Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Miesiąc

           ~Jeszcze tylko kilka kroków. Wytrzymam~ powtarzałam w myślach, idąc korytarzem, skąpanym w delikatnym świetle lampy. ~Przestań o tym myśleć. Skup się na nich. Przecież nie chcesz, żeby dowiedzieli się, że to oni są powodem Twojego smutku~

           Moje powolne kroki, imitujące te naturalne, mimo wszystko brzmiały dla mnie jak jawny fałsz, a przecież nie potrafiłam kłamać. Jednak widocznie odkryłam w sobie talent aktorski, bo dotarłam do pokoju, nie zwracając na siebie zbytniej uwagi domowników. Zresztą przejście do celu nie było wyczynem porównywalnym do tego, jaki dokonałam kilka minut temu, będąc jeszcze wśród ludzi.

          Wszyscy szykowaliśmy się do snu. Widocznie żadne z nich nie uznało, że stało się coś niewłaściwego, bo zachowywali się zupełnie zwyczajnie, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Jednak ja w środku powoli umierałam. Chciało mi się płakać. Patrząc w lustro, widziałam cierpienie w moich oczach, a po chwili nawet lekki połysk napływających łez. Opanowałam się równie szybko, jak załamałam. W końcu oni byli tu ze mną, nie ważne, jak bardzo byłam przez nich ignorowana. Przecież też mają jakieś uczucia, prawda? Kilka wdechów, uśmiech na usta i gotowe. Znów jestem... taka, jaka powinnam być.

           Na szczęście udało mi się ich zmylić. W sumie to nie jest żaden sukces. Wiem przecież, że to tylko potwierdza, jak bardzo ich nie obchodzę i jak bardzo mnie nie znają. Nie widzą bólu w moich oczach. A podobno znają mnie najbardziej ze wszystkich.

           Nareszcie pokój. Mój azyl. Ciemność w nim panująca dawała mi poczucie, że w końcu mogę być prawdziwa, sama przed sobą. Już nie musiałam udawać. Nie było tutaj nikogo, dla kogo miałabym się powstrzymywać.

           Łzy znów napłynęły mi do oczu, ale tym razem już ich nie wstrzymywałam. Płynęły wartko po policzkach, zalewając przy tym moje dłonie, starające się stłumić szloch i jakiekolwiek reakcje, mogące zwrócić uwagę kogoś z zewnątrz.

           Nagle biała poświata zalała część mojego pokoju. Na moment zastygłam w bezruchu, czując zdziwienie i bezgraniczną ulgę.

           - Przyjacielu... - szepnęłam i podbiegłam do okna. Spojrzałam na Księżyc, a wzruszenie ogarnęło mnie już do reszty.

           ~Tak bardzo za Tobą tęskniłam... Dawno tutaj nie zaglądałeś. A może to ja coraz rzadziej tutaj zaglądam...?~ myślałam, a do oczu napływały mi łzy.

           ~Tylko Ty mnie tak naprawdę rozumiesz. Tylko Ty, Bóg i Śmierć~

           W krtani poczułam nieprzyjemny, bolesny ucisk, a rozpacz wstrząsała moim ciałem.

           Próbowałam skarcić siebie za ignorowanie tych, którym w tym momencie mogłabym się wygadać, jednak okazało się, że wcale się nie myliłam. Nie miałam nikogo. Osoby z mojego najbliższego otoczenia albo mnie nie rozumiały, albo ignorowały, albo wydawały się być zmęczone moją osobą. Dalszych znajomych czy to z prawdziwego życia czy z internetu nie chciałam zadręczać moimi problemami. Nie o tej porze. Nie moją osobą.

           ~Jestem żałosna~ uznała moja pesymistyczna część, która w takich sytuacjach czuła dużą swobodę.

           Ale w sumie miała sporo racji. Byłam żałosna w pełni znaczenia tego słowa. Przecież przyzwyczaiłam ludzi do tego, że nie istnieję, że jestem wiecznie uśmiechnięta, że jestem zawsze dla innych. To dlaczego teraz jest mi jakoś ciężko na sercu, kiedy nikt nawet nie zwraca uwagi na to, że jestem smutna? Czemu serce boli, jakby do końca łudziło się, że znajdzie się chociaż jedna osoba na świecie, która przy mnie zostanie?

           Głupota.

           Żałosne mrzonki.

           W końcu jestem nikim, a nikt nie może mieć uczuć.

           Kiedyś rzeczywiście ich nie miałam, ale do czasu, kiedy w moim życiu nastąpił przełom i zrozumiałam, że mogę być kimś więcej, niż kukiełką, spełniającą oczekiwania wszystkich dookoła. Zaczęłam kształtować siebie i powoli ucinać sznurki, będąc przy tym delikatna, ale stanowcza. Jednak nabyty w ciągu tego czasu introwertyzm, lęk społeczny i niepokój sprawiły, że rzadko mówiłam komuś o sobie. Kiedy już komukolwiek zaufałam, to i tak z każdym wypowiedzianym na swój temat zdaniem czułam, że nie powinnam tyle mówić, bo pewnie ta osoba też chce coś powiedzieć, a ja za dużo gadam. I chociaż często powtarzałam sobie, że jeśli coś jest relacją, to powinna ona polegać na obustronnym zrozumieniu i wysłuchaniu, to jednak okazało się, że coś było w tej mojej niepewności.

           Próbując mówić o sobie więcej, zrozumiałam, że robię błąd. Ich. To. Nie. Obchodziło. Kiedy ja mówiłam, oni tylko czekali, aż skończę, żeby zmienić temat. Czasem przerywali. Nie dokańczałam zdań, a oni nie mieli zamiaru o nie pytać. Chociaż byłam już kimś, to dla nich było to zbyt dużo. Woleli dawną mnie. Nikogo. Uśmiechniętą osobę wolną od własnych rozterek i marzeń. Nijaką personę, która opiekuje się problemami innych, jakby ignorując własne. Może była silna. A może nie istniała. Była cieniem. Cieniem, który był potrzebny każdemu, a jednocześnie niepotrzebny nikomu. Cieniem, który znikał wraz z nadchodzącą nocą. Cieniem, który można było stworzyć, kiedy był potrzebny. Cieniem, o którym można zapomnieć bez żadnych konsekwencji i przypomnieć sobie o nim dopiero, kiedy był czymś chcianym.

           Tamtego dnia znów stałam się cieniem, chociaż wcale tego nie chciałam. Jednocześnie jednak wiedziałam, że rzeczywiście żyję dla nich, a nie dla siebie. Chcę, żeby byli szczęśliwi. A ja... O kim w ogóle mowa? Przecież ja nie istnieję, prawda?

           Tamtej nocy umierałam po raz tysięczny, a moja dusza zwijała się z bólu. Cierpiałam, a Księżyc był moim jedynym ukojeniem. Bałam się, że zaraz i on ucieknie. Że zaraz zajdzie za chmurami, odwracając wzrok, jak oni wszyscy. Jednak on został. Pogłaskał mnie po głowie i tak trwaliśmy w ciszy. Gdyby nie on, to z pewnością byłabym się poddała. Byłam wdzięczna Bogu, że przysłał do mnie obrońcę nocy.

           Na moim łóżku siedziała Śmierć i wpatrywała się we mnie pustymi oczodołami. Każdy pomyślałby, że ta napawa się moim cierpieniem, jednak prawda była zupełnie inna. Znałam ją nie od dziś i wiedziałam, co czuje. Księżyc również wiedział, dlatego tylko delikatnie oświetlił jej białą czaszkę, ukazując wypływające z pustki szklane łzy. Nie chciałam, żeby za mnie płakała, jednak było jej żal, że musiałam to wszystko przeżywać. Zresztą, to ona przekazała mi wiadomość o tym, co mnie czeka, dlatego czuła się współwinna wszystkim zajściom. Nie chciała, żebym była w tym smutku sama. Płakałyśmy więc obie, nie wstydząc się własnych łez.

           ~Już podjęłam decyzję~ pomyślałam stanowczo. Podniosłam głowę, patrząc na Księżyc zupełnie wprost. Nie był zszokowany. Wiedział, co miałam na myśli i zapewne oboje ze Śmiercią doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że tak właśnie postąpię.

           Odwróciłam się w stronę Śmierci, kiedy Księżyc spojrzał na nią porozumiewawczo, zerkając mi przez ramię. Ona nadal siedziała, patrząc na mnie wyczekująco, zmartwionym wzrokiem. Wiedziałam, że stara mi się powiedzieć, że nie chce, żebym znowu zamykała siebie w klatce. Czuła, że będziemy się odtąd widzieć coraz częściej, aż w końcu...

           ~Nie mam innego wyjścia~ przekonywałam ich, starając się udawać zdecydowaną. W końcu akceptowałam i znałam samą siebie na wylot. Jeśli upakuję te informacje gdzieś na dnie mojego serca, to one nadal tam będą. Nie znikną. Po prostu stanę się dla innych idealna. Będę ich przyjacielem. Ich pocieszeniem. Ich ratunkiem. Będę tym wszystkim, co zawsze chciałam mieć. Może... może kiedyś ktoś odwdzięczy się tym samym.

           ~Wszystko będzie dobrze~ mówiłam uśmiechając się, jakby pocieszając samą siebie, jednak z oczu cały czas wartko płynęły łzy. Śmierć tylko rozpostarła swoje białe ramiona, wzywając mnie do siebie. Kiedy tylko podeszłam, przytuliła mnie mocno, przy okazji zalewając moje włosy potokiem kryształowych łez.

           Nad ranem musieli mnie już opuścić, bo kiedy wstałam, nikogo już przy mnie nie było. Kiedy zasypiałam, Śmierć głaskała moje włosy, a Księżyc trwał przy mnie w ciszy i skupieniu. Oni byli dla mnie. Naprawdę.

           ~Dziękuję, Tato~ zwróciłam się do Boga, który zajrzał do mnie przez okno. Chociaż był ze mną przez cały czas w zbolałym od emocji sercu, to jednak zawsze starałam się do niego mówić, jakby z szacunku i tego, że do tej pory nie mogłam zrozumieć, jak tak piękny byt mógł zostać przy tak odrzucającej postaci, jaką byłam ja. W końcu dla wszystkich byłam nikim. Dla Niego byłam kimś.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro