STO LAT, MAMO
Opowiadanie jest wyzwaniem GrupaNOS. Zasady były proste: horror, w który trzeba wpleść cztery wylosowane grafiki. Mnie trafiły się takie:
Zapraszam do pozostałych opowiadań (oznaczenia w komentarzach):
✚ ✚ ✚
– Hej, mamo... – mówię cicho. Nie chcę jej obudzić, jeśli akurat urządziła sobie drzemkę. Przykładam ucho do drzwi i nasłuchuję. – Jeśli nie śpisz... Na pewno śpisz. – Wzdycham głęboko i dotykam kolorowego drewna opuszkami palców. Z czułością gładzę fragment, z którego odpryskuje żółta, stara farba, po czym zabieram rękę.
Razem z rodzicami ozdobiliśmy każde drzwi, zaraz po przeprowadzce do tego domu. Na moich jest łąka pełna czerwonych maków, przypominających moje rude włosy. Wejście do gabinetu ojca zdobi duże drzewo, a wejście do sypialni rodziców oznaczyliśmy uśmiechniętym słońcem.
Jeden kącik ust już zniknął, farba popękała i odpadła. Uśmiech jest niepełny, wybrakowany. Właśnie tak, jak się teraz czuję.
– W każdym razie, dzisiaj przyniosę ci coś fajnego. Wiesz, na urodziny. Spodoba ci się. – Uśmiecham się lekko, po czym ponownie wzdycham głęboko. – Wrócę wieczorem. Miłych snów.
Niebo zabarwia się na pomarańczowo, a słońce znika za horyzontem, gdy wychodzę z domu. Jedną ręką obejmuję się w pasie, w drugiej trzymam żelazny świecznik. Nie podpalam knota, nadal jest na tyle jasno, że widzę wydeptaną ścieżkę na wydmach.
Idę znajomą drogą, ale mam wrażenie, że od dawna się gubię.
Materiał sukni szura po piasku, czasem zahacza o wysoką trawę. Morze szumi, mewy krzyczą. Pewnie właśnie udają się na spoczynek.
Mija dziesięć minut, dwadzieścia. W międzyczasie zapalam świecę. Oczy szybko przyzwyczajają się do mroku, gwiazdy dobrze oświetlają okolicę, ale knot musi zająć się ogniem. Nie chcę narazić się na atak zwierzyny, której pełno, w ostatnim czasie, w okolicy. Na szczęście cwane lisy i sprytne wilki uciekają przed blaskiem niewielkiego płomienia.
Po niecałej godzinie docieram na miejsce, gdzie słodka woda rzeki miesza się ze słonym morzem. W pobliżu zastawiłam sidła, więc mam nadzieję, że czeka na mnie miła niespodzianka.
Mrużę oczy, wypatrując odpowiedniego miejsca. Po chwili mijam oznaczone drzewo, obok którego leży zwierzyna. Robię znak krzyża. Nie cierpię ranić żywych istot, a tym bardziej zabijać.
– Przyjmij go, Panie, do swojego Królestwa – szepczę. Nie mam nawet pojęcia, czy taka dusza może trafić do Nieba. Mimo wszystko, życzę jej jak najlepiej.
Sprawdzam, czy mięso nie jest nadgryzione przez drapieżniki. Na szczęście nie zdążyły się do niego dorwać. Gdy dotykam ciała, odkrywam, że nieszczęśnik musiał wykrwawić się niedawno. Nie jest jeszcze zimny.
Chwytam pokaźne cielsko za kończyny i wracam do domu. Stękam i wzdycham, bo trafił mi się spory kawał mięsa. Starczy na długo, mama będzie zadowolona. Z tego powodu pozwalam sobie na nieśmiały uśmiech.
Kocham moją matkę nad życie. Jest dobrym człowiekiem. Wiele lat była pielęgniarką, zanim zachorowała. Wszyscy w pobliskim szpitalu ją kochali, a gdy podupadła na zdrowiu, nagle o niej zapomnieli. Jakby nigdy nie istniała.
Zaciskam zęby.
Tylko ona mi została. Ojciec odszedł kilka lat temu, pokonała go gorączka. Nie mogę pozwolić na to, żeby choroba zabrała mi także matkę. Walczę o nią, jak tylko mogę.
Droga powrotna trwa trzy razy dłużej. Udaje mi się dotargać cielsko do domu. Ledwo zipię. Prostuję się, wycieram pot z czoła i od razu ruszam ze zdobyczą do kuchni. Trzeba przygotować mięso.
Nucę pod nosem, wycinając najlepsze kawałki mięsa. Odcinam głowę z myślą, że tata lubił kolekcjonować takie rzeczy. Mnie to strasznie brzydzi.
Kilka godzin później niosę niespodziankę na piętro. Mięsa jest sporo, część zostawiłam na później, ale chcę dzisiaj nakarmić mamę do syta.
Przygryzam wargę, pukam w drzwi z malunkiem słońca. Odpowiada mi szelest i przeciągły jęk. Mama na pewno nie śpi, więc wchodzę.
Łóżko skrzypi pod jej ciężarem, gdy tylko mnie dostrzega.
– Hej, mamo. Mam coś dla ciebie.
Jej oczy błyszczą, mamrocze pod nosem, a ślina cieknie z popękanych, zakrwawionych ust. Krzywię się na ten widok. To bardzo często się zdarza.
Chwytam szmatkę, moczę ją w misie pełnej wody i podchodzę do mamy. Chcę wytrzeć poranione wargi, ale warczy gniewnie i wściekle rzuca się w moim kierunku.
Zaciskam zęby.
– Dobrze. Nie, to nie – mówię, siląc się na spokój. Odkładam szmatkę i chwytam tacę z jedzeniem.
Na widok mięsa porusza się niespokojnie, łóżko znów skrzypi. Martwię się o jej ręce, bo przy gwałtownych ruchach wbija sobie łańcuchy w skórę, przez co powstają kolejne otarcia. Cała jest pokaleczona, nie nadążam zajmować się nowymi ranami. W niektórych miejscach odpadają całe kawały skóry, wygląda, jakby gniła.
Kładę tacę na łóżku, w miejscu, z którego bez trudu może chwycić jedzenie. Rzuca się na nie wygłodniała, choć przecież staram się porcjować żywność tak, żeby nigdy nie czuła głodu.
Korzystam z chwili, kiedy mama jest zajęta i delikatnie ją głaszczę. Gładzę prawie łysą głowę, a resztki włosów zostają mi w dłoni. Wzdycham. Odsuwam się, żeby mogła jeść w spokoju.
– Wszystkiego najlepszego, mamusiu – mówię, ale moje słowa nie spotykają się z żadną reakcją.
Jeszcze przez chwilę obserwuję, jak rwie mięso resztkami zgniłych zębów. Łypie na mnie prawym okiem, bo lewe już dawno wypadło z oczodołu, po czym wbija palce, pozbawione paznokci, w część zwierzyny, który zostawiłam jej na deser. Gałki oczne pękają, nie jestem w stanie znieść tego widoku.
Wychodzę z pokoju i zostawiam mamę z kolacją. Zmierzam do kuchni, żeby posprzątać po kolejnej ofierze, którą musiałam poświęcić.
Nie mam pojęcia, kim był ten człowiek, ale wierzę, że w nagrodę po śmierci znalazł się w lepszym miejscu.
Zbieram poodcinane kości i nieprzydatne resztki.
– Przyjmij go, Panie, do swojego Królestwa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro