Mercy - Bardroy & Mey-Rin
One shot powstał w oparciu o 178. rozdział mangi — The Butler, scolding — w którym to dowiadujemy się co nieco na temat przeszłości Bardroy'a. Pod tekstem zamieszczam cały rozdział 178. Dla osób, które chciałyby się z nim zapoznać (całe aż 11 stron, z których jedna to przepis na pieczonego kurczaka). Bardzo polecam to zrobić, ponieważ bardzo dużo sobie nie zaspoilerujecie, a to opowiadanie stanie się pełniejsze.
Na sam koniec jeszcze zachęcam się do zapoznania z moją teorią na temat wojny, w której Bard brał udział, ponieważ jestem z siebie dumna (przesiedziałam trochę, aby do tego dojść i tylko dlatego to sprawia mi taką chlubę).
Mam nadzieję, że się komukolwiek taka forma spodoba. Miałoby to ciut więcej sensu po angielsku, ale cóż...
Miłego czytania <3
[*]
Mercy — (ang.) litość, imię żeńskie
[*]
Chciał westchnąć, lecz czuł, iż nawet na to nie miał siły. Noc jeszcze młoda, ale niespokojny umysł nie pozwalał mu na choć chwilkę odpoczynku.
Co on tak właściwie tutaj robi? Jak tu się znalazł?
Oparł głowę na ręce wspartej na blacie kuchennego stołu. Bandaż zawiązany na jego czole zaczął powoli się poluźniać. Całe jego ciało ogarnęło nieprzyjemne ciepło, a po chwili chłodny dreszcz. Aż wzdrygnął się lekko, a krzesło, na którym siedział, zaskrzypiało cichutko.
Przez niewielki świetlik do kuchni wpadało chłodny i ostry niczym bagnet blask księżyca rozjaśniający co niektóre meble czy przedmioty. Nie zapalił sobie ani jednej świeczki, bowiem nawet tak nikły błysk wzbudzał w nim najgorsze myśli.
Oczami wyobraźni widział skórę smaganą ogniem — przyniesionym chyba z samego dna piekła — i wręcz topiącą się pod nim. Widział limfę, wypływającą z ciała, która po chwili wyparowywała. Zamiast tego brzegi rany ciemniały niczym skórka chleba trzymanego w piecu o kilkanaście minut za długo. Ponoć w pewnym momencie już nie czuje się bólu od ognia wyżerającego dziurę w twoim ciele. Zawsze wtedy zastanawiał się, czy to prawda, czy już urojenia umysłu.
Nigdy się nie dowiedział, gdyż ilekroć dostrzegł to widowisko, ofiara umierała. A szkoda, bo ciekawość, walcząca w jego duszy z przerażeniem, zawsze wygrywała.
Zacisnął zęby, gdy przez jego głowę przeszedł bolesny impuls. Zdawało mu się, iż ktoś wbił mu gorący bagnet w potylicę, po czym zaczął dłubać nim w jego głowie. Chwycił się obiema dłońmi za skronie i jęknął cicho. Z wielkim trudem sapnął, kiedy ból odpuścił do tego stopnia, że potrafił jako tako funkcjonować.
Uniósł wzrok, wcześniej wbity z blat kuchenny. Kilka minut wcześniej dostrzegł na nim niewielką dziurkę. Wtedy też wyobraził sobie ciało, przez które przechodzi kula. Kaliber siedem milimetrów. Nie — osiem. W skórze takiego delikwenta powstaje otwór o średnicy średnio o milimetr większy, gdyż pociski maja tendencje do rozrywania kącików rany — wszystko z powodu siły wystrzału — i tym samym pogłębiania jej.
Jeśli kula trafi cię w brzuch — umierasz po maksymalnie siedmiu dniach. Wcześniej może cię wykończyć wykrwawienie, zapalenie otrzewnej, sepsa lub gangrena. Jeśli kula trafi w serce albo głowę — masz szczęście, bowiem twoje męki szybko się kończą. Jeśli kula trafi cię w udo, tym samym przebijając i krusząc fragment kości udowej — w najlepszym wypadku (o ile nie wykończy cię nadmierny upływ krwi czy zakażenia) zostajesz kaleką.
Wlepił swoje spojrzenie w świetlik. Westchnął i poczuł, jak stracił część swojej mizernej siły. Ponownie opanował go nieznośny gorąc, a zaraz potem po plecach przeszedł zimny dreszcz.
Prawie podskoczył na krześle, słysząc ciche kroki. Znowu zdawało mu się, że ktoś wbił w jego potylicę rozżarzony bagnet, więc odruchowo przyłożył dłoń do skroni i zacisnął zęby.
— Wybacz, panie Bladroy — mruknęła. — Nie chciałam pana przestraszyć. Po prostu usłyszałam czyjeś kroki i ich nie rozpoznałam od razu, bo były one za ciężkie jak na Finniego, ale za lekkie jak na pana Sebastiana — wytłumaczyła trochę speszona.
Na Baldroy'u wzięcie go za potencjalnego włamywacza nie zrobiło jakiegoś niezwykłego wrażenia. Gdy ból odrobinę ustąpił, przyglądnął się stojącej w drzwiach Mey-Rin. Odrobinę potargane włosy, okrągłe szkła na nosie, zawstydzenie wymalowane na twarzy, ubrana w białą koszulę nocną z długimi rękawami sięgającą do kostek, zmartwieniem w oczach i cienki koc zarzucony na ramiona. W ręce trzymała zapaloną świeczkę.
To właśnie na niej skupił swój wzrok niczym zahipnotyzowany przez jakiegoś magika. Płomień powolutku pożerał knot, a wosk już zaczął spływać na metalową podstawkę. Otworzył szerzej oczy, jakby zobaczył ducha, i mimowolnie uchylił usta.
Płomyk kołysał się na boki, tańczył delikatnie, jak tamtego dnia, gdy ze swoim oddziałem spalili niezliczoną dla niego ilość tipi, w których wciąż kryły się...
— Coś się stało? — zapytała Mey-Rin, widząc nieprzytomny wyraz twarzy Baldroy'a.
Odwrócił od niej wzrok. Na samą myśl o tamtej nocy — rozświetlanej przez pląsające języki ognia wśród wycia i jęków topiących się jak wosk ludzi — jego ciało ponownie zalała fala gorąca.
— Nie — bąknął niemrawo. — Po prostu nie mogę spać.
— W takim razie spróbujemy coś na to zaradzić, panie Baldroy. — Subtelny uśmiech wpłynął na jej twarz.
— Wystarczy samo Bard — odezwał się, gdy Mey wyszła przez tylne drzwi, zabierając ze sobą tę paskudną świeczkę.
— Jasne. — Weszła do środka z butelką mleka. — Dobrze, że jest już trochę chłodniej. Można wtedy trzymać trochę więcej mleka, a ono się nie zepsuje — mówiła spokojnie, a po chwili postawiła przed Bardem metalowy garnuszek.
Ten spojrzał na niego z dziwnym bólem w oczach, który niewątpliwie zaskoczył Mey-Rin. Nie skomentowała tego nawet w duchu.
— Poświecisz mi trochę? — Wyciągnęła w jego kierunku świeczkę.
Bard chwycił ją drżącą ręką. Mey weszła na taboret i sięgnęła na szczyt jednej z szafek. Chwyciła metalową puszkę i usiadła przy stolę razem ze swoim towarzyszem.
— Proszę. Pan Sebastian powiedział, że nic się nie stanie, gdy od czasu do czasu poczęstujemy się z Finnim garścią rodzynek. — Uśmiechnęła się życzliwie, przesuwając w jego kierunku pojemnik. — Chyba każdy lubi zjeść sobie od czasu do czasu coś słodkiego, prawda? — zaśmiała się pod nosem.
— Chyba tak — mruknął, wkładając do ust jedną rodzynkę.
Słodkie — pomyślał. Już od dawna nie miał okazji jedzenia bakali. Cóż, w wojsku były inne priorytety niż delektowanie się suszonymi winogronami.
Przed oczami pojawiły my się mroczki. Jasne punkciki przelatywały mu przed nosem i drażniły niemiłosiernie. Gdy tylko chciał skupić na czymś wzrok, w tym miejscu kropeczki kumulowały się w zbitą masę, niczym wojsko otoczone przez wroga w czasie defensywy, zasłaniając mu wszystko.
Westchnął głęboko i po chwili tego pożałował. Wydawało mu się, iż wyzionął swojego ducha. Z trudem podniósł się z krzesła, cały czas opierając się ręką o blat stołu.
— Pomogę ci. — Mey-Rin zerwała się ze swojego miejsca i chwyciła Barda pewnie za ramię. Zapewne upadłby na ziemię, gdyż nogi się pod nim same uginały, gdyby nie jej wsparcie. — Nie wyglądasz najlepiej. Odprowadzę cię.
Nie zrobił ani jednego kroku w przód. Oddychał ciężko, jakby przebiegł czterdzieści kilometrów, niosąc wiadomość dla dowództwa. Drżącą dłonią sięgnął do kołnierzyka, chcąc go trochę odpiąć. Zdawało mu się, iż zaraz stopi się.
— Bard... — Słyszał jak przez mgłę kobiecy głos.
Odsapną, a z jego ust prawie wydobyła się para.
— Me... — wydukał cicho.
Zmartwiona Mey-Rin popatrzyła się na niego. Bard ujął jej dłoń i, nie panując nad sobą w gorączce trawiącej jego ciało, pocałował ją.
Na początku nie wiedziała, co się stało. Z rozdziawionymi oczami patrzyła na twarz Barda, lecz po chwili spróbowała się wyrwać. Ten tylko naparł na nią bardziej swoimi gorącymi niczym rozżarzone żelazo ustami i chwycił ją pewnie w talii. Jęknęła cicho, chcąc odpędzi się od niego, lecz ten zdawał się trwać w jakimś dziwnym transie i tylko pogłębił pocałunek. Przez chwilę czuła słodycz rodzynek, którymi go poczęstowała.
Bard gwałtownie otworzył oczy, po czym odepchnął z obrzydzeniem od siebie Mey-Rin, jak gdyby to ona na niego naparła. Cofnął się o krok, aż zderzył się plecami ze ścianą. Dysząc ciężko, przetarł z odrazą swoje wargi wierzchem dłoni.
Nie czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia, Mey-Rin chwyciła świeczkę, odwróciła się na pięcie i wyszła, poprawiwszy swoje okulary. Po jej obecności pozostał tylko cichy dźwięk szybkich kroków, wyrażających jej zdenerwowanie, oraz puszka rodzynek stojąca na stole.
Bardowi zakręciło się w głowie. Bezwładnie opadł na krzesło i dopiero po chwili doszło do niego to, co zrobił. Zaklął siarczyście pod nosem i schował twarz w dłoniach wspartych na łokciach na blacie.
— Litości... — szepnął z trudem. — Mercy... — powtórzył ciężko. — Mercy...
[*]
Sebastian szybkim krokiem zszedł na dół do kuchni. Poprawił klapy swojego fraka, wyciągnął mankiety koszuli, aby elegancko wystawały, i z lekką dezaprobatą w oczach spojrzał na Bardroy'a. Siedział na krześle i spał, trzymając głowę położoną na blacie.
Brakuje mu tylko flaszki — pomyślał Sebastian. Zamiast butelki z alkoholem przed nim stała puszka z rodzynkami.
— Bardroy — powiedział cicho, delikatnie trzęsąc go za ramię. — Bardroy... — Irytacja już w nim rosła. Najwyraźniej będzie musiał powtórzyć lekcję dyscypliny sprzed dwóch dni. Westchnął ciężko.
— Me... — wystękał Bard, nie podnosząc nawet głowy znad blatu.
— Nie Mey-Rin tylko Sebastian. — Wyprostował się i popatrzył się na nowego kucharza z góry. — Wstawaj — nakazał. — Jak już wczoraj mówiłem, nikt za ciebie tej pracy nie wykona.
Sebastian najchętniej chwyciłby jakąś gazetę i soczyście palnął nią Bardroy'a po głowie. Nie zareagował od razu, tylko jeszcze przez chwilę siedział, jakby czekał na boskie zbawienie. O ironio.
Trochę podniósł głowę znad stołu i zdało mu się, iż zaraz uderzy czołem o drewniany stół. Z trudem wyprostował się, oparł rękami i niepewnie stanął na dwóch nogach. Drżenie mieści i zawroty głowy bynajmniej mu nie pomagały w utrzymaniu się w pionie. Zrobił krok ku Sebastianowi, a po chwili bezwładnie opadł na kamerdynera, jakby był workiem ziemniaków.
— Bard? — zapytał, trzymając kucharza, aby ten nie upadł na twarz. — Dobrze się czujesz?
Odpowiedział mu jakimś dziwnym jękiem męczennika, z którego nic nie zrozumiał.
— Mam nadzieję, że nie symulujesz — powiedział, po czym westchnął, biorąc Barda pod ramię.
— Jeszcze mam jakieś resztki dumy — sapnął z trudem.
Miał wrażenie, że zaraz rozpuści się. Przed oczami pojawiały mu się dziwne czerwone światełka, wydłużające się i niby falujące. Wokół świat przestał istnieć. Potykał się o własne stopy, choć wydawało mu się, iż są to zgliszcza po jakimś pożerającym wszystko pożarze. Podobnie jak tamtego dnia. Brakowało jedynie dziecięcego płaczu w tle.
Sebastian zaśmiał się pod nosem.
— Tak jak na żołnierza przystało — odparł, uśmiechając się z nutką ironii niedostrzegalną dla Barda.
[*]
Sebastian spojrzał kątem oka na zegar. Za niedługo Mey-Rin powinna się obudzić. Wtedy też wyśle ją do kuchni, aby wyręczyłą Barda z części jego pracy. W końcu nie trzeba każdego dnia czyścić wszystkich z nieużywanych na co dzień pokoi gościnnych. Jeśli poczekają przez jeden czy dwa dni, świat się nie zawali, a reputacja panicza nie legnie w gruzach.
— Pan Sebastian? — Finnian ziewnął głośno, patrząc sennie na kamerdynera, który stanął nad łóżkiem Barda. — Coś się stało?
— Bardroy dzisiaj wam nie pomoże. — Odwrócił się w jego kierunku i przygładził marynarkę. — Ma wysoką gorączkę. I najwyraźniej majaki — dodał, gdy usłyszał, jak tamten niespokojnie rzuca się z boku na bok.
Finnian wyraźnie posmutniał, spuścił wzrok i zacisnął dłonie na pościeli.
— Nie martw się — odparł ciepłym tonem. Sam podziwiał swoje umiejętności aktorskie — Finny od razu uspokoił się. — Mey-Rin zajmie się nim...
— Ja też pomogę! — przerwał mu gwałtownie.
— Finny — westchnął Sebastian. — Doceniam twoje chęci, jednak Mey-Rin pewnie zrobi to ciut delikatniej.
— W takim razie pójdę po nią!
Wyskoczył prędko ze swojego łóżka i pobiegł w te pędy do pokoju dla żeńskiej służby. Ach, tyle z nimi problemów. Po chwili Sebastian usłyszał pisk należący do Mey-Rin (w duchu zaśmiał się, że raz podobnie panicz zapiszczał, gdy się czegoś przestraszył), a zaraz potem huk zatrzaskiwanych drzwi.
Minutę później Finny wrócił do swojego pokoju — oczywiście bez Mey-Rin.
— Zbyt pospiesznie po nią poszedłem... — wyjaśnił wyraźnie speszony.
[*]
Widział jej uśmiechniętą twarz. Włosy okalające jej twarz delikatnie falowały się, a w wirze codzienny obowiązków ciut potargały. Jak zawsze w czasie lata na jej twarzy pojawiły się delikatne piegi. Wyglądały, jakby ktoś posypał słodką bułeczkę kakaem. Nie. Cynamonem. Podobnie jak ta przyprawa, jej charakter należał do tych lekko słodkich, ale z nutką ostrości w sobie.
Gdyby miał ją porównać do czegoś, wybrałby właśnie cynamonową bułeczkę.
Chciał ją dotknąć, lecz ta momentalnie rozpłynęła się w powietrzu. Wtedy też poczuł bolesne ukłucie w sercu podobne do głębokiej rany kłutej zadanej przez bagnet.
Po co to zrobił? Co nim kierowało, kiedy postanowił przywdziać na siebie strój noszony przez służebników śmierci? Zemsta czy żałość? Niemoc czy złość?
Od tamtego dnia nachodziła go myśl, dlaczego tak bardzo polubił go najstraszniejszy ze wszystkich żywiołów, symbol zniszczenia i piekła. Wszystko rozpoczęło się właśnie przez jedną iskrę między kolorowymi i białymi, przerodziło w koszmar nachodzący go co noc, rozwinęło się w pełne niesprawiedliwości zadośćuczynienie, a skończy...
Poczuł delikatny chłód, który zdawał się lekko koić jego rozpaloną duszę.
— Mercy... Mercy... — powtarzał. Tylko błaganie o litość mu pozostało.
[*]
Puk, puk.
— Proszę — szepnęła Mey-Rin.
— Jak się czuje? — zapytał Sebastian, zamykając za sobą drzwi. Ludzie to takie kłopotliwe istoty. W przeciwieństwie od zwierząt trzeba o nie dbać, choć często nie ma się z tego jakiejś większej korzyści. — Gorączka spadła?
— Nie, panie Sebastianie — mruknęła i spuściła wzrok. — Sprawdziłam co z nim, jakieś pół godziny temu, aby przynajmniej dać mu coś do jedzenia, ale nadal się nie obudził.
Sebastian pokiwał głową na znak zrozumienia i westchnął.
— Zmień mu okłady i zaglądaj do niego co jakiś czas — nakazał, po sekundowym namyśleniu. — Nic więcej na razie nie damy rady z nim zrobić.
— Dobrze.
— Jeśli będzie cierpiał na bóle głowy — sięgnął do wewnętrznej kieszonki marynarki — daj mu parę kropel. — Położył malutką buteleczkę z opium na szafeczce nocnej. — Tylko nie za dużo. Nie wiem, czy nie nadużywał w wojsku, więc na wszelki wypadek miej to ciągle przy sobie — przestrzegł.
— Rozumiem. Będę uważać — odparła, ściągając z czoła Barda mokry ręcznik, który już się dosyć mocno zagrzał. — Zawiadomię pana, kiedy się wybudzi i dojdzie do jakiegoś stadium świadomości.
Skinął głową na znak zrozumienia i wyszedł.
Mey-Rin westchnęła ciężko. Niezbyt miała ochotę rozmawiać z Bardem z powodu incydentu, który miał miejsce poprzedniej nocy, jednak są rzeczy ważne i ważniejsze. Do tych mniej ważnych należał jej komfort, tak sobie myślała. Jedyne jej pocieszenie stanowił fakt, iż spał, zatem mogła się jeszcze jakoś mentalnie przygotować.
W świetle przedpołudniowego słońca migały mikroskopijne kropelki potu na jego nosie. Wyglądał niespokojnie, wiercił się i co jakiś czas gwałtownie obracał z boku na bok. Zapewne śniło mu się coś nieprzyjemnego — majaki bardzo często towarzyszą ludziom w gorączce, więc Mey-Rin zachowanie Barda niespecjalnie dziwiło.
Ponownie westchnęła ciężko. Położyła na jego czole świeżo zwilżony ręcznik i odgarnęła kosmyk blond włosów, który przykleił mu się do policzka. Wtedy niespodziewanie, wciąż trwając w rozgorączkowanym śnie, Bardroy chwycił dłoń Mey-Rin i ujął w obie ręce. Nie spodziewała się tego gwałtownego ruchu — serce prawie wyskoczyło jej z piersi, kiedy przyłożył jej dłoń do swojego policzka.
Litości. Litości. Litości. Litości. Litości... — rozbrzmiewały jej w uszach, rozpaczliwie rzucane przez niego słowa.
Poczuła żal, lecz mimo to uśmiechnęła się łagodnie. Usiadła na krańcu łóżka Barda i patrzyła się na niego.
— Spocznij, żołnierzu — wyszeptała, a po chwili jego uścisk trochę zelżał. — Spocznij — powtórzyła z czułością.
[*]
Rozdział 178.
Teoria:
Patrząc na wszystkie wojny, jakie miały miejsce w XIX wieku, i w których uczestniczyły Stany Zjednoczone, natrafiłam na wojnę z Apaczami (1849-1924). Jak dobrze wiemy, Bard jest z pochodzenia Amerykaninem, co zostało potwierdzone w 176. rozdziale mangi.
W tym samym rozdziale znajdujemy również to:
Bardroy patrzy na płonące tipi.
A najlepsze jest to, że zauważyłam to tylko dzięki temu komiksowi, w którym gość nazwał Wieżę Eiffla paryskim tipi.
https://youtu.be/Jqn6IO2ndcY
fruziapo, 8.08.2021 r.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro