Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Bo gwiazdy na niebie też mają znaczenie

Will

To normalne, że odczuwam stres prawda? Każdy by czuł w takiej chwili stres. Jasne, ćwiczyliśmy to, było tyle prób, ale to nie zmienia faktu, że kiedy stoisz przed lustrem w pokoju i patrzysz się na siebie w garniturze, zjada cię trema.

Patrzyłem na swój biały garnitur, na doczepioną w pasie pelerynę, która robiła mi też po części za spódnicę. Patrzyłem na swoje ułożone włosy, na swoją białą maskę i stojący obok mnie bukiet kwiatów. Serce biło mi jak szalone.

Stresowałem się. Stresowałem się strasznie. Boże co ja robię? Mam tylko podejść do tego ołtarza, spojrzeć w granatowe oczy i powiedzieć kilka prostych słów, które znałem już na pamięć całym sercem.

Nic trudnego. Will. Nic trudnego. Robiłeś gorsze rzeczy, to tylko wasz ślub. On cię kocha. Ty go kochasz. Od dzisiaj będziecie mogli się wkurwiać nawzajem do końca waszych dni.

Poprawiłem ostatni raz maskę na twarzy, garnitur, suknię, spodnie, włosy. Musiało być wszystko idealnie. Żadnych pomyłek. To twój dzień, nasz idealny dzień.

Wziąłem głęboki wdech, zabrałem ze stolika bukiet i powtórzyłem sobie tylko w głowie "nie spierdol tego". Czułem jak nogi się pode mną uginają.

- Gotowy? - zapytała moja podopieczna, uśmiechając się do mnie szeroko. Czarne włosy miała spięte w wysokiego koka, a sukienka która sięgała jej do kolan była oczojebnie różowa. Darcy pomagała jej wybrać sukienkę.

- Kiedyś trzeba - odparłem, patrząc na bukiet w swoich dłoniach.

- Czy ty się stresujesz? - zdziwiła się Andy, przyglądając mi się z uwagą - Ty? William Crowllem się stresujesz?

- Jeszcze słowo - pogroziłem dziewczynie, jednak oboje wiedzieliśmy że dzisiaj nic nie zrobię. Nie dzisiaj, kiedy wszystko ma być idealne.

- Bill cię nie zostawi przed ołtarzem, Will - powiedziała spokojnie czarnowłosa, łapiąc mnie za łokieć - Wiem co mówię, jak go zobaczyłam dzisiaj to nie chciał wyjść z pokoju, bo się tak stresował. Zależy mu.

- No tak jako znawczyni Billy Willera coś o tym wiesz - odparłem sarkastycznie, wywracając oczami. Serce jednak zabiło mi mocniej na myśl, że Billowi zależy na naszym ślubie. To miła myśl, która sprawia że mam motylki w brzuchu i mam ochotę je tu i teraz zwymiotować.

- Tak tak, narzekaj dalej - burknął projekt, zostawiając mnie przed wejściem w alejkę kościoła - Będziemy wszyscy na ciebie czekać przy ołtarzu. Nie stresuj się. Będzie idealnie, tak jak tego chciałeś.

- Idź zanim złamię obietnicę i ci w łeb strzelę - zagroziłem, jednak druhna uśmiechnęła się szerzej i poleciała na swoje wyznaczone miejsce obok ołtarza. Na miejsce mojej druhny.

Zacisnąłem dłonie na bukiecie kwiatów. Czułem jak dłonie mi się pocą, jak coraz ciężej oddycham. Czy krawat ma za ciasny? Dlaczego jest tu tak gorąco? Jak coś pójdzie nie tak? Na pewno coś się stanie przez co nie będzie tak idealnie jakbym chciał.

Nie. Will. Uspokój się. Trochę profesjonalizmu. To twój dzień. To będzie idealny dzień. Idź, zrób najlepsze show i spraw, że marzenie stanie się rzeczywistością. Nic trudnego. Żadnych pomyłek.

Poprawiłem już bardziej nerwowo maskę niż z potrzeby. Nie była ani krzywo, ani za nisko, ale dalej czułem że w każdej chwili może mi spaść.

Nie dam rady.

Dam radę.

Nie dam rady.

Nogi się pode mną załamują. Zawsze się tak trudno oddychało? Słyszę własne serce, to chyba nie jest normalne. Powietrza, jak się łapię powietrze? Jak się oddycha?

Oparłem się o ścianę, starając się złapać oddech. Jak się oddycha do cholery? Jak złapać oddech, duszę się, pomocy.

Rozglądałem się wokoło, widziałem jak wszystko się przede mną rozmazuje, wszystko jest niewyraźne, jest dziwne. Czułem jak w moich oczach pojawiają się łzy.

- Tata? - ktoś złapał mnie za dłoń. Czyjaś malutka dłoń, która była niedopracowana pod każdym możliwym względem. Jeden palec wywinięty w drugą stronę, drugi palec dużo mniejszy niż powinienem - Tata spójrz na mnie.

Skupiłem wzrok na małej dziewczynce przede mną. Jej opadającym zielonym oku, na jej drugim zdrowym, niebieskim wpatrzonym we mnie. Czarne włosy, które Andy pomogła jej związać w dwie kitki. Zmartwiona buzia, której cały czas brakowało czegoś do wyglądania na ludzką.

- Tata spróbuj oddychać ze mną dobrze? - zapytała, kładąc swoją drugą dłoń na mojej ręce - Wdech... - zaczęła liczyć powoli do pięciu - I wydech - tym razem liczyła od pięciu. Oddychałem razem z nią, patrząc w jej zdrowe oko. Powoli.

Mój oddech powoli się uspokajał. Przestawałem słyszeć tak głośno swoje serce, temperatura pomieszczenia wracała do normy.

- Wszystko gra tata - zapewniała mnie dziewczynką, puszczając mi ciepły uśmiech - No chodź, musisz w końcu pokazać rudemu, że jesteś lepszy niż on, prawda?

- Proszę cię Eleanor, ja zawsze jestem lepszy niż on - starałem się zażartować, czując jak moje płuca dalej pieką od wcześniejszych trudności.

- Nigdy w to nie wątpiłam - powiedziała projekt #001a puściła moją rękę i złapała za koszyczek pełen kwiatów, wchodząc w alejkę kościoła i rozrzucając wokoło płatki kwiatów. Wszystkie spojrzenia osób, które zginęły skupiły się na pierwszym nieudanym projekcie.

Niziutka czarnowłosa, która szła koślawo przez Kościół, dumnie patrzyła na drugi projekt. Andy patrzyła na  Eleanor z szerokim uśmiechem.

Po drugiej stronie stała Darcy, ubrana odświętnie, poprawiająca ostatnie szczegóły na garniturze... Jego. Billy Willera.

Moje serce zabiło mocniej na widok rudowłosego, który patrzył się na Eleanor z delikatnym uśmiechem. Jego rude włosy były ułożone, ale jednocześnie niesfornie roztrzepane. Garnitur był wygnieciony w niektórych miejscach, okulary miał przekrzywione, a pomimo to wyglądał idealnie.

Uśmiechnąłem się sam do siebie, słysząc w końcu marsz imperialny prosto z gwiezdnych wojen. Stanąłem na środku dywanu, czując każde spojrzenie na sobie.

Robiłem krok za krokiem, patrzyłem się przed siebie, czułem się obserwowany, bo byłem obserwowany, każdy mnie oceniał, wiem o tym. Serce zaczynało mi znowu mocniej bić. Krok za krokiem.

Will spokojnie.

Nikt cię nie ocenia. To twój dzień.

Złapałem za wyciągnięta dłoń, aby stanąć na przeciwko swojej miłości. Spojrzałem w te granatowe oczy, które wiecznie będą kojarzyć mi się z morzem pełnym uczuć. Topiłem się w nich. Tonę w miłości, która zwrócona jest do mnie. Tonę w tych milionach uczuć, ale już się nie duszę.

Ciepła dłoń otacza moją, a ja czuję się w końcu bezpiecznie. Czuję się... Dobrze. Bo on na mnie patrzy, jest przy mnie. Uśmiechałem się, bo naprawdę się cieszyłem.

- Wyglądasz teraz zbyt idealnie przy mnie - szepnął do mnie Billy, sięgając do moich włosów i niszcząc kilkoma ruchami całą moją wielogodzinną pracę nad włosami. Zacząłem się śmiać, patrząc jak ten rozpina mi guzik w koszuli, jak niszczy mój perfekcjonizm, aby na koniec zdjąć z mojej twarzy maskę - Teraz jest idealnie.

- Ale nie wyglądamy teraz kompletnie idealnie.

- Wychodzę za kogoś, kto nie jest w żadnym stopniu idealny - pokazał mi język, oddając Andy moją maskę. Czułem jak ciężko jest mi się pozbyć uśmiechu z mojej twarzy.

- Czasami nie wierzę jak wielką mądrość skrywasz pod taką maską debilizmu.

- Powiedział ten co na codzień chodzi w masce.

- Oh już cicho bądź - zaśmiałem się, zaciskając dłonie na jego rękach. Billy ma rację. Kiedy my byliśmy idealni, aby teraz ten ślub miał być idealny? Od początku nie był idealny.

- Nikt tu dla przemowy nie przyszedł wszyscy doskonale o tym wiemy - zaczęła mówić kobieta za ołtarzem - Więc bla, bla, bla przemowa, przemowa, przysięgi, których i tak nie macie. Bierzesz go?

- Skoro już muszę - zażartowałem, zyskując lekkie szturchnięcie od Andy w plecy i to jedyne w swoim rodzaju spojrzenie Billa.

- A ty go bierzesz?

- Chyba jestem już na to skazany - wzruszył niby od niechcenia rudzielec, jednak jego radosne spojrzenie mówiło więcej niż tysiąc słów. Boże, jak ja kocham tego człowieka.

- Na mocy nadanej mi przez gwiazdy - kobieta za ołtarzem uniosła dłonie ku górze - Ogłaszam was mężem i mężem, gwiazdą obok gwiazdy bliskiej księżyca. Możecie się pocałować, aby zapieczętować wasz związek.

- Księżyc jest dzisiaj piękny, prawda Billy? - zapytałem, zbliżając się do swojego teraz już męża.

- Jak to się stało, że jednak dalej go widzę i to z tobą u boku? Will... Czy ty.. Czy ty mnie może kochasz? - mężczyzna założył ramiona wokół mojej szyi, wplatając dłoń w moje włosy.

- Może? Chcesz mi powiedzieć, że tak się wystroiłem, aby "może cię kochać"? - droczyłem się z mężczyzną moich najśmielszych marzeń, ocierając naszymi nosami o siebie - To już obelga.

- Jasne, twoja mama - burknął Willer, łącząc nasze usta ze sobą w cudownej pasji pocałunku, sprawiając że mój żołądek się zaciskał ze szczęścia, że chciałem skakać, chciałem krzyczeć, bo Billy mnie kocha, jest mój, jest moim mężem!

Złapałem Billa w talii, obracając się z nim wokoło, nie odrywając się od niego nawet na chwilę, bo o Boże, jest mój! Jest tylko mój, jest już na zawsze mój, nawet śmierć nas nie rozłączyła.

Skoro śmierć nas nie rozłączyła, to nie rozłączy nas już nic, prawda? Staliśmy się dwoma gwiazdami, które będą przy sobie przez całą wieczność, kochając się jak nikt nigdy się nie pokochał.

Odkleiłem się w końcu od Billa, zbliżając usta do jego ucha i uśmiechając się dumnie wyszeptałem cicho:

"Kocham cię, Billy Willerze"

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro