ZAGINIONE MIASTA - WĘDRÓWKA PO ZOHIRI
─── ·☽☼☾· ───
Zaginione miasta - Wędrówka po Zohiri to drugi one shot napisany na potrzeby wyzwania stworzonego przez grupę NOS (WATTPAD POLSKA dla początkujących). Tym razem pomysł zrodził się przy myciu naczyń.
Zasada była tylko jedna: napisać one shota, którego głównym tematem będą zaginione miasta. Interpretacja dowolna, więc tym razem postanowiłam napisać coś, co bardziej będzie pasowało do tematu 😅. To pierwszy tekst, który napisałam w stylu przypominającym sci-fi. NOS bawi i uczy.
Zapraszam do przeczytania pozostałych one shotów w tym wyzwaniu:
trohical, thegirlfromstarsxox, Lovvska, kuczynskaola, MiriaMaddie, Bookowa, Queenie_132 , gdzie0wedruja
─── ·☽☼☾· ───
Storcja oblizała suche usta, wpatrując się w horyzont.
Słońce zachodziło powoli, zabarwiając niebo na pomarańczowo. Nagrzany piasek robił się jeszcze bardziej złocisty, gdy ostatnie promienie słoneczne oświetlały pustynię Zohiri.
- Jak tam? - zagadnął Aslo, stając obok dziewczyny.
Zajął się układaniem rękawów stroju marszowego, mając nadzieję, że Storcja nie odgoni go jak natrętną muchę. Nie znał bardziej zamkniętej i wyobcowanej osoby od niej.
Wiatr szumiał, przesypując ziarenka piasku z miejsca na miejsce.
Grupa szykowała się do wyruszenia w drogę. W ciągu dnia spali, bo temperatura była tak wysoka, że nie dało się normalnie funkcjonować. W nocy zaś wędrowali, ubrani w stroje marszowe ułatwiające podróż. Skafandry wyposażone w system chłodzący i nawadniający były koniecznością dla osób poruszających się po Zohiri. Pierwsze prototypy wytworzyli właśnie oni - Varrmeni. Było to jeszcze przed Wielkim Wybuchem, który doszczętnie zniszczył ich miasta wybudowane na bezlitosnej, martwej pustyni.
- Gotowa do drogi? - spytał Aslo, po tym, jak Storcja zupełnie zignorowała pierwsze pytanie.
- Mhm - mruknęła jedynie. Czerwone, jaskrawe oczy dziewczyny błysnęły, gdy na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. - Zaraz ruszamy.
Mężczyzna skinął głową. Miał ochotę podejść do kobiety, objąć ją, powiedzieć, że tym razem wszystko pójdzie dobrze, ale nie mógł się poruszyć. Obserwował jedynie, jak białowłosa odwraca się w jego stronę i wymija go, nie zaszczycając nawet spojrzeniem.
Aslo westchnął cicho. Czuł jak jego ciało garbi się pod naporem niewidzialnego ciężaru. Miał wrażenie, że w moment postarzał się o dziesięć lat.
Stał jeszcze przez chwilę nad skalnym urwiskiem, wpatrując się w śmiercionośną pustynię. Kilka sekund później ruszył za Storcją.
Przygotowania trwały jeszcze chwilę, zanim dwudziestosześcioosobowa grupa Varrmenów wyruszyła w drogę.
Aslo kroczył obok przywódczyni - matki, szukając w głowie odpowiednich słów.
- Dotrzemy tam, Storcjo.
- Nie gadaj, tylko rób - ucięła, przyspieszając.
Piasek zapadał się pod nogami podróżników. Tworzył wgłębienia, które znikały chwilę później, przykryte kolejną warstwą ziarenek przenoszonych przez wiatr.
Aslo nie wiedział jak dotrzeć do białowłosej. Po odnalezieniu szukanych od miesięcy Zaginionych Miast czekał ich żmudny proces rozmnażania, a jemu przydzielono do tego zadania właśnie tę upartą, nieugiętą kobietę. Dla mężczyzny współżycie nadal było czymś magicznym, wyjątkowym i intymnym, więc przed tym chciał pogłębić relację ze Storcją. Niestety przychodziło to z takim samym trudem, jak przygotowanie posiłku z Merginów - opancerzonych pajęczaków.
Zaginione Miasta były porzuconą wiele lat temu bazą, którą zamieszkiwali Varrmeni. To właśnie tam stworzyli pierwsze prototypy strojów marszowych, które pozwoliły im osiedlić się w Atat - jednym z Nowych Miast. Niestety Atat, jak i cała reszta, zostało zrównane z ziemią przez Wielki Wybuch.
Dziesiątki lat pracy, poświęceń i wiele trupów poszły na marne przez chciwość Hattadów - plemienia o złotych oczach. Jakby pustynia Zohiri nie była odpowiednio rozległa, żeby pomieścić oba klany. Głupota. Pomieściłaby ich milion.
Księżyc obserwował wędrówkę grupy, która poruszała się równym tempem. Wszyscy szli w milczeniu. Zamiast gadać starali się nasłuchiwać. Niebezpieczeństwa czaiły się wszędzie: od wrogich klanów po faunę a nawet florę, która mogła zaatakować w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Na pustyni Zohiri należało bać się własnego cienia.
Marsz przebiegał bez zakłóceń. Po pierwszych czterech godzinach nastąpiła krótka przerwa na uzupełnienie płynów i chwilowy odpoczynek. Po niej wszyscy znów ruszyli.
- Jakie prognozy, Aslo? - spytał młody zwiadowca. Mięśnie chłopaka poruszały się rytmicznie pod strojem marszowym, przylegającym ściśle do ciała, a na twarzy błyszczał pot.
Aslo skinął głową, dając znać, że zaraz się tym zajmie. Truchtem oddalił się od grupy. Wszedł na jedną z wyższych wydm i przymknął oczy.
Nasłuchiwał.
Pustynia mówiła do niego. Słyszał szum wiatru, chrzęst piasku, kroki stawiane przez zwierzęta, a nawet szelest chwiejących się roślin. Tracił mnóstwo energii podczas przewidywania prognozy, ale było warto. Dzięki temu grupa wiedziała o każdym zagrożeniu czyhającym nawet tam, gdzie nie sięgał wzrok.
Tym razem usłyszał drganie. Ledwo wyczuwalne, delikatne, jak krople deszczu spadające na miękką trawę. I ten charakterystyczny zapach kurzu.
Otworzył szeroko oczy. Zastygł na chwilę, przetrawiając zdobytą informację. Musiał mieć pewność co do swojej prognozy. Gdy tylko połączył wszystkie kropki rzucił się pędem na dół, do reszty grupy.
Zignorował rzucane mu spojrzenia, w których czaił się strach. Bo gdy Aslo coś wyczuwał, to zazwyczaj nie była to dobra rzecz.
Storcja zauważyła, że mężczyzna pędził w jej stronę. Przystanęła, a wraz z nią cała grupa. Rubinowe oczy kobiety błysnęły, gdy Aslo stanął przed nią. Jego twarz pokrywały krople potu, a oddech rwał się od wysiłku.
- Burza - rzucił.
To wystarczyło. Przywódczyni - matka zacisnęła usta w wąską linię.
- Kiedy? - spytała.
- Dwie, może trzy godziny.
- Schron?
- Nie ma.
Skinęła głową.
- Wkładamy kombinezony i maski! Kontynuujemy marsz. Przygotujcie się na burzę. I pamiętajcie - objęła wszystkich surowym spojrzeniem - że nie wolno słuchać głosów. One zawsze kłamią.
Kilku osobom wymsknęły się westchnięcia, niektórzy pokiwali głowami, a pozostali trawili tę informację w milczeniu.
Burza na Zohiri była bezlitosna i nie brała jeńców.
Grupa zrobiła półgodzinny postój, podczas którego zmienili stroje marszowe na kombinezony ochronne i włożyli maski ułatwiające oddychanie. Przebranie skutecznie chroniło przed piaskiem i wiatrem, ale wcale nie to było najgorsze.
Najgorsze w burzy było to, że niosła ona ze sobą echo bolesnych wspomnień, które sprawiały, że człowiek tracił rozum.
Po przerwie ruszyli dalej. Szli w tym samym tempie. Jedyną różnicą były ich nietęgie miny, chaotyczne myśli i szybsze bicie serc.
Minęła godzina. A potem druga. I rozpętało się piekło.
Piachu w powietrzu było tak wiele, że nie było widać niczego poza czubkiem swojego nosa. Specjalne stroje dociążały wędrowców do podłoża, dzięki czemu mogli wykonywać powolne ruchy i brnąć naprzód. A żeby nie zgubić się w zamieci to szli gęsiego, trzymając się za ręce.
Kilkadziesiąt minut później pojawiły się pierwsze szepty.
- Hvani? Hvani, nasze dziecko... Spójrz na nie. Urodziło się takie piękne.
- Twoja mama na ciebie czeka, Kylio. Pójdziesz ze mną?
- Nie musisz już się męczyć. Wystarczy, że pójdziemy razem.
- Kochanie, tak mi ciebie brakowało...
Szepty dochodziły zewsząd i znikąd. Wydawało się, jakby pojawiały się w głowie, przeznaczone tylko i wyłącznie dla tych konkretnych osób.
Wiły się, oblepiały, osaczały. Wdzierały się siłą w myśli.
Brutalne, bezlitosne, bolesne.
W końcu ktoś nie wytrzymał. Do naszych uszu dotarł przeraźliwy wrzask i chlupot wylatujących z ciała wnętrzności.
- Straciłem Hvani, straciłem Hvani! Puścił mnie! - krzyknął rozpaczliwie idący przede mną Sanan.
- Kto był przed Hvani?! - spytał Aslo.
- Mirai!
- Mirai, słyszysz nas?!
- Tak, podejdźcie do przodu!
Wąż utworzony ze splecionych dłoni ruszył w dalszą drogę. Po chwili Sanan odnalazł wśród wirującego piasku Mirai i chwycił jej rękę. Grupa kontynuowała marsz.
Wszyscy mieli nadzieję, że burza nie zbierze już więcej żniw.
Aslo ciężko oddychał. Właśnie kończył jedną z modlitw, gdy usłyszał znajomy głos. Z jego gardła wydobył się jęk żalu.
- Aslo... U dzieci wszystko w porządku. Znaleźliśmy schronienie. Niedługo też tu będziesz, prawda? - Aksamitny, kobiecy głos sprawił, że mężczyźnie prawie stanęło serce.
- Penelope... - wyjęczał żałośnie.
Nie widział jej, ale coś łapało raz po raz za jego ramiona. Miał wrażenie, że nawet przez skafander czuł ciepło jej dłoni.
- Nic nie mów, kochany. Ja przecież wszystko wiem. Nie będę namawiać cię żebyś poszedł ze mną, jak te potwory. Chcę żebyś żył. I znalazł nas w Zaginionych Miastach.
- Skąd...
- Ja wszystko wiem, kochany.
Wtedy Aslo nie wytrzymał. Łzy popłynęły ciurkiem po policzkach, tworząc wodospady drogocennej, życiodajnej wody.
- Penelope, ja tak bardzo cię przepraszam... Ciebie i Marka, i Nanę... Ja tak bardzo...
- Cichutko.
Mężczyzna poczuł subtelny dotyk. Smukłe palce przeniknęły przez skafander i wytarły łzy.
- Kocham cię, mój miły. Zawsze będziemy z tobą. - Głos oddalał się z każdym słowem.
- Nie, nie... Nie odchodź, zostań...
- Niebawem się zobaczymy. Przecież wiesz.
Głos ucichł.
- Nie, nie, nie, nie! - zawodził Aslo. W jego sercu coś pękło. Coś, co już dawno było ukruszone i trzymało się w kupie ostatkiem sił.
Mężczyzna puścił ręce towarzyszy.
- Aslo? Aslo, co ty...? - spytała Mirai z paniką w głosie. Miała nadzieję, że mężczyzna nie zrobi nic głupiego. Nie wolno mu było. Ich najwierniejszy przyjaciel, kompan, druh, nie mógł...
Aslo już jej nie słuchał.
Szedł za głosem, jak po nitce do kłębka. Za swoim ukochanym, łagodnym, ciepłym głosem.
- Penelope! - nawoływał desperacko. Ale głos nie odpowiadał.
Mężczyzna błądząc w piasku czasami tylko słyszał szmer, ale nie mógł zlokalizować co to i skąd się bierze.
Szedł i szedł, nawet nie wiedząc dokąd. Po prostu posuwał się naprzód, zwodzony nadzieją.
W końcu opadł na kolana. Nie potrafił już przezwyciężyć wycieńczenia. Po prostu poddał się i pozwolił na to, żeby otulił go mrok.
Aslo obudził się gdy burza już minęła. Wstał na nogi, co przyszło mu z niemałym trudem. Rozejrzał się wokół i ze zgrozą odkrył, że odłączył się od grupy. Był zupełnie sam.
Instynkt podpowiadał mu, że musi iść. Więc szedł. Zdjął hełm i ruszył. Noga za nogą, noga za nogą. Każdy krok wydawał się tak wyczerpujący, jakby wchodził na najwyższą górę świata.
Słońce powoli wstawało zza horyzontu. Aslo wiedział, że jeśli nie znajdzie szybko schronienia to przepadnie. Po prostu nie przetrwa.
Wtedy jego oczom ukazał się niezwykły, nieprawdopodobny widok.
Mężczyzna zamrugał kilka razy, niedowierzając. A potem popędził ile tylko sił w nogach i na ile pozwolił mu skafander.
Im bardziej zbliżał się do celu tym mocniej nie dowierzał.
Przed nim znajdowały się Zaginione Miasta.
Ogromna kopuła chroniąca przed czynnikami atmosferycznymi stanowiła jednocześnie zabezpieczenie zapobiegające atakom zwierząt i wrogich klanów. Rozciągała się aż po horyzont, dzięki czemu mogła pomieścić w sobie kilka tysięcy osób.
Aslo zaśmiał się głośno. Już dawno nie był tak szczęśliwy.
Odnalazł wejście do środka, przyłożył kciuk do czytnika linii papilarnych, pozwolił skanerowi zeskanować prawe oko i wpisał kod.
Drzwi uniosły się, otwierając mężczyźnie drogę do lepszego jutra.
Przeszedł przez otwór, wszedł do środka i zamarł.
Kilka kroków dalej stała Penelope z ich dziećmi, a za nimi Storcja razem z całym plemieniem. Uśmiechali się serdecznie, witając go z otwartymi ramionami.
Aslo dotarł w końcu do domu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro