć — odparł Roy. 

— Nie? Poczekaj, zaraz pogadam z generałem, żeby to zmienił — obwieścił Edward, zajmując miejsce na kanapie. — Zwyczajnie mam szczęście, będąc uwielbianym przez Armstronga.

Roy przewrócił oczami.

— Tobie to szczęście, a ja przez to muszę się z tobą widywać, karzełku — odparł, po czym, ignorując zirytowanie Edwarda po nazwaniu go karzełkiem, zapytał: — A co takiego cię sprowadziło w te strony?

— Wyjeżdżam niedługo — wyjaśnił Edward. — Potrzebowałem załatwić kilka spraw, to przy okazji poszedłem na cmentarz i odwiedziłem pana Hughesa... I panią porucznik też. Znaczy, panią major. 

Edward obserwował uważnie reakcję pułkownika na wspomnienie jego zmarłej podwładnej. Mimo że twarz nie wyrażała w tym momencie emocji, które podpowiadałyby Edwardowi, że Roy wciąż nie radzi sobie ze śmiercią ukochanej Rizy, widział, jak jego dłoń zaciska się w pięść. Chwilę później pułkownik ostentacyjnie podniósł się z miejsca i stanął przy oknie, tyłem do Edwarda, aby ten nie widział, jak na jego twarzy rozkwita grymas cierpienia.

— Dobrze, że ją odwiedziłeś — powiedział tylko, nawet nie patrząc na swojego gościa. — Zawsze dobrze życzyła tobie i twojemu bratu. Byłaby szczęśliwa, wiedząc, że odzyskaliście to, co utraciliście...

Edward nie odpowiedział, oczekując, aż pułkownik rozwinie swoją myśl. A przynajmniej tak mu się wydawało, że nie powiedział jeszcze wszystkiego. Roy jednak nie powiedział więcej nic szczególnego - spojrzał na byłego alchemika kątem oka, po czym dodał:

— Szczęśliwej podróży, Stalowy.

• • •

Nieraz mi się śniłaś, Riza. We wszystkich snach byłaś dokładnie taka, jaką Cię zapamiętałem - niezastąpiona, lojalna, troskliwa, pełna empatii... A, i jeszcze stanowcza. Zawsze byłaś stanowcza, zwłaszcza w stosunku do mnie, kiedy wykazywałem brak współpracy z robotą papierkową. Teraz staram się sumiennie wypełniać wszystkie dokumenty, mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumna.

Ostatni sen był... Niezwykły. Chociaż jak się tak teraz zastanawiam, w tym jednym, jedynym śnie nie byłaś dokładnie taka, jaką Cię zapamiętałem. Padała od Ciebie taka jasność, że przez chwilę miałem wrażenie, że patrzę na śnieg, którego biel razi w oczy. Początkowo stałaś tyłem i część pleców miałaś odkryte, przez co doskonale widziałem ten okrąg transmutacyjny, który przed laty wytatuował Ci Twój ojciec. Ten sam, który potem wypaliłem na Twoje życzenie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak bardzo bolesne to musiało dla Ciebie być. Byłaś niezwykle silną kobietą, Riza. Żałuję, że nie powiedziałem Ci tego wcześniej.

Od Ciebie i Twojej białej sukni biła jasność, która mnie oślepiała. Z tą jasnością kontrastowała czerwień krwi, która znajdowała się na ranie na Twojej szyi. Pamiątka po Dniu Obiecanym. Patrzyłaś na mnie z uśmiechem, na jaki ja nie jestem w stanie zdobyć się od czasu, gdy umarłaś w moich ramionach. Podczas gdy mnie wmurowało w ziemię, Ty podeszłaś do mnie i przytuliłaś mnie do siebie, drugą dłonią głaszcząc mnie po głowie. Nakazałaś mi pogodzić się z tym, co się stało i iść naprzód. Dlaczego nie jestem w stanie spełnić Twojej prośby? To nie powinno być trudne - pozbierać się z odejściem kogoś, kogo się kochało i żwawo iść dalej przez życie. 

Nie powinno być trudne, a jednak ja nie potrafię tego wykonać. To dla mnie niewykonalne.

• • •

Madame Christmas patrzyła ze zmartwieniem na swojego bratanka. Musiała przyznać, że dotychczas ostatnim razem widziała go w podobnym stanie po śmierci Hughesa. Wtedy jednak miał jeszcze Rizę, więc nie było tak tragicznie. Teraz nie miał nikogo, a pozostali jego sprzymierzeńcy nie do końca potrafili mu pomóc.

Kobiecie było jej go naprawdę szkoda - widziała, jak męczyła go strata ukochanej Rizy. Mimo że zrobił wszystko, aby pamięć o niej i jej oddaniu Amestris nie została zapomniana, nie potrafił pogodzić się z jej odejściem. Jego serce poznaczone było ranami, które codziennie starał się opatrzyć, jednak te dalej krwawiły.

Nie wiedziała, jak może go pocieszyć, więc kiedy Roy szukał u niej towsrzystwa, zwyczajnie mu go dotrzymywała. Niekiedy nawet słuchała opowiadań pułkownika o zmarłej podwładnej, bo język rozwiązywał mu się po alkoholu.

— Choćby przejechać cały świat wzdłuż i wszerz... Nie znajdę drugiej takiej, jak ona.

— Jestem bardzo ciekawa, co tak bardzo w niej ceniłeś — oznajmiła madame Christmas.

Usta Roya wygięły się w lekkim uśmiechu, a w głosie zabrzmiała mu nutka tęsknoty.

— Była... — Roy z trudem wypowiadał to słowo. Nienawidził go. Nienawidził mówić o Rizie w czasie przeszłym. — Jedyna w swoim rodzaju. Mogła się wydawać sztywna do bólu i bez serca... Ale to nieprawda. Riza miała wielkie i naprawdę wrażliwe serce. Pamiętam, jak na wojnie w Ishvalu... Postawiła prowizoryczny grób zmarłemu dziecku. Zwykła mawiać, że pistolet to dobra broń, bo nie czujesz, że twoja ofiara umiera jak przy nożu. Nie mam pojęcia, ale... Niekiedy była opiekuńcza w stosunku do mnie. To było...

Roy nie potrafił znaleźć określenia na to, jak mógł opisać troskę, którą okazywała mu Riza. Czuł się wtedy tak, jakby komuś na nim zależało. No, poza madame Christmas, która pozostała jedyną bliską mu osobą. Jednocześnie to, że już nigdy tego nie doświadczy, było dla niego dołujące.

— Zależało ci na niej — stwierdziła madame Christmas, powoli kiwając głową. — Chciałeś dla niej jak najlepiej...

— Ta, chciałem — mruknął Roy ze złością. — Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Chciałem dla niej jak najlepiej, ale jedyne, co osiągnąłem, to pozwoliłem jej umrzeć w moich ramionach. — W tym momencie spojrzał na swoje dłonie i skrzywił się. — Czasami wydaje mi się, jakbym miał jej krew na rękach...

Madame Christmas lekko uderzyła go dłonią w głowę, by przywołać go do porządku.

— Przestań tak myśleć — skarciła go. — To nie twoja wina. Nie ty doprowadziłeś do tego, że nie żyje. Winić o to możesz tylko starego Bradleya i jego szatańskie przekręty.

— Udusiłbym dziada gołymi rękami — warknął do siebie Roy.

— Na twoje szczęście ktoś już cię ubiegł — skwitowała kobieta optymistycznie. — Najgorsze czasy minęły. Pora ruszyć do przodu i zostawić za sobą stare dzieje...

— Łatwo powiedzieć — wymamrotał Roy. — Łatwo powiedzieć, kiedy Riza nie może ruszyć tam ze mną...

Madame Christmas westchnęła, po czym uścisnęła drżącą dłoń Roya.

• • •

Riza, dlaczego tak lubisz mi się śnić? Nie chcesz, żebym o Tobie zapomniał? Jak miałbym tego dokonać? Niemożliwe, żebym potrafił. Nie potrafię Cię zapomnieć - przypominam sobie o Tobie każdego dnia. Kiedy wypełniam tę przeklętą robotę papierkową, a Ciebie nie ma przy mnie. Kiedy spoglądam na Black Hayate - swoją drogą serce się kraja, on tak za Tobą tęskni... No i... Kiedy przypominam sobie, że jeśli kiedyś zostałbym Führerem, nic nie stałoby na przeszkodzie, abym poprosił Cię o rękę.

Dziś miałem dziwny sen. Wprawdzie byłaś tam, ale jednocześnie Cię nie było. Pamiętasz Envy'ego, tego homunculusa, przed którego zabiciem mnie powstrzymałaś? We śnie przybrał Twoją postać. A potem zastrzelił mnie z pistoletu, którego ty zawsze używałaś. Nie wiem, co dokładnie ma znaczyć ten sen, ale

Pukanie do drzwi przerwało Royowi pisanie listu. Pułkownik ukrył list pod jakąś teczką i zaprosił przybysza do środka. Jak się okazało, był to Havoc.

— Nie będę owijał w bawełnę, pułkowniku — powiedział Havoc. Oparł się dłońmi o biurko Roya, tak, że teraz patrzył na pułkownika z góry, i powiedział: — Potrzebuje pan terapii.

Roy skrzywił się. Tylko tego mu brakowało, aby był uważany za kogoś, kto nie radzi sobie psychicznie z problemami.

— Zapomnij, Havoc — odpowiedział stanowczo. — Nie zwariowałem jeszcze na tyle, żebym musiał się komuś żalić.

Havoc zacisnął zęby. Pułkownik bywał zawzięty, to fakt, i teraz Havoc nie wiedział, w jaki sposób mógłby do niego dotrzeć. Zawsze to Riza Hawkeye potrafiła jakoś na niego wpłynąć, ale jak to robiła? Tego nikt nie wiedział. Może Mustang potrzebował kobiecej ręki? I to najlepiej takiej, która nie pozwoli mu zrobić niczego głupiego?

— To panu pomoże — upierał się Havoc. — Może zrobić się panu lżej na sercu, terapeuta na pewno panu pomoże...

— Nikt mi nie pomoże — odburknął Roy. Jego dłoń, w której trzymał długopis, zacisnęła się w pięść. Nie wierzył, aby cokolwiek i ktokolwiek mógł mu pomóc. Co miałoby się zmienić po powiedzeniu, co mu leży na sercu? — Zresztą co ty możesz o tym wiedzieć, Havoc?

— Tak się składa, że całkiem sporo — odparł porucznik.

Wtedy Roy oprzytomniał i dotarło do niego, że za bardzo się uniósł, bo Havoc faktycznie coś niecoś o tym wiedział. Kiedy stracił władzę w nogach, nie potrafił sobie z tym poradzić i rzeczywiście skorzystał z pomocy terapeuty, co bardzo mu pomogło.

Pułkownik podniósł się z miejsca i stanął przy oknie, by popatrzeć, jak kilkoro żołnierzy maszeruje równym krokiem.

— Wybacz, Havoc. Niepotrzebnie się unoszę — powiedział. Przez chwilę żaden z nich się nie odzywał - Roy rozmyślał nad tym, czy rzeczywiście powinien odwiedzić terapeutę, Havoc oczekiwał na odpowiedź swego przełożonego.

Wreszcie pułkownik spojrzał na Havoca. Normalnie starał się ukrywać swoje zmarnowanie i zły stan psychiczny, teraz jednak porucznik widział po jego wyrazie twarzy, że miał rację i pułkownik potrzebuje pomocy.

— Niech ci będzie, Havoc. Pójdę do terapeuty, choć nie sądzę, aby było to coś, co mi pomoże.

— Gwarantuję, że tak będzie — zapewnił go Havoc. — Może od razu pana umówię?

— Umawiaj, ale nie chwal dnia przed zachodem słońca.

Kiedy Havoc opuścił jego gabinet, Roy wrócił do listu, który pisał do Rizy.

może to znak, że nie ma co dalej ciągnąć tego marnego żywota?

• • •

A czy pamiętasz, Riza, jak byliśmy na przyjęciu u mojej ciotki? Zaprosiłem Cię tam tylko jako przyjaciółkę, ale w istocie nigdy nią dla mnie nie byłaś. Byłaś mi droższa niż przyjaciółka, choć nienawidzę słowa "byłaś". Nadal jesteś mi najdroższa, nawet jeśli nie ma Cię obok mnie.

Często o Tobie myślę, wiesz? Nie ma dnia, żebym o Tobie nie pomyślał. Ciągle pamiętam Twoją twarz, Twój czarujący uśmiech, dobroć... Pamiętam nawet, że gdziekolwiek szłaś, miałaś przy sobie broń. Nawet na tym przyjęciu u mojej ciotki. Podejrzewam, że nie bez powodu założyłaś zwiewniejszą sukienkę. Dzięki temu nie miałaś żadnych wybrzuszeń na udzie, które mógłby stworzyć pistolet. Choć tak naprawdę broń nie była Ci potrzebna - w życiu nie dałbym Cię skrzywdzić.

Nieźle upiliśmy się na tym przyjęciu. W życiu bym nie podejrzewał, że masz tak mocną głowę, Riza. A pamiętasz, jak potem Cię pocałowałem, kiedy wyszliśmy do ogrodu? Nie odrzuciłaś mnie, bo tym bardziej do mnie przylgnęłaś i oddałaś pocałunek. Wiesz, to był chyba najpiękniejszy moment w moim życiu. Dziękuję Ci za to, że dzięki Tobie mam co wspominać. Dziękuję Ci, że chroniłaś mnie przez tyle czasu. Bez Ciebie moje życie nie byłoby takie samo. I już nigdy nie będzie...

Dlaczego stałaś się tylko wspomnieniem? Chciałbym móc jeszcze raz wziąć Cię w ramiona i nie pozwolić Ci odejść. Gdybym mógł sprawić, aby to mnie zabili zamiast Ciebie, zrobiłbym to bez wahania. Byłaś za dobra, aby umierać, Riza. Nie zasłużyłaś na taki los - to nie była Twoja wina, że musiałaś zabijać ludzi. Byłaś tylko narzędziem w dłoni Bradleya. My wszyscy byliśmy. To on przyczynił się do tego, że odeszłaś.

Mimo to czasami mam wrażenie, że mam Twoją krew na rękach. Bo nawet jeśli nie dałbym Cię skrzywdzić, to jednak pozwoliłem Ci umrzeć w moich ramionach.

• • •

W mieszkaniu Roya wiele rzeczy wciąż przypominało mu o zmarłej Rizie. Była tam na przykład kurtka, którą wówczas poruczniczka miała na sobie w dniu, kiedy wyzionęła ducha w ramionach Mustanga. Niegdyś ubranie poznaczone było śladami krwi, które zostały zatarte - Roy wyprał ubranie, jakby miał nadzieję, że w jakiś sposób uda mu się zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Jednak nawet wyprana kurtka nosiła na sobie zapach prochu strzelniczego, który niezmiennie przypominał mu o Rizie. Zupełnie jakby nim przesiąkła.

Zaraz po tym, jak Mustang otworzył drzwi do mieszkania i wpuścił tam Black Hayate, pies od razu ruszył w kierunku swego legowiska. Roy zauważył, że był to swego rodzaju zwyczaj dla Hayate - za każdym razem, kiedy wracali do domu, pies natychmiast kierował się do legowiska, gdzie leżała kurtka Rizy. Tam przytulał nos do niej i leżał tak dłuższą chwilę.

— Obydwaj inaczej radzimy sobie z jej śmiercią — powiedział Roy trochę do Hayate, a trochę sam do siebie. — Ja piszę listy, ty przytulasz się do jej ubrania... Dlaczego ktoś tak dobry jak ona musiał odejść?

Hayate zaskomlał, zupełnie jakby doskonale rozumiał to, co mówi do niego Mustang. Pułkownik po raz kolejny utwierdzał się w przekonaniu, że Hayate jest naprawdę mądrym psem i rozumie go jak mało kto.

Obydwaj rozumieli się doskonale. Obydwaj stracili kogoś ważnego i dla obydwu tym kimś była Riza - kobieta, która ich zdaniem nie zasłużyła na swój los. Nie powinna tak szybko wypuścić z siebie ostatniego tchnienia, nie powinna tak szybko spocząć w trumnie, gdzie jej ciało miało spędzić lata pod warstwą ziemi.

Nie zasłużyła na śmierć, jednak Riza Hawkeye nie została zapomniana przez zakochanego w niej pułkownika - kwiaty na jej grobie nawet nie nadążały więdnąć.

• • •

— Myślałem, że jak wrócę, to będzie z tobą lepiej — powiedział Edward po tym, jak wrócił ze swej podróży. — Jak patrzę, to nie widzę szczególnej różnicy. Czy ty człowieku w ogóle śpisz?

Roy tylko wzruszył ramionami. Udając skupienie, zaczytywał się w dokumenty, byle tylko nie musieć patrzeć na Elrica. Nie miał ochoty słuchać jego morałów. Co za paradoks, że teraz to Edward musiał prawić je pułkownikowi, odwrotnie do tego, co było przed laty, kiedy to bracia Elric poszukiwali kamienia filozoficznego. Kiedy to Hughes żył i chwalił się każdemu napotkanemu człowiekowi swoją córką. Kiedy to Riza była przy Royu, niezmiennie od wielu lat osłaniając jego plecy.

Mustang miał nadzieję, że Riza gdzieś tam jeszcze przy nim jest. Ba, miał nadzieję - on był o tym przekonany, dlatego nie zgodził się na przyjęcie innego adiutanta. Dla niego Riza wciąż zajmowała to miejsce.

— Nieważne — odparł spokojnie Roy. — Jak się podróżowało, Stalowy?

— Nie zmieniaj tematu, draniu, ja jeszcze z tobą nie skończyłem — zarzekł się Edward, opierając się o biurko Mustanga, tak, że teraz patrzył na niego z góry. Mógł sobie na to pozwolić jedynie w sytuacji, kiedy pułkownik siedział - pomimo tego, że Edward nieco podrósł, to Mustang wciąż był sporo od niego wyższy. — Musisz wyjść z tego dołka, Mustang! Rozumiem, że dalej rozpaczasz po pani porucznik... Znaczy, pani major, ale to nie koniec świata. Chciałeś zostać Führerem, pamiętasz?

Roy podniósł na niego wzrok znad dokumentów, które akurat udawał, że czytał. Edward z przerażeniem zauważył, że czerń oczu pułkownika stała się jakby mętna, a teraz jeszcze lepiej widział cienie pod jego oczami.

— Chciałem — przytaknął Mustang — ale jaki w tym teraz sens? Miałem stanąć na czele, mając u swego boku tych, na których najbardziej mi zależy. Tymczasem... Jeden został zabity przez imitację własnej żony, druga poniosła śmierć jako moja zakładniczka... Gdybym wcześniej odebrał ten telefon od Hughesa, może mógłbym go uratować? A gdybym nie był alchemikiem albo chociaż nie pozwolił Rizie iść za mną, nie umarłaby w moich ramionach. Myślisz — tu podniósł się z miejsca. Teraz to Mustang patrzył z góry na Edwarda — że już zmyłem ich krew z rąk? Otóż nie. Poczucia winy nic nie zmyje.

Edward milczał. Mustang był cholernie uparty, to mu trzeba było przyznać. Jednak jego słowa wyjaśniały, że problem z pogodzeniem się z przykrymi wydarzeniami nie był spowodowany tylko i wyłącznie śmiercią ukochanej przez pułkownika Rizy. W końcu wcześniej stracił swojego drogiego przyjaciela, Maesa Hughesa. Śmierć Rizy tylko przelała czarę goryczy.

— Riza śni mi się każdej nocy — powiedział Roy, podchodząc do okna i patrząc, jak szeregowi ćwiczą zgrany marsz. — Za każdym razem wygląda to tak samo: we śnie się budzę, ona siada obok mnie i pomaga mi zasnąć, a potem czuwa nade mną.

— To tak, jakby pani major wciąż cię pilnowała — wymamrotał Edward.

— Właśnie. Tyle dla mnie zrobiła, nawet po śmierci się o mnie troszczy. Czym sobie na to zasłużyłem?

Edward nie odpowiedział, więc Roy dopowiedział sobie sam.

Najwyższa pora zakończyć ten nędzny żywot.

• • •

Był wieczór, kiedy Roy wracał do swojego mieszkania. Okolica oświetlona była tylko przez nieliczne latarnie uliczne. Pułkownik szedł w towarzystwie Hayate, który w pewnym momencie zatrzymał się i zaczął głośno szczekać. Roy również się zatrzymał i spojrzał za siebie - lufa pistoletu wycelowana była prosto w niego.

Hayate pognał z powrotem do siedziby wojska, głośno szczekając i mając nadzieję sprowadzić pomoc. Tymczasem Roy został sam z oprawcą.

— Strzelaj — oznajmił, nawet nie próbując się bronić. Rozłożył bezradnie ręce, na co oprawca spojrzał na niego ze zdumieniem.

— Poddajesz się? Tak po prostu?

— I tak miałem zakończyć ten marny żywot. Ty mi tylko w tym pomożesz.

— Chciałeś się zabić? Dlaczego?

Roy wywrócił oczami. Morderca będzie się bawił w psychologa, podumałby kto.

— Nie mam już po co żyć — odparł Roy głosem, który udowadniał, że ma wszystkiego dość. — Twój strzał tylko mi wszystko ułatwi. Zrób mi tę przysługę...

Mordercy nie trzeba było jeszcze kilka razy powtarzać. Trzy strzały z pistoletu i pod Royem ugięły się kolana. Został trafiony akurat tam, gdzie nie powinien być - krew ciekła strumieniami. Pułkownik przymknął oczy, oczekując na niechybną śmierć, w czasie gdy morderca uciekł.

W pewnym momencie poczuł, jakby wiatr pogłaskał go po policzku. Uśmiechnął się, kiedy pomyślał, że mogła być to Riza.

— Czekaj na mnie, najdroższa — wyszeptał, zanim wydał z siebie ostatnie tchnienie.

Może to była halucynacja, ale w pewnym momencie zobaczył ją dokładnie taką, jaką ją zapamiętał - jasnowłosą, z życzliwym wyrazem twarzy. Zniknęła ta okropna rana na szyi. Włosy jakby rozwiewał wiatr, podobnie jak jej białą suknię, której blask nieco oślepiał Roya.

Nie, to nie sukienka tak błyszczała. To Riza - pułkownik miał wrażenie, że patrzy na najjaśniejszą gwiazdę na nocnym niebie. Tym właśnie Riza dla niego była - najjaśniejszą i najcudowniejszą gwiazdą w całym gwiazdozbiorze ludzi.

Riza wyciągnęła dłoń w jego kierunku, a Roy, choć wcześniej zupełnie bez sił, teraz podniósł się do siadu i ujął jej dłoń. Stanął na równych nogach, a wtedy Riza wyciągnęła drugą dłoń i opuszkami palców przejechała po jego żuchwie, a następnie w górę, na policzek. Dalej jej dłoń powędrowała na jego potylicę, by następnie przytulić go do siebie.

— Kochany mój — wyszeptała, kojąco głaszcząc go po głowie. — Wybacz mi, że cię opuściłam.

Pułkownik nie odpowiedział - nie wiedzieć czemu emocje po prostu w nim wybuchły, a on sam rozpłakał się rzewnie jak dziecko. Objął szczelniej Rizę, nie chcąc stracić jej po raz kolejny.

— To nie twoja wina — zaprzeczył Roy, a głos mu drżał. — To ja...

— Ciiii. — Riza zaczęła powoli kołysać się z nim na boki. — Zapomnij o swoich wyrzutach sumienia. O nic cię nie winię. Ani ja, ani Maes... Ale chodź ze mną. Teraz nareszcie możemy być razem...

— Za tobą pójdę choćby i do piekła — zapewnił ją Roy, na co Riza się roześmiała. Zdążył już zapomnieć, jak pięknie brzmiał jej śmiech...

— To moja kwestia — powiedziała, po czym ujęła dłoń Roya. Pułkownik uścisnął dłoń Rizy i udał się wraz z nią tam, gdzie dusze wędrowały po śmierci.

Na zastygłych już ustach zmarłego pułkownika Mustanga widniał uśmiech, którego nie mógł zetrzeć nawet ból umierania.

• • •

Kilka dni po postrzale również Roy spoczął na cmentarzu. Tuż obok grobu major Rizy Hawkeye stanął nagrobek, na którym wyryte litery układały się w słowa gen. dywizji Roy Mustang. Havoc i Catalina, którzy wiedzieli o romantycznych uczuciach, które żywiła do siebie ta dwójka, uznali, że Roy powinien spocząć u boku Rizy. Pułkownik i jego adiutantka nie powinni być rozdzielani.

Wszystkie rzeczy Mustanga miały być wyniesione z jego starego gabinetu, aby zrobić miejsce innemu pułkownikowi. To zadanie spadło na Havoca. Pośród stert dokumentów, różnych notatek, kilku par rękawiczek z alchemią i innych takich Havoc znalazł coś, co zwróciło jego uwagę. Początkowo wziął to za notatki pułkownika Mustanga, ale w istocie był to list. Ostatni list Roya do Rizy.

Chcąc nie chcąc, Havoc zgłębił się w lekturę tej jednostronnej korespondencji:

Wiesz, Riza, myślę, że powinienem zakończyć ten śmieszny żywot. Nie radzę sobie bez Ciebie - wszystko jakby straciło sens odkąd nie ma Cię przy mnie. Nienawidzę Bradleya za to, że ukartował to wszystko z homunculusami. Envy'ego za to, że zabił Hughesa. Tego parszywego doktora za to, że przyczynił się do Twojej śmierci... I mnie, bo pozwoliłem Ci odejść.

Gdybym mógł, cofnąłbym wszystko, abyś to Ty przeżyła. Umarłbym, abyś mogła żyć. Nie zasłużyłaś na to, by umierać. Pomimo tego, że zabijałaś ludzi, to Twoje serce zawsze lśniło złotem. A ja nie mogę pogodzić się z faktem, że odeszłaś i już nie wrócisz.

Dlatego piszę do Ciebie mój ostatni list. Mam nadzieję, że się spotkamy, Riza. Tam, gdzie po śmierci wędrują żołnierze. Chcę być gdziekolwiek, byle z Tobą. Nie mogłem dotrzymać danej Ci obietnicy. Mam nadzieję, że mi to wybaczysz.

Spotkajmy się gdzieś tam, po drugiej stronie, najdroższa.

Twój na zawsze,
Roy.

Listów było jeszcze wiele - Mustang opowiadał w nich Rizie o tym, jak sobie radzi (czy też nie radzi) z jej śmiercią, mówił jej o Black Hayate, wspominał ich stare dzieje, opowiadał swój sen... Havoc pokręcił głową, nie mogąc uwierzyć w to, do czego może doprowadzić ludzka psychika.

Miał nadzieję, że pułkownik wreszcie odnajdzie pełnię szczęścia u boku ukochanej porucznik.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro