Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Łykiem szczęścia - potok łez zarobił... Sciles cz.1

***

Czasami wciąż nie mógł uwierzyć, że tym właśnie stało się jego życie. Tak puste i żałosne. Stiles widział, że to głupie i bezsensowne, rozmyślać nad tym co było. Mimo to wciąż nie umiał się powstrzymać. Wspomnienia były lepsze od gapienia się przez okno lub ciągłego snu, urozmaiconego przez liczne koszmary. W ciągu tych kilku tygodni w jego ciele Nogitsune nie próżnował. Niszcząc i wypaczając co Stilinski wszystko uważał za dobre i wartościowe. Jego głowa wciąż pełna była tego szaleńczego rechotu. Zaraz po przebudzeniu bał się choćby drgnąć w obawie, że potwór wróci. Wbrew temu co próbował wmówić ojcu pamiętał wszystko. Każdy odrażający szczegół. To, jak bardzo lis lubił się napawać wywołanym chaosem. Stojąc pośród ciał swoich ofiar czuł wręcz euforię. Stiles nie potrafił też, za nic w świecie zapomnieć chwili w której Nogitsune przebił Scotta kataną. Najgorsza była ta pieprzona bezsilność. Jedyne co mógł zrobić, to wrzeszczeć w swojej własnej głowie i bezradnie patrzeć.

Cisza panująca w domu i wszędzie wokół niego również nie pomagała. Nie był w stanie zmusić się do wyjścia na zewnątrz, a nikt za bardzo nie rwał się żeby go odwiedzać. Skłamałby, gdyby powiedział, że go to zaskoczyło. Sam nie miał najmniejszej ochoty oglądać swojej twarzy, dłużej niż to konieczne przy codziennej toalecie. Jak mógłby im mieć to za złe... skoro uratowanie jego żałosnego tyłka, kosztowało życie dwóch innych osób. Aidien był mu w zasadzie obojętny. Nie znał go zbytnio. Żal mu było Lydii, która kolejny raz musiała cierpieć. Tym mocniej, że oprócz chłopaka opłakiwała też najlepszą przyjaciółkę. Stilinski również nie potrafił pogodzić się z jej śmiercią. Może nigdy nie byli jakoś super blisko, ale lubił ją. Była cholernie odważna i dobra. Wiedział, że po południu miał być jej pogrzeb. Ojciec nie bez powodu wyciągnął z odmętów swojej szafy czarny garnitur. To pierwszy raz, gdy nie poprosił go o pomoc w prasowaniu koszuli, ani nie zmusił go do czyszczenia płaszcza z meszków i kurzu. Jakby bał się, że chociażby drobne przypomnienie o tym co się stało sprawi, że będą musieli w końcu porozmawiać o tym co dalej.

Nadal nie potrafił się pogodzić z tym, że dla niego będzie jakieś jutro. Miał tak ogromną nadzieję, że to wszystko skończy się wraz z rozsypaniem Nogitsune w proch. Może to egoistyczne i niewdzięczne z jego strony, ale szczerze jakoś go to już nie obchodziło. Nie, gdy wszystko wokół niego było takie obce i zimne. Niby pamiętał ojca, Scotta, ten dom i swój pokój... ale jednocześnie wcale nie czuł, że tu pasuje.

Wiedział za to, że to on będzie musiał zacząć tę rozmowę z szeryfem. Prościej byłoby chyba przejść po rozżarzonych węglach, niż siąść z ojcem przy stole i spojrzeć mu w oczy. Mogliby wciąż to odwlekać i udawać, że wszystko samo się naprawi. Stiles przestanie znajdować coraz to nowe, poutykane po całym domu zapasy alkoholu. Szeryf już nie będzie bał się go dotknąć albo chociażby spojrzeć na niego dłużej niż dwie pieprzone sekundy. Obaj zapomną o tym, że Nogitsune nosił jego twarz. Szeryf przestanie wyrzucać sobie, że nie potrafi być ojcem. A Stiles wreszcie będzie miał to czego chciał: spokój.

***

Zszedł do kuchni od razu, gdy tylko usłyszał warkot samochodu na podjeździe. Przysiadł na jednym z krzeseł i czekał aż ojciec wejdzie do domu. Zdążył doliczyć do stu dziewiętnastu zanim usłyszał charakterystyczny dźwięk zamka. Ze zdenerwowania zaczęły mu się pocić dłonie.

— Stiles? — ojciec brzmiał na zaskoczonego — Wszystko w porządku?

— Teraz czy w ogóle?

— Jedno i drugie... Coś się stało? Ostatnio nie wychodziłeś za wiele z pokoju. — przystanął w progu, jakby bał się podejść bliżej. To, jak bardzo jego ojciec starał się na niego nie patrzeć było godne podziwu. Stiles, miał chęć czymś w niego rzucić. Najlepiej szklanym, tak żeby rozbiło się na setki części o ostrych i nieprzyjemnych kształtach. On sam czuł się jak zbieranina takich odłamków. Lub może bardziej, jak jeden z takich fragmentów... Nie poznawał już siebie. Dawny Stiles był: łagodny jak baranek, pogodny, rozgadany, zawsze wyrozumiały i tak cholernie naiwny.

Ten nowy nie miał ani jednej tej cechy. To stanowiło problem i dlatego też przestał tu pasować. Nie był już Stilesem, a Nogitsune na szczęście został pokonany i uwięziony. Nie wiedział tylko kim w takim razie się stał... Patrzył w lustro i widział nieznajomego.

— Wychodziłem, gdy wiedziałem, że cię nie ma. — przyznał, bo zmęczyło go to ich wzajemne omijanie niewygodnych tematów. — A ty starałeś się być, jak najmniej w domu. — szeryf podszedł kilka kroków bliżej, ale wciąż pozostał w pewnej odległości od stołu.

— Stiles... po prostu mam teraz problemy w pracy, to nie ma nic wspólnego...

— Jasne — prychnął — Zrób przysługę sobie i mnie: nie traktuj mnie, jak pięciolatka. — dodał stanowczo — Widzę, że omijasz mnie wzrokiem i nie jestem zły, a przynajmniej staram się nie być. Wiem, że dużo się działo... to trochę ironiczne, wiesz tato? Nie potrafiliście go zabić, bo miał moją twarz. Teraz nie możecie znieść mnie, bo wyglądam jak on. — zaśmiał się i udawał, że ten dźwięk wcale nie zabrzmiało obco.

— Masz żal o to, że nie było tu nikogo ze stada?

— Nie. — zaprzeczył

— Do mnie? Potrzebujesz żebym został jutro w domu, albo może mam zdzwonić do Deatona?

— Chciałem, jedynie powiedzieć, że wyjeżdżam do wujka Maxa... — oznajmił spokojnym tonem — Nie planowałem wyrzucać z siebie tego całego jadu... ale cały czas chodzę teraz tak wściekły — dodał lekko zakłopotany.

— Co?! — John aż usiadł na krześle z wrażenia. — Chyba żartujesz? On mieszka na Hawajach. Zresztą nie jest zbyt rodzinny

— Wiem, ale już go o to pytałem. Zgodził się pod kilkoma warunkami...

— A nie przyszło ci do głowy, żeby zapytać mnie o pozwolenie?!

— Tato — powiedział zmęczonym głosem. — Nie chcę tu mieszkać i tobie też będzie łatwiej... pogodzić się z tym co się stało, kiedy nie będę bez przerwy ci o tym przypominał samą swoją obecnością.

— Jesteś moim jedynym dzieckiem, jak w ogóle możesz myśleć...! — szeryfowi wyraźnie brakowało słów. Ręce drżały mu tak bardzo, że nawet zaciśnięcie w pięści niewiele pomogło.

— Znalazłem puste butelki w koszu. Whisky w składziku, kilka czteropaków mocnego piwa w piwnicy. Czystą wódkę w lodówce... Mam wymieniać dalej?

Cisza, która zapadła po tym pytaniu była nieprzyjemna i wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Stiles nerwowo wyłamywał palce, a John kolejny raz nie potrafił spojrzeć mu w oczy. Tym razem z powodu własnego wstydu i poczucia porażki. To już drugi raz, kiedy zawiódł syna akurat wtedy, gdy ten potrzebował go najbardziej. Pierwszy raz był po śmierci Claudii. Jednak wtedy Stiles miał przy sobie przynajmniej Scotta i od czasu do czasu również Melisse. Tym razem został ze wszystkim sam.

— Jakie warunki postawił Max? — zapytał z ciężkim westchnięciem

— Mam mu nie przeszkadzać w pracy ani nie sprowadzać nikogo obcego do domu. — zaczął wymieniać — Powiedziałem mu, że mam problemy osobiste i muszę się stąd wyrwać, bo mam dosyć plotek. Przez chwilę nic nie mówił, a potem zapytał czy chwiałbym pracować jako pomocnik w oceanarium, bo akurat jego znajomy kogoś szuka.

— To cały Max. Musisz zrozumieć, że on nie umie tego okazać, a tym bardziej o tym rozmawiać, ale przejmie się twoimi problemami...

— Zgodziłem się. Fajnie będzie popływać z delfinami... może nawet mnie nie zjedzą?

— Kiedy chcesz wyjechać?

— Za trzy dni. — powiedział z niewielkim, ale szczerym uśmiechem. — Mamy już zabukowany lot z Sacramento.

— Mamy?

— Miałem nadzieję, że ze mną polecisz... chociaż na kilka dni. — Szeryf wpatrywał się w niego wnikliwie — Dobra, Max to zaproponował. Chyba mimo wszystko tęskni za bratem.

— Przyrodnim, dwadzieścia lat starszym bratem? Wiesz, że przy ostatnim spotkaniu twarzą w twarz nazwał mnie chodzącym wrzodem na tyłku?

— Uhm. Hawaje, urlop?

— Niech będzie. — John skapitulował — Pamiętaj, że musisz jeszcze powiedzieć Scottowi.

— Co: powiedzieć Scottowi? — zapytał McCall, wchodząc do pomieszczenia z naczyniem żaroodpornym w rękach. — Nie wyłapałem wszystkiego, ale wybiera się pan na urlop do brata?

— Tak... hm, ja na urlop... natomiast...

— Dzięki tato — westchnął Stiles. Nie tak chciał to rozegrać — Przeprowadzam się tam. — podobno oderwanie plastra za jednym zamachem mniej boli. Gówno prawda.







Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro