2 ›Słowiański las‹
Z dedykacją dla Kaszsztan
Polska biegł przed siebie ile sił w nogach, kłosy i połamane skrawki zboża świszczały mu przy uszach. Słyszał krzyki, szczekanie psów i strzały z broni palnej - gonili go. Dźwięk ciężkich butów wojskowych podążających kilkanaście metrów za chłopakiem, nie pozwalał mu zwolnić tempa pomimo morderczego zmęczenia. Niestety na polu niezebranej jeszcze, złotej pszenicy było go doskonale widać i nie miał gdzie się ukryć. Jedyną opcją na ratunek było wbiegnięcie do pobliskiego lasu i liczenie na szczęście.
Przyspieszył, potykając się co jakiś czas o kamienie na polu i rozpędzony wbiegł pomiędzy drzewa. Jeden z pocisków świsnął koło jego barku, to też Lechita zaczął biec w głąb zarośli.
Im dalej od biegał, tym mniej donośne stawały się odgłosy pościgu. W końcu wszystko ucichło, a zmęczony mężczyzna ciężko opadł na jakiś mokry, pokryty mchem oraz porostami pień, oparł czoło o kolana i starał się uspokoić oddech. Tamci żołnierze nie dawali mu spokoju od kilku miesięcy, z jakiegoś powodu pragnęli śmierci Rzeczypospolitej, a temu zawsze udawało się uciec. Nie zastanawiało go to zbytnio, był już przyzwyczajony do tego typu sytuacji, jednak trudno się dziwić, że zawsze był to dla niego ogromy stres. Chłopak odpocząwszy nieco, zamknął oczy i począł wsłuchiwać się we własny, spokojniejszy już oddech. Lekki wiatr rozniósł po lesie i przenosząc pomiędzy wiekowymi pniami świergot słowika, poruszył śnieżnymi włosami mężczyzny. Było tam tak spokojnie, tak błogo, tak beztrosko, że mógłby zapomnieć o pościgu, ale jeśli przez tak długi czas nie odpuścili to teraz tez nie odpuszczą.
Powoli wstał, lustrując swoim wzrokiem otoczenie i zaciągnął się, leśnym wilgotnym powietrzem. Musiał stamtąd wyjść. Goście od pościgu nie będą się opierdalać i na pewno już wbiegli za nim do puszczy. Nie miał zielonego pojęcia, w którą stronę iść - nie widział słońca ponad koronami drzew. Co jakiś czas spomiędzy gałęzi widać było złote prześwity promieni, które dodawały starym drzewom piękna i dostojności, ale zbyt wiele nie mówiło to o porze dnia, a była to bardzo przydatna informacja zważając na to, ze nie wiedział ile zajął mu odpoczynek.
Powoli zaczął iść w przypadkowym kierunku, może uda mu się uciec z tych kniei zanim Niemcy go złapią. Nie było tutaj szczególnie przyjemnie kiedy wiedziało się, że zaraz ktoś mógł wyskoczyć zza drzewa i pozbawić życia, ale trudno.
~~~
Szedł już dobre kilka godzin - znacznie się ściemniło, a jego gardło paliło pragnienie. Przez korony świerków przebijały się smugi srebrnego światła księżyca i ledwo co było widać, więc mężczyzna coraz częściej tracił równowagę, aż w końcu upadł na miękki, wilgotny mech, brudząc jeszcze bardziej swoje już i tak zniszczone ubranie. Był zbyt zmęczony, aby wstać i kontynuować wędrówkę. Leżał tak kilka minut, może kilka godzin, trudno było stwierdzić, w międzyczasie zrobiło się znacznie chłodniej, a każda widziana w półmroku figura wydawała się dziwnie żywa i niebezpieczna. Nie miał już siły, żeby zwracać uwagi na - w jego mniemaniu - omamy spowodowane odwodnieniem i skulił się na ściółce, przy okazji zamykając oczy i podciągając kolana pod brodę, żeby jakkolwiek się ogrzać.
Nagle coś przebiegło zaraz obok niego. Podniósł się i rozejrzał - nic nie widział, ale dokładnie słyszał ostrożnie stawiane kroki. Tupanie o ziemie stawało się coraz szybsze i głośniejsze, a w okół Lechity zaczęło pojawiać się rotujące powietrze, izolujące go od reszty otoczenia. Stanął na równe nogi i od razu podbiegł do wiru, który parząc wyciągnięte w jego stronę palce, natychmiast odepchnął go z powrotem na glebę. W tle usłyszał cichy męski śmiech i wypowiadane szeptem, niezrozumiałe słowa. Wstał po raz kolejny, na jego twarzy wymalowane było przerażenie. Zaparł się mocniej i znów wbiegł w wirujące powietrze, które tym razem było lodowate niczym woda w przerębli, lecz wciąż nie wypuszczało chłopaka poza okrąg. Kolejny szept rozniósł się pomiędzy drzewami. Momentalnie rozbiegane oczy Polaka uspokoiły się i zaszły mgłą, a gardło napełniło się rudą, smolistą substancją, która częściowo wypłynęła przez usta. Po chwili oszołomienia i nieznacznego dławienia się substancją znajdującą się w przełyku, mężczyzna padł bez życia pośrodku wciąż szalejącego wiru.
Stojąca do tej pory w cieniu postać, przeszła przez rozszalały wiatr wyłaniając się z mroku i szturchnęła ogłuszonego Lechitę, trzymaną w lewej ręce, precyzyjnie wyciosaną laską - ten nie zareagował, więc mężczyzna chwycił kawał drewna oburącz i obrócił Polaka na plecy. Włożył kawał trzymanego w ręce drewna w zawieszony na jego plecach, pęk błękitnych pnączy. Powietrze wokół tej dwójki zaczęło się uspokajać, a jegomość z kosturem wyjąwszy niewielką sakiewkę wykonaną z bliżej nieokreślonej matowej substancji, posypał ciało leżącego na ziemi półprzezroczystym, szaro-złotym prochem i z niezwykłą lekkością podniósł Polaka.
Zaczął powoli i ostrożnie iść w stronę światła księżyca, po chwili jednak skręcił, rozpędził się niemalże wbiegając w stojący opodal dąb i wskoczył do wąskiej jamy w ziemi. Spadał kilka dobrych sekund i zamknąwszy oczy, przycisnął Polaka do swojej klatki piersiowej, żeby ten nie wyślizgnął się z jego rąk podczas lotu. Wylądował zadziwiająco miękko na lekko wilgotniej, drewnianej posadzce i wszedł do trwającej w półmroku, częściowo oświetlonej błękitnym ogniem okrągłej izby, której ściany porośnięte różnego rodzaju porostami. Po środku pomieszczenia stał spory piec z podwieszonymi nad nim suszonkami oraz drewnianym okapem zrobionym z zaplecionych dębowych korzeni. Zdjął ze stojącej przy wejściu do izby, obrośniętej krwisto-czerwonym bluszczem półki pled zrobiony z młodych, dębowych liści i położywszy Polaka na znajdującej się w rogu pokoju - służącej za posłanie oczywiście - stercie miękkiej ściółki, przykrył go przewieszonym przez ramię kocem.
Po chwili zaparzył w dwóch drewnianych kubkach pokrzywę i usiadł w powietrzu, od razu zabierając się za wyszywanie swojego mchowego płaszcza za pomocą pochwyconej podczas spaceru po lesie, sosnowej igły. Wyciął z szafki szpulę i niestandardowym, kanciastym kształcie i nawlókł błyszczącą nić na sosnową igiełkę. Dokładnie przeciągał igłę pomiędzy tkaniną, umieszczając na niej różnorodne i niesamowicie piękne runy.
Nie długi czas później Polak ocucony roznoszącym się po całym pokoju, słodkim zapachem naparu, odzyskał przytomność. Powoli podniósł się na łokciach, zapadając się w luźną ściółkę i znów lądując na plecach.
Lewitujący mężczyzna opuścił nogi i skoczył na posadzkę, odkładając igłę sosny na jej miejsce i założył płaszcz na swoje ramiona.
Podszedł do zdezorientowanego Polaka i ręką wytarł mu kąciki ust, ubrudzonych jeszcze rudą mazią. Zaraz po tym sięgnął po kubek z pokrzywą, podał go leżącemu na posłaniu i powiedział coś w niezrozumiałym języku. Lechita co prawda nie rozumiał ani słowa, ale nie miał wątpliwości, że nakazano mu napojenie się. Nie zastanawiał się też czy powinien ufać napojowi czy nie, więc szybko opróżnił naczynie i oddał je gospodarzowi.
Położył głowę z powrotem na trawiastą poduszkę i przeniósł wzrok na gospodarza, pijącego na środku izby napar z kubka. Dopiero teraz miał szansę się mu przyjrzeć. Był to średniego wzrostu młody mężczyzna, o szczupłej sylwetce, białych i błyszczących niczym chmury na błękitnym niebie włosach oraz wyprostowanej postawie ciała. Na jego głowie spoczywało przepiękne, pokaźne jelenie poroże, a pomiędzy kosmykami włosów plątały się liście. Jego oczy były absolutnie hipnotyzujące - każde było inne. Prawe oko miał oranżowe i bardzo czułe na światło - jak u sowy, lewe oko zaś było ciemnobrązowe i wąskie, wyglądało jakby chłopak ukradł je polującemu rysiowi. Na ramionach mężczyzny spoczywał gruby płaszcz z mchu, obszyty żołędziami na końcu rękawów, a spod niego wystawała koszula utkana jakby z liści akacji. Spodnie miał zrobione ze świeżej paproci, a buty na stopach wydawały się być wykonane z elastycznej i mięciutkiej, ciemnej kory. Cały chłopak emanował aurą dostojności i szacunku.
Zwrócił swój przenikliwy wzrok na leżącego, podszedł do niego, odkładając kubek i pomógł wstać. Znów zaczął coś mówić.
- Nie rozumiem... - powiedział Polak patrząc głęboko w oczy chłopaka z porożem. Ten tylko wziął w ręce jego dłoń, przejechał opuszkami palców po jej wewnętrznej części i spojrzał na niego.
- Polski? - Zapytał.
- Tak - ciągle patrzył mu w oczy - Umiesz mówić moim językiem?
- Umiem mówić każdym językiem słowiańskim - podszedł do pieca i ściągnął znad paleniska suszące się na sznurku owoce, po czym podał je biało-czerwonemu - Zjedz dwie jagody. Powinno ci być po tym lepiej.
Polak posłusznie wziął do ust dwa owoce i uprzednio rozgryzając, przełknął je z niemałym trudem.
- Kim jesteś? - popatrzył na swojego rozmówcę, trzymając się za gardło.
- Republika Czeska - zawiesił sznur z powrotem nad paleniskiem - Ale jak widzisz pełnię funkcję Boruty w tutejszych lasach. Dawno się nie widzieliśmy skoro mnie nie poznajesz polaczku - zaśmiał się - Ale przynajmniej mężczyzna się z ciebie zrobił, a nie gówniak jak kiedyś - uśmiechnął się do siebie.
- Tsk - prychnął, na co Czech się zaśmiał.
- Co tu robisz? - spytał Pepik.
- Uciekałem - westchnął - z resztą jak zwykle. Nie zgadniesz przed kim, wcale nie Niemcami - uśmiechnął się i usiadł na podłodze, po czym złapał się za brzuch i o drobinę skulił. Nie jadł nic od dwóch dni, a głód dawał się już we znaki.
Czechy spojrzał tylko na niego i już nie kontynuował rozmowy. Postawił na piecu patelenkę i wsypał na nią jakieś ziarna, po czym - kiedy już się trochę podprażyły - wlał do niego trochę wody, dodał masła i kurek. Nałożył na wszystko pokrywkę, aby dobrze się udusiło.
Polska obserwował każdy jego najmniejszy ruch z poziomu podłogi. Coś olśniewało go w tym chłopaku, wszystkie jego ruchy były płynne i pełne gracji, a on sam był w pełni skupiony na tym co robił. Żwawo krzątał się po izbie i nie wyglądał przy tym ani trochę kobieco, wręcz przeciwnie wyglądał bardzo inteligentnie i całkiem męsko.
Podniósł patelnię i zamieszał drewnianą łyżką jedzenie, po chwili przykrywając je z powrotem. Zrzucił z ramion płaszcz, sięgając po swoją sosnową igłę, zawiesił się w powietrzu centralnie przed paleniskiem, by znów zacząć wyszywać czerwone runy w mchu.
Polak wstał i podszedł do niego, patrząc przez lewe ramię na ruchy dłoni Pepika. Po chwili sam uniósł pokrywę od naczynia.
- Co to? - zapytał i zaciekawiony spojrzał na Czecha.
- Twoja kolacja - odpowiedział nie unosząc wzroku znad swojego ubrania.
- A co dokładnie? - dalej dociekał, co drugi zignorował.
Polska zaczął go szturchać ramię i pytać, bo po wypiciu podejrzanego naparu, jakoś niezbyt mu się widziało jedzenie nie wiadomo czego. W tym momencie rozproszony Pepik pomylił się szyjąc zły fragment ornamentu na materiale i musiał pruć całą runę. Spojrzał wkurwiony na Lechitę swoimi świecącymi się od frustracji ślepiami. W takich pracach nie można było się mylić, szczególnie jeśli tworzyło się runy z ognistego babiego lata, które było niezmiernie delikatne i cholernie trudne do zdobycia, a to jedyna substancja, która pozwala słowiańskim runom na ich trwałe działanie. Odsunął się od mężczyzny i powoli powtórzył wzór, tym razem perfekcyjnie, jednak Polak wciąż nie dawał mu spokoju, więc ten rzucił w niego płaszczem, zdjął patelenkę z ognia, postawił na położonej na stole desce do krojenia i wcisnął drewniany widelec w jedzenie.
- Masz, żryj i daj mi święty spokój! - krzyknął i posadził chłopaka na krześle, odbierając swoje ubranie z jego rąk.
Rozbiegł się i zawisł pod sufitem, kontynuując szycie i co jakiś czas spoglądając na jedzącego Polaka. Był taki sam jak ostatnim razem, dalej trochę dziecinny, dalej energiczny, dalej przystojny, z wciąż ziejącymi pasją oczyma, ale nie powie mu tego za Chiny ludowe. Szczególnie nie po tym jak wyprowadził go z równowagi.
Skończył runę, którą szył i powoli sprawdzał każdą część materiału.
- Chyba działa - mruknął sam do siebie, co nie umknęło uwadze siedzącego przy stole Lechity, który powoli i w miarę ostrożnie jadł przygotowany przez Czecha posiłek.
Zarzucił na plecy świeżo ozdobiony płaszcz i wciąż w powietrzu, wykonał kilka gestów dłońmi, skupiając się na ruchach palców, po czym po pokoju rozniósł się delikatny przeciąg, a z paleniska buchnął pachnący lawendą biały płomień, który gdyby nie refleks skaczącego za stół Polaka, dawno by go poparzył.
- Ha! Działa!!! - rozentuzjazmowany Pepik skoczył z ogromnym uśmiechem na podłogę i na jednej nodze zaczął kręcić się wokół własnej osi, uspokajając tym samym ogień - Działa!
Odrobinę przerażony Polak wyczołgał się spod stołu.
- Co to miało być?! - wykrzyczał podnosząc się do pionu - Chciałeś mnie zabić?!
Czechy zakręcił się tylko jeszcze raz i z tak samo pięknym, lecz bardziej łobuziarskim uśmiechem podszedł do Lechity podnosząc go w górę i przytulając.
- Nie rozumiesz Polsko? Udało mi się opanować nową runę! To daje mi większe pole do manewru! - rozentuzjazmowany odstawił mężczyznę na krzesło i cały w skowronkach zaczął odkładać szpulkę ognistego babiego lata i sosnowe igiełki do szafek.
Polak zeskoczył z krzesła i spojrzał się dziwnie na Czecha. Pod jednym względem nie zmienił się w ogóle - dalej cieszył się jak sześcioletni chłopczyk i nie potrafił panować nad emocjami. Z resztą, obaj nie wiele się zmienili przez ostatnie lata i obaj przywykli do samotności - Polak ze względu na chęć chronienia bliskich, Czech natomiast przez swoją pracę - jednakże przyzwyczajenie to nie zmieniło ciepłego uczucia regularnie rozchodzącego się po klatce piersiowej na widok drugiego.
Polak podszedł do podnieconego Pepika i złapał go za ramię, zauważając jak lewa dłoń jego towarzysza zaczyna robić się półprzeźroczysta. Trochę go to zaniepokoiło, więc dotknął dłoni aby sprawdzić, czy Czech zaraz nie rozpłynie się w powietrzu.
Ten zdziwiony spojrzał na niego i uśmiechnął się doń.
- Wszystko w porządku? - zapytał zmartwiony Polak łapiąc lepiej palce Pepika.
- Tak, nie martw się - spojrzał na swoje dłonie - Po prostu nie mogę zbyt długo przebywać z ludźmi, to dlatego.
Polak przejął się nieznacznie i odsunął kilka kroków od demona. Ten się tylko uśmiechnął i spojrzawszy na niego, podszedł wcześniej niezauważonego pomieszczenia ukrytego za ciemnym, utkanym z drobnych kwiatów gobelinem przedstawiającym jakieś runy oraz leśną faunę. Polska niepewnie podążył za swoim towarzyszem, wchodząc do pokoju używanego jako łazienki lub umywalni, co można było wywnioskować po precyzyjnie wyciosanym krysztale górskim, po którym wprost do drewnianej misy używanej pewnie jako umywalki, spływał strumyk czystej jak łza wody. Izebka nie była duża, mieściło się w niej tylko wcześniej wspomniane źródło wody, kilka miednic i dwa regały splecione z korzeni świerków, z których jeden zapełniony był różnego rodzaju zerwanymi roślinami oraz zwykłymi nićmi, natomiast na drugim leżały typowo ludzkie ubrania i jakieś ręcznie tkane ręczniki.
Czech chwilę błądził rękami po drugim regale, po czym wyjął spod sterty materiałów białą, najprawdopodobniej lnianą koszulę, podając ją od razu Polakowi.
- Proszę, przebierz się. Z tej twojej i tak już wiele nie zostało - uśmiechnął się wychodząc z powrotem do kuchni.
Lechita obejrzał się za nim i nic nie odpowiedział, tylko zrzucił z siebie podartą część ubioru, wkładając od razu świeżą koszulę od Czecha. Leżała idealnie, wyglądała bardzo podobnie do tej, którą zazwyczaj zakładał na stare obchody nocy świętojańskiej. Włożył dół koszuli w spodnie i zostawiając zużytą część ubioru obok misy z wodą, wrócił do kuchni. Poszedł w kierunku demona i uśmiechnął się do niego w podziękowaniu.
- I jak? - spytał obracając się i stukając butami w posadzkę.
- Wreszcie wyglądasz jak prawdziwy Słowianin - Pepik podszedł do niego i odsłonił swój rękaw, pod którym kryła się już do trzech czwartych przezroczysta ręka - Nie mamy zbyt wiele czasu, żeby jeszcze gawędzić, więc chodź. Trzeba cię stąd wyprowadzić, bo nie mam pewności, czy German masz już z głowy - złapał Polaka za rękę i pociągnął w stronę wyjścia z nory, ściągając w drzwiach kostur z pleców.
Kiedy byli już u wejścia do nory, Czech mocno złapał Polaka w talii i przycisnął do siebie, po czym unosząc kostur szepnął coś. W jednej chwili wylecieli z kryjówki uniesieni falą gorącego powietrza i stabilnie wylądowali na mchu. Demon puścił chłopaka i ruszył na zachód wskazując ruchem ręki, aby ten poszedł za nim. Lechita bez wahania ruszył za swoim towarzyszem, szybko dorównując mu kroku.
Szli w ciszy topiąc nogi w mokrym od rosy igliwiu, drogę oświetlał im błękitny płomień z laski Czecha i prześwitujące przez gałęzie białe blaski księżyca. Po dwóch kwadransach drogi, Boruta skierował wzrok na rękę i spostrzegł, jak prawa dłoń również zaczyna tracić kolory. Oznaczało to dla niego przymuszenie do powrotu, nie mógł iść dalej z Polakiem, to też zatrzymał się i stanął naprzeciw niego, zadzierając nieznacznie głowę, aby zdmuchnąć język niebieskiego ognia. Przymrużył oczy i powiódł wzrokiem za nitką dymu, która otoczyła twarz Lechity, rozwiewając się pomiędzy kosmykami zabrudzonych, białych pukli.
- Idź dalej na północ, a wyjdziesz z lasu - wskazał laską kierunek i uniósł się w powietrzu łapiąc lekko drżącą dłonią twarz Polaka i przybliżając się do niej.
Opuścił kostur i przylegając swoim nosem, do tego drugiego, pochylił się i musnął go w ciepłe wargi, oblizując je delikatnie, co mężczyzna odwzajemnił. Odsunął się dopiero po chwili z rumianymi policzkami, aby spojrzeć na te polskie, również skąpane w intensywnej czerwieni. Czech wyjął z włosów kwiat paproci i odsłoniwszy koszulę Polaka, przyłożył go do serca. Po chwili roślina wrosła pod skórę, kompletnie zanikając, a zostawiając na swoim miejscu jedynie srebrzystą runę emanującą jasną poświatę.
Demon z żalem w oczach zaczął cofać się stawiając nogi z powrotem w ściółce, wciąż wpatrując się w mężczyznę naprzeciw.
- Spotkamy się jeszcze nie raz biały orle - po tych słowach roztarł w kompletnie przejrzystych palcach popiół ze szczytu kostura i narysował w powietrzu słowiański symbol słońca.
Zamknął oczy i podrzucił drewniany atrybut wysoko w powietrze, po czym w wirze chłodnego wiatru sam uniósł się ponad ziemię. Ostatnim ludzkim spojrzeniem wejrzał w błyszczące oczy Polaka, emanujące tęsknotą i żalem, po czym na powrót zamykając oczy, obrócił się wokół własnej osi zmieniając się w kruka. Po chwili wzbił się ponad korony drzew, zostawiając drugiego Słowanina samego.
Polak długo patrzył za demonem jednak wiedział, ze już nie wróci. Nie w ciągu najbliższego cyklu księżyca. Przeniósł wzrok na ognisty symbol wiszący na wysokości wzroku pół metra przed nim. Delikatnie pochwycił go w palce i ucałowawszy, wcisnął go w stojące w pobliżu drzewo, oznaczając je na kolejne wieki, jako miejsce spotkania.
Zostawił runę w drzewie i przeniósł opuszki na swoje serce, w którym czuł rosnący w harmonii z jego ciałem kwiat. Uśmiechnął się delikatnie i wsłuchując się w wiatr ruszył na północ...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro