Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14. Like never before ( Larry, prompt)

Pomysł od @yasma1616

Dodaje z telefonu więc przepraszam za wszystkie błędy ;)
Cały czas przyjmuje zgłoszenia!
____________________________

Kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat działa potajemnie, by udało ci się to osiągnąć.

Te słowa to największe ścierwo jakie Louis w życiu usłyszał.

Leżał na podłodze w szkolnej łazience, cały we krwi, jego nos był dziewie wykrzywiony, a nadgarstek chyba obrócony o sto osiemdziesiąt stopni. Na korytarzach było cicho, jakby to nie było miejsce, do którego uczęszczały tabuny homofobów, dupków i kanalii społecznych. Niewysoki chłopak nie miał siły się podnieść, ruszyć czy chociażby oddychać. Całe jego ciało bolało od ciosów zadanych pięściami, butami czy torbami. Raz nawet zdarzyło się, że ktoś uderzył go butelką po jakimś napoju. Pierś odziana w czarną koszulkę unosiła się od niechcenia. Opuchnięta i czerwona twarz chłopaka mogłaby straszyć dzieci w nocnych koszmarach. Nie widać pięknego błękitu, zamiast tego są sine powieki. Zamiast idealnie wyrzeźbionych kości policzkowych były krwawe plamy, na ustach zaschnięta krew. Dłonie poharatane, a włosy śmierdzące woda z sedesu. Pięć spłuczek na raz. Gorące łzy pokuły wrażliwe powieki. Louis próbował się podnieś z ziemi, jednak za każdym razem, kiedy unosił się o kilka centymetrów jego mięsnie krzyczały i on sam, krzyczał z bólu. Dlatego przestał próbować. Leżał czekając na woźne. To one zawsze ratowały go z opresji. Powinien im kupić na zakończenie roku kwiaty. Zrobi to. Mały cień uśmiechu przeciął jego obolałą twarz.

To już jutro. Już jutro będzie wolny od tej katorgi, od tego poniżenia. Każdy dzień to piekło. Każdy dzień niszczył jego małe serce. Już nie miał siły. Chciał zniknąć. Marzył o tym od roku. Od tego momentu, kiedy szkoła dowiedziała się, że nie jest prosty. Chciałby cofnąć czas i nie pozwolić się im dowiedzieć. Wszystko się wtedy skończyło. Drużyna go wykopała, trupa teatralna również. Nauczyciele pokochali poniżanie go, tak samo jak uczenie. Mówienie o jego stopniach, które się pogorszyły, mówienie o jego kondycji, która zanikła. Każde szyderstwo wbijało się w jego serce. Płacz to było za mało. Zawsze było za mało. Zawsze czegoś mu brakowało. Nagle drzwi się otworzyły, a do środka weszły dwie starsze kobiety z opatrunkami. W tym momencie jego ciałem wstrząsnął szloch.   Wracał do domu pieszo. Nie było to dlatego, jednak ból nasilał się z każdym krokiem. Łzy spływały po otwartych ranach. Jego serce płakało krwią, a on nią pluł. Wszedł na podjazd. Ciemność przywitała nastolatka. Nie było jej. Nigdy jej nie ma. Ostatnio widział się z matką blisko miesiąc temu. Z trudem otworzył drzwi. Lewa ręka jeszcze nie końca była tak sprawna jak prawa, jednak było już lepiej. Nadgarstek prawej ręki był prawdopodobnie mocno potłuczony. Louis westchnął zapalając światło w kuchni. Na stole leżała karta, a obok niej bilet samolotowy. Drżącymi dłońmi chwycił kartkę papieru, na którym widniało pismo jego matki.

Louis jedziesz do cioci Karmen. Samolot masz o 12. Mama.

Szatyn przełknął szloch. Jeszcze chwila za kilka minut będzie mógł pójść do swojego pokoju. Wyciągnął z lodówki jabłko. Tylko ono mu zostało. Jego żołądek zacisnął się z bólu. Od ósmej nic nie jadł. Sam siebie posądzał o początki anerekcji, przez to, że praktycznie nie jadł. Może jak go czasem zostawią w spokoju, to da radę zjeść kanapkę w czasie przerwy na lunch. Był tak chudy, że spodnie jego matki, o rozmiarze 36, były na niego dobre. Płakał widząc to. Chciał z powrotem swoje ciało. Nie to, co z niego zostało!

Pragnął nie tylko tego. Chciał ciepła, pocałunków czy miłości. Ale był obrzydliwy. Nikt go nie zechce. Ruszył do pokoju z czarnymi myślami w jego umyśle. Nie potrafił się ich pozbyć. Chciałby posłuchać muzyki, ale nie miał telefonu. Chciałby włączyć laptopa, ale matka go zabrała do naprawy. Nie chciał słyszeć ciszy. Rzucił plecak na ziemię. Zaraz po nim, na podłodze wylądowała brudna od krwi koszulka. Za nią podążyły spodnie.

Louis wszedł do łazienki. Zapalił światło i zaczął płakać. Łzy wypalały ślady na jego skórze. Szczerze, nie pamiętał już, jaki ona miała kolor. Na całej piersi widniały szare, fioletowe, czerwone oraz żółte plamy. Jedne większe, inne mniejsze. Każda z nich bolesna. Każda z nich nie może się zagoić bo jest odnawiana. Jego nogi to mieszanina cieć i krwiaków. Kiedyś był dumny z swojego tyłka, był on cudowny. Tak samo jak jego uda. Teraz nic po tym nie zostało. Skóra, kości i reszta tłuszczyku. Brzuch stał się płaski, choć Louis się skłania do tego, że chyba był minimalnie wklęsły. Jego nadgarstki i biodra zdobiły pociągłe linie. Rozkrwawione pod skóra. Rozległe krwawe plamy. Jego nacięcia rozchodziły się, niszcząc skórę.

Był wrakiem człowieka. Niebieskie oczy nie poznawały chłopaka, którego widziały w odbiciu lustrzanym. Widziały tylko jego marną imitację . Tym był Louis. Marnym cieniem dawnego siebie.

Z gorzkimi łzami spływającymi po, policzkach wszedł pod prysznic. Na małej półeczce leżał zestaw żyletek. Od najdłuższej do najkrótszej. Nie miał siły sięgnąć po którąś z nich. Mył się delikatnie, jednak kiedy potarł skórę na pośladkach, zapłakał głośniej. Zaschnięte strupy, nowe siniaki i pobijana skóra. To wszystko bolało.

Wytarł się delikatnie, po czym ubrał, za dużą o pięć rozmiarów, bluzę. To okropne, że kiedyś była za mała tylko o jeden rozmiar. Czarne bokserki opinały kolorowe ciało.

Po chwili zapadł w sen pełen krzyków.
„- Pomocy!”
„- Błagam zostaw!”
„- N-nie! Błagam…”
Łzy spływały po niespokojnej twarzy chłopaka. Nikt go nie słyszał. Nikt nie widział. Nikt nie chciał pomóc.

Geje zasługiwali na śmierć, jednak czy byli mniej ludzcy od nas? Czym się różnili? Po czym rozpoznasz osobę homoseksualną? Czy jest inna? Czy płacze jak ty? Czy ona też może czuć? Czy ona też jest człowiekiem? Po czym wiesz, że jestem taki, a ty taki? Te pytania codziennie zajmowały miejsce w umyśle Louisa. Przy każdym uderzeniu chciał je zadać. Jednak nigdy tego nie zrobił. To nie miało sensu. Życie nie miało sensu.

Czekał na swoją ciocię przed lotniskiem. Jego twarz była osłonięta przez kaptur i okulary przeciwsłoneczne. Nie chciał widzieć oczerniających spojrzeń ludzi. Ścisnął w dłoniach rączkę od walizki. Małe miasteczko w górach różniło się od wielkiego Londynu. Nagle ktoś ułożył mu dłoń na ramieniu. Przed Louisem pojawiła się wysoka, piękna kobieta, obok której stał mężczyzna o kręconych włosach. Obojgu przybyłym uśmiechy zamarły na widok twarzy szatyna.

- Louis? - Ciocia Karmen chciała dotknąć jego twarzy, jednak chłopak uchylił. Szybko wstał na nogi. Nie ośmielił się spojrzeć na dwie, wręcz lśniące osoby koło niego. Przez to nie zauważył szeroko otwartych zielonych oczu, które patrzą wprost na niego.

- Chodźmy, dobrze?- Zapytał nastolatek, ściskając swoją walizkę. – Chciałbym odpocząć.

Kobieta pokiwała głową, prowadząc Louisa do samochodu. Kędzierzawy mężczyzna imieniem Harry, szedł zaraz za nimi. Jego oczy czujnie obserwowały chłopka przed nim. Widział, jak ten kuleje, jak jego prawa dłoń drżała. Jaki był zgarbiony, zamknięty w sobie. Harry zastanawiał się, jak wiele bólu znajdowało się w tych niebieskich oczach. Ile smutku, ile łez.

Louis czuł się onieśmielony przez osobę obok niego. Harry siedział rozparty na siedzeniu, przez co dotykał swoim kolanem jego kolana. Szatyn podziwiał mężczyznę zza swoich okularów. Harry był piękny. Ciocia przedstawiła go jako swojego przyjaciele, który przyleciał tutaj na okres wakacji na urlop. Podobano był nauczycielem. Pięknym nauczycielem, dla Louisa był cudowny. Jednak skoro on to zauważył, to pewnie także tysiące ludzi przed nim też.

Zatopił się bardziej w swojej bluzie. Z trudem odwrócił wzrok. W tamtym momencie zielone oczy zaczęły przypatrywać się skulonej postaci. Harry chciał mu pomóc. Pragnął pomóc tej małej istotce. Nie ważne w jaki sposób.

Każdego dnia siniaków było mniej, a liczba uśmiechów zwiększała się. Harry wyciągał Louis’a na zewnątrz, gotował dla niego, starał się go rozśmieszyć swoimi kiepskimi żartami. Louis czuł się coraz lepiej. Harry mu pomagał, Harry go przytulał, kiedy krzyczał i płakał.

To właśnie ten mężczyzna płakał nad jego ciałem, kiedy chłopiec pokazał mu swoje blizny. Harry był jedyną osobą, przy której Louis czuł się pewnie.

W pewnym momencie kędzierzawy dostrzegł prawdziwego Louis’a. Tego, który kochał jedzenie, kochan piłkę nożną i jeże. Przez dwa miesiące wiele uczuć obudziło się w skrzywdzonym chłopcu. Miłość pobiła inne na głowę. Zakochanie się w Harry’m było nieodpowiednie i złe, jednak tak bardzo pożądane przez dopiero co posklejane serce. Miłość była najszczęśliwsza wtedy, kiedy jest odwzajemniona. Louis się o tym przekonał, kiedy Harry zabrał go nad jezioro. Rozmawiali i wtedy Loczek pochylił się.

Pocałunek był taki, jak oni. Niepewny, prosty, czuły, pełen tego, czego nie mieli bez siebie. Puste miejsca zostały zapełnione inną osobą.

Koniec wakacji nie zniszczył ich. Oni nadal istnieje, choć troszkę inaczej. Byli razem w mieszkaniu Harry’ego. Byli razem w każdym aspekcie.

Szkoła zaczęła się niespodziewanie spokojnie. Nikt go nie zaatakował, ani nie wyzwał. Jak Louis się później dowiedział, woźne zgłosiły tych uczniów za malowanie graffiti na murach szkoły. To były świetne wieści dla dręczonego chłopaka. Tamtego dnia po raz pierwszy chłopak o imieniu Niall dosiadł się do niego i zagadał. To był pierwszy raz kiedy z uśmiechem wyszedł z szkoły. Zdziwił się ilością przedstawicielek płci „pięknej” na parkingu. Zmarszczył brwi, szukając swojej burzy loków. Uśmiech na pięknej twarzy Lousia urósł dwukrotne, kiedy dostrzegł swojego chłopka. Harry stał oparty o swoje Audi, a z pilotkami na nosie wyglądał jak sam seks. Dlatego wszystkie te suki się gapiły. Szatyn pokręcił głową. Z wielkim uśmiechem ruszył w stronę Harry’ego. Mężczyzna dostrzegł zbliżającego się Louisa, zanim ten znalazł się za blisko, żeby mógł ściągnąć okulary. Po chwili tonęli w pocałunku pełnym śliny i języka. Louis wystawił środkowy palec do tłumu. Niech się pierdolą.

- Gotowy na przejażdżkę? - Zapytał Harry, odrywając się od ust swojego chłopka.

- Jak nigdy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro